Magda, Paweł
Sumatra Zachodnia zachwyciła nas swoim pięknem. Nie da się tego opisać słowami. Tym razem więc słów nie będzie. Niech nasze wspomnienia z tej części Indonezji przedstawią obrazy: Magda, Paweł
4 Comments
Nasza przygoda z pociągami w Indonezji zaczęła się w Dżakarcie. W stolicy przekonaliśmy się, że podczas wakacji letnich w tym kraju i jednocześnie przed zbliżającym się ramadanem, wszystkie bilety na popularne połączenia mogą być wyprzedane nawet z ponad tygodniowym wyprzedzeniem. Niełatwo nam było pogodzić się z koniecznością rezygnacji z pociągu na rzecz wielogodzinnej podróży autobusem. Po tym doświadczeniu, priorytetem było dla nas zakupienie na najbliższym dworcu biletów na wszystkie nasze następne trasy na Jawie. Bilety na pociąg na Sumatrze mogliśmy kupić jedynie w większym mieście, którym w naszym przypadku była Yogyakarta. Po pobraniu „numerka” w biurze sprzedaży biletów, okazało się, że przed nami w kolejce czeka około 150 innych osób. W praktyce wyszły z tego dwie godziny czekania. Pierwszą zatem impresją o pociągach w Indonezji jest to, że jest na nie duży popyt. Sieć kolejowa na Jawie, w porównaniu do innych regionów Azji Południowo-Wschodniej, jest całkiem dobrze rozbudowana. Łączy ona ze sobą wszystkie najważniejsze miasta na wyspie. Z kolei na Sumatrze obsługiwana jest wyłącznie jedna linia pomiędzy Bandar Lampug i Palembang. Są to największe sumatrzańskie miasta na południu, ośrodki administracyjne dwóch południowych prowincji na wyspie. Rozkłady jazdy można sprawdzać w Internecie na stronie głównej przewoźnika. Jest tam też informacja o cenach za bilety. Klasy pociągów dzielą się na trzy kategorie. Najdroższa i najbardziej luksusowa jest klasa „Eksecutif”. Druga w kolejności pod względem ceny i komfortu jest klasa „Bisnis”. Najtańsza i najbardziej atrakcyjna z punktu widzenia doświadczeń lokalnego życia jest klasa „Ekonomi”. W dużych miastach są osobne dworce kolejowe dla pociągów najtańszej klasy i osobne dla droższych. Nie mamy pojęcia jak dokładnie wygląda i przebiega podróż w tych drugich, ponieważ wszystkie odcinki naszej indonezyjskiej trasy kolejowej pokonaliśmy wyłącznie siedząc z tłumami Indonezyjczyków w klasie „najfajniejszej”. Szczerze więc powiedziawszy, tytuł niniejszego wpisu powinien brzmieć: „Podróżowanie pociągami na Jawie i Sumatrze w klasie Ekonomi”. Podróże kolejowe w Indonezji to prawdziwa egzotyka. Egzotyka, która zaskakuje. Polak wchodzący do wagonu najniższej klasy może przeżyć niemały szok. W porównaniu do najtańszych pociągów w naszym kraju, indonezyjska kolej jest o wiele bardziej... Zadbana? Nowoczesna? Komfortowa? W każdym bądź razie, na tle naszych polskich zasobów, indonezyjska klasa „Ekonomi” wypada bardzo korzystnie i pozytywnie nas zaskoczyła. Pokonaliśmy w niej łącznie ponad 1300 kilometrów na trzech odcinkach - z Probolinggo do Yogyakarty, z Yogyakarty do Bandung oraz z Bandar Lampung do Palembang. Pociągi na Jawie i Sumatrze niczym się specjalnie od siebie nie odróżniają. Jeżdżą podobne składy, mają te same klasy i to samo się w nich dzieje. No może na Sumatrze biały obcokrajowiec jest trochę większą atrakcją niż na Jawie. Miejscowi co chwilę zagadywali mnie: „Speak Indonesia?” („Mówić