Umówiliśmy się na spotkanie, na którym poznaliśmy właściciela obiektu. Tommy okazał się sympatycznym Malezyjczykiem chińskiego pochodzenia. Gdy zapytaliśmy, do jakiej pracy potrzebuje pomocników, po chwili zastanowienia zaproponował, żeby Paweł pomagał przy koszeniu trawy, a ja przy przygotowywaniu pokojów dla gości. Ustaliliśmy, że gdy tylko odbierzemy nasz komputer z naprawy, skontaktujemy się z nim i pojedziemy razem do resortu. Zasugerowaliśmy także, że może warto byłoby ulepszyć kilka treści na stornie internetowej, aby zachęcić większą ilość turystów do przyjazdu. Zaoferowaliśmy, że chętnie możemy się tym zająć, na co Tommy przystał.
Po kilku dniach spotkaliśmy się ponownie. Na pierwszym spotkaniu nie było to jeszcze dla nas oczywiste, ale tym razem oboje zauważyliśmy, że nasz nowy znajomy jest trochę zakręcony. Przywitał się z nami szybko. Był strasznie zabiegany. Wyznał nam wprost, że właściwie nie ma pomysłu w czym mamy dokładnie pomagać, ale jeszcze nad tym się zastanowi. Zabrał nas potem do restauracji i zostawił tam, znikając gdzieś na godzinę. Później pojechaliśmy do jego domu, w którym spędziliśmy jedną noc. Następnego dnia mieliśmy razem wyruszyć na Tip of Borneo.
Kolejnego poranka Tommy powiedział, że jednak nie wie co moglibyśmy robić, więc mamy odwiedzić jego resort na kilka dni, po prostu jako przyjaciele. Nie chcieliśmy być zupełnie bezużyteczni, więc kontynuowaliśmy temat usprawnienia jego strony internetowej. Na co on wspomniał, że Internet w okolicach jego obiektu może mieć słaby zasięg, ale cieszy się, że chcemy mu pomóc. Ostatecznie na pięć minut przed wyjazdem, Tommy oznajmił nam, że jednak dziś do resortu nie jedzie. Powiedział, że dojedzie do nas nazajutrz lub pojutrze. Wyruszyliśmy zatem bez niego, razem z jego znajomym, który transportował łódź do obiektu. Jechaliśmy ciężarówką, łódź na pace, a my w trójkę w kabinie kierowcy.
Po ponad czterech godzinach drogi z Kota Kinabalu dojechaliśmy na Tip of Borneo - najbardziej wysunięty na północ kraniec wyspy. Przed nami rozpościerały się kilometry pustej plaży. Znajdowaliśmy się na kompletnym odludziu. Wokół nas tylko plaża, turkusowa woda, niezliczone ilości palm kokosowych, a w oddali góry, porośnięte lasem deszczowym. Zakwaterowaliśmy się i rozejrzeliśmy dookoła. Okolica świeciła pustkami. Chcieliśmy w czymś pomóc, jednak w czym tu można pomóc, gdy na sześć osób z obsługi przypada średnio dwóch turystów. Byliśmy zaskoczeni, że nie ma prawie żadnych gości. Internetu w ogóle nie było, dlatego o nanoszeniu poprawek na stronie obiektu mogliśmy zapomnieć. Cóż... mimo naszych najlepszych chęci byliśmy bezużyteczni. Zatem co robić? Kto pierwszy w morzu! Idziemy popływać.
Posiłki jedliśmy razem z obsługą, która miała w czasie pracy zapewnione wyżywienie. Jadaliśmy zatem tak jak oni, najtańsze możliwe potrawy, czyli ryby. Ryba na obiad, ryba na kolację: smażona, na ostro w zupie lub duszona z warzywami. Był nawet sos do Nasi Lemak z małymi rybkami. Mniam – uwielbiam ryby. Gdy powiedziałam, że w naszym kraju nie należą one do najtańszych smakołyków, wszyscy byli szczerze zdumieni