Indonezja?”). Poza tym w pociągu na szóstej co do wielkości wyspie świata widzieliśmy trochę więcej służby ochrony. Jeden z funkcjonariuszy, który znał angielski, chyba szczególnie bardzo upodobał sobie zwracać mi uwagę. No jak to? Nie można się wychylać podczas jazdy przez otwarte drzwi? Klasa „Ekonomi” jest niemal zawsze zatłoczona, ale komfort podróży wcale nie jest taki zły. Wagony są bezprzedziałowe, po cztery miejsca siedzące przy każdym oknie. No i nie są to gołe drewniane ławki jak w Wietnamie czy Tajlandii. Klimatyzacja jest zainstalowana i działa, choć nie zawsze w stu procentach sprawnie. Toalety są w miarę czyste i można w nich nawet liczyć na mydło. Palacze muszą się odnaleźć w przestrzeniach międzywagonowych lub przy drzwiach. Funkcjonują, choć nie mam pewności czy w każdym składzie, wagony restauracyjne z własnym zapleczem kuchennym. Obsługa i pasażerowie są generalnie nastawieni przyjaźnie do obcokrajowców. Bardzo interesującym zjawiskiem w indonezyjskich pociągach jest toczące się w nich życie. Zresztą, jak mogłoby nie być ciekawie, skoro podróżuje nimi olbrzyma masa ludzi? Na korytarzach nie ma jednak ogromnego tłoku i ścisku, ponieważ każdy bilet ma przypisaną miejscówkę, a po wykupieniu wszystkich wolnych miejsc, bilety na pociąg nie są już po prostu dalej sprzedawane. Jadący pociąg wielokrotnie przypomina wielki hałaśliwy jarmark. Na każdej stacji rotacyjnie wysiadają i wsiadają kolejni sprzedawcy. Obserwując, jak przedzierają się przez wagony i zachęcają do skorzystania ze swojej oferty, można poczuć się jak na wielkim lokalnym bazarze. Na korytarzach aż tworzyły się ludzkie zatory. Co zatem na tym wielkim pędzącym bazarze można kupić? Nie pomylę się o dużo, jak napiszę, że wszystko! Do wyboru jest szeroka gama specjałów indonezyjskiej kuchni – od prostych przekąsek po dania główne z mięsem, zawinięte w liście bananowca. Ponadto oczywiście dania instant, orzeszki, chrupki, owoce, jajka i wiele innych. A co do picia? Tutaj wybór też jest spory. Napoje gazowane, soki, woda butelkowana, no i jak zwykle kawa i herbata. Do dzisiaj dzwoni mi w uszach monotonna piosenka jednej ze sprzedawczyń: „Kopi PopMie, kopi susu” (a w zasadzie: „ko-pi pop-mi, ko-pi su-su). Jednak jak na prawdziwy azjatycki bazar przystało – jedzenie i picie to nie wszystko. Nie może przecież zabraknąć szeregu dziwnych przedmiotów i pierdółek. Najbardziej zaskakujące nie jest jednak to, że chodzą ludzie, którzy to sprzedają. Najbardziej zadziwiające jest to, że mnóstwo podróżujących koleją Indonezyjczyków kupuje te dziwności. No to co tam jeszcze w naszej ofercie mamy? Ano czego tylko dusza zapragnie: portfele, paski, różnorodne zabawki dla dzieci, kolorowanki, kobiece torebki, okulary przeciwsłoneczne, chusteczki, książki, jakieś intensywnie pachnące maści, cążki do paznokci, lusterka, grzebienie, migoczące podkładki, duże noże kuchenne i wiele wiele innych. Jak dla mnie hitem była tarka do warzyw! W indonezyjskich pociągach zaskoczył nas sposób sprzedawania znacznej części produktów. Sprzedawcy idąc przez wagon kładą je na ludzi – na uda, na ręce, na kolana. Pasażerowie mają wówczas chwilę czasu żeby obejrzeć towar z bliska, podotykać go, powąchać i w głównym założeniu przekonać się do zakupu. Śmiesznie wyglądają ludzie, którzy nie ruszają się, a są obłożeni dziwnymi towarami. Następnie sprzedawca przechodzi korytarzem drugi raz i zabiera ludziom z ud, z rąk i z kolan swoje przedmioty. A jak ktoś chce coś kupić, zgłasza taką chęć. Dlaczego w Polsce by to nie przeszło? Pociągowy korytarz to także główne miejsca zarabiania na chleb (na chleb? Przecież to Azja! Na ryż! Na ryż powinno się mówić) dla wielu jeszcze innych ludzi, nie tylko sprzedawców jedzenia, picia i dupereli. Na wielu stacjach wsiadają grupki grajków, którzy „umilają” ludziom czas tworząc czasem muzykę, a czasem coś na jej kształt. Widzieliśmy poza tym śpiewaków niewidomych. Często w indonezyjskich pociągach spotyka się ludzi, którzy sprzątają podłogę – zamiatają i zbierają śmieci. W zamian za swoje usługi otrzymują drobniaki od pasażerów. Dziwnym trafem kolejowa obsługa sprzątająca zazwyczaj bierze się do roboty dopiero chwilę po przejściu takiego dobrowolnego sprzątacza. A może to tylko zbieg okoliczności? Tak naprawdę nie można słowami opisać tego, co się w tych pociągach działo - jak kolorowo, gwarnie i tłoczno tam było. Myślę, że poniższy film, który nakręciłem podczas podróży, oddaje to lepiej: Zmorą pociągów w Indonezji, w przeciwieństwie do innych krajów, po których podróżowaliśmy, są indonezyjskie dzieci. Nie, oczywiście, że nie te, które jadą w pociągu. Poważne zagrożenie dla zdrowia pasażerów stanowią dzieci, które „polują” na pędzący pociąg, przemykający przez ich wioskę. Nagminnym zjawiskiem w kraju, jest rzucanie w jadący pociąg różnymi przedmiotami, najczęściej kamieniami. Podczas pierwszej naszej podróży z Probolinggo do Yogyakarty, siedziałem sobie spokojnie z twarzą przy oknie i podziwiałem uciekające przepiękne krajobrazy. Rozległe połacie trzciny cukrowej, pola ryżowe, jawajskie wioski... mmm... bajka... Nagle huk! Sekunda oszołomienia. Co jest grane? Stłuczona szyba. Tuż przy mojej twarzy, niespodziewanie i z głośnym akompaniamentem jakby pękającego balonu, rzucony przez jakiegoś dzieciaka kamień (lub inny przedmiot) stłukł moją szybę. Całe okno nie zostało na szczęście rozbite na kawałki, szyba pokryła się jedynie wieloma pęknięciami. Co tu ukrywać, przestraszyłem się, ale nie tylko ja. Wszyscy sąsiedzi patrzyli co się stało. Okna w indonezyjskich pociągach pokryte są wieloma tego typu „ozdobami”. Podróżując innym razem koleją, na własne oczy widziałem, jak jakiś chłopaczek rzucał w pędzący skład plastikową butelką. Dowiedzieliśmy się później, że wśród wiejskich dzieci krąży legenda, według której, jak się trafi w jakiś konkretny punkt jadącego pociągu, to wylecą z niego pieniądze. Który więc z młodocianych bohaterów nie zechce spróbować? A skoro już do krajobrazów i widoków nawiązałem, to może na koniec słów kilka o nich samych właśnie. Indonezja zachwyca swoim pięknem. Jawa i Sumatra bogate są w cudowne krajobrazy – naturalne i wiejskie. Jadąc przez bardzo zurbanizowaną Jawę można podziwiać olbrzymie obszary porośnięte trzciną cukrową – to chyba znak rozpoznawczy tej części świata. Do tego wspaniałe pola ryżowe i wioski. Sumatra jest o wiele bardziej przyrodnicza, nie ma tam tylu gęsto rozlokowanych miast, przez co podróż pociągiem po tej wyspie jest gratką dla każdego miłośnika egzotycznych krajobrazów. Sumatrzańskie dżungle, pola, lasy, palmowe gaje, malutkie wioski... I mnóstwo uśmiechniętych ludzi. Na zakończenie przytoczę pewną zabawną sytuację z podróży indonezyjską koleją. Stałem sobie przy otwartych drzwiach wagonu. Pociąg akurat toczył się powoli. Zbliżał się przejazd kolejowy. Za rogatkami stał spory tłum oczekujących na przejazd ludzi na motorach. Gdy przejeżdżaliśmy powolnie przez przejazd, ktoś z oczekujących pomachał do mnie ręką. Natychmiast odpowiedziałem tym samym gestem. I nagle w tym momencie, w odpowiedzi na moje pozdrowienie, cały tłum ludzi na motorach z wielką radością zaczął do mnie machać. Paweł Podczas naszego pobytu we wiosce Canduang, jeden dzień postanowiliśmy wykorzystać na zdobycie pobliskiego wulkanu. Najaktywniejszy wulkan Sumatry nie jest popularną atrakcją i masowa turystyka tam (na szczęście) nie dociera. Na szczyt nie można wjechać dżipem czy na koniu, wzdłuż całej drogi nie jest rozstawiony ani jeden kram z przekąskami, zatem dla większości Azjatów wyprawa na górę jest tylko bezsensowną męczarnią. My jesteśmy jednak z trochę innej gliny ulepieni, zamiłowanie do górskich wędrówek mamy w naszej polskiej krwi, więc wysoki na prawie trzy tysiące metrów sumatrzański wulkan Marapi postanowiliśmy zdobyć. Tylko jak to zrobić? Nie są bowiem dostępne żadne mapy tras prowadzących na górę. Ścieżki, które tam wiodą, nie są w żaden sposób oznakowane w terenie. Poza tym przed wyprawą czytaliśmy w Internecie, że obcokrajowcy, którzy tam wchodzili, wynajmowali lokalnych przewodników. Postanowiliśmy jednak, że mimo braku takich udogodnień, wybierzemy się na wulkan. A jeśli nie uda nam się wejść na sam szczyt to chociaż uraczymy się widokami po drodze. Brak mapy również nie uznaliśmy za powód do rezygnacji z wędrówki. Koniec języka za przewodnia! Popytamy o drogę miejscowych (w Azji trzeba jednak z tym ostrożnie – tu jak ktoś kompletnie nie ma pojęcia, to i tak wskazuje losowy kierunek). Dzień wcześniej nakupiliśmy sobie jedzenia na całą wyprawę. Wcześnie rano dojechaliśmy do wioski Koto Baru, skąd rozpoczęliśmy nasz trekking. Spotkaliśmy tylko jednego starszego mężczyznę, który wymownym gestem oznajmił, że podwiezie nas kawałek na motorze. Jak zwykle propozycję odrzuciliśmy, ale pan był na tyle uprzejmy, że wyjaśnił nam którędy iść i gdzie za chwilę skręcić. Pytając lokalnych o drogę, maszerowaliśmy pod górę wśród pól uprawnych i plantacji. Przed każdym skrzyżowaniem dróg i ścieżek upewnialiśmy się ludzi, którędy na Marapi. Od samego początku szukaliśmy dogodnej kryjówki na śniadanie. Mocno wzięliśmy do siebie słowa o tym, że w czasie ramadanu niegrzecznie jest cokolwiek jeść i pić w miejscach publicznych. Dlatego nie chcąc urażać swoim zachowaniem napotykanych ludzi, musieliśmy znaleźć dogodne miejsce żeby się schować. Po około godzinie marszu przez tereny wiejskie wyrosła ściana lasu. Od tego miejsca na szczyt wulkanu prowadziła już tylko jedna ścieżka. Nieoznakowana, ale tylko w teorii. Cała bowiem droga „udekorowana” jest masą śmieci, o które nikt się tu nie „troszczy”. Azjatycka kultura jeszcze nie dojrzała na tyle do tego, by ekologia i środowisko stanowiły jakąkolwiek wartość dla zwykłych ludzi. Stąd też azjatyccy turyści rzucają śmieci byle gdzie. Tak samo było wokół Bromo na Jawie. Wszędzie pełno śmieci, nikt tego nie sprząta i bardzo brzydko to wygląda. Jedyny i mało pocieszający pozytyw jest taki, że wchodząc na szczyt Marapi nie można przynajmniej zabłądzić. Droga przez dżunglę była bardzo długa (nam zajęła ze trzy godziny) i ciężka. Duchota i wysoka wilgotność powietrza w tropikalnym lasie wzmagały wysoce naszą potliwość i odbierały motywację do dalszego marszu. Do tego kamienne progi były bardzo wysokie więc musieliśmy mocno naciągać pachwiny i uda żeby wdrapywać się wyżej (odczuliśmy to potem jeszcze przez kilka dni). Po przerzedzeniu się lasu zaczęły nas lekko boleć głowy z powodu dużej wysokości i zmiany ciśnienia. W tym miejscu chcieliśmy zrezygnować z dalszej wspinaczki, ponieważ zaczęły nachodzić około-południowe gęste chmury i ewentualne widoki stanęły pod znakiem zapytanie. Po dłuższej chwili odpoczynku i skromnym ciasteczkowo-bananowym posileniu się, ruszyliśmy dalej. Ostatni odcinek nie był już żadną ścieżką. Piargowe zbocze na szczyt wulkanu trzeba pokonać „na czuja”. Można dopatrzeć się kilku utartych szlaków, ale generalnie trzeba rozsądnie obierać swój własny kierunek, tym bardziej, że jest stromo i wokół nie ma nic prócz skał. Udało się! Dotarliśmy na szczyt sumatrzańskiego wulkanu Marapi. Odpuściliśmy sobie jednak spacer do krateru, ponieważ gęste chmury spowiły wierzchołek góry, było mgliście, wietrznie i musieliśmy jeszcze zejść tą samą drogą na dół zanim nastanie wieczór. Ale i tak zgodnie stwierdziliśmy, żeby warto było się tu wdrapać. Widoki, które mieliśmy po drodze, były naprawdę fantastyczne, a nadciągające chmury dodawały im tylko złowieszczego uroku. W trakcie naszej wyprawy na wulkan zaskoczyło nas pewne zjawisko. Maszerując dobre parę godzin pod górę nie spotkaliśmy nikogo, kto by szedł w naszą lub przeciwną stronę. Jednak w którymś momencie dogoniliśmy grupę wspinających się Azjatów. Wyglądali jak grupa członków jakiegoś klubu wspinaczkowego. Czyli jednak istnieją wśród przedstawicieli tej części świata, pasjonaci górskich wędrówek! Było to dla nas dość spore zaskoczenie. Oni rozbili sobie całą trasę na więcej niż jeden dzień. Zaczęli dzień wcześniej niż my, czyli byli już po jednym noclegu i prawdopodobnie przed powrotem planowali kolejny. Oczywiście nie przepuścili nas bez wspólnej fotki. Ze szczytu wulkanu schodziliśmy tą samą drogą. Znowu po piargowym zboczu i znowu przez gęstą i duszną dżunglę z wysokimi, kamiennymi stopniami. W trakcie drogi powrotnej udało nam się wypatrzyć dzikie małpy żyjące w tym lesie. Nie były to jednak malutkie małpki, które można spotkać prawie wszędzie. Te były duże niemal jak człowiek, długowłose i soczyście pomarańczowe. Ze względu na czarny pas wokół oczu, Magda nazwała je małpami Zorro. Udało nam się zaobserwować całą ich gromadę, jak z gracją skakały po gałęziach drzew. Było to niezwykłe doświadczenie. Późnym popołudniem dotarliśmy z powrotem do wioski Koto Baru. Byliśmy wykończeni, ale za to usatysfakcjonowani i napełnieni wspaniałymi wrażeniami. Paweł |
Popularne wpisy:
Kategorie wpisów:
All
Wpisy wg miesięcy:
September 2015
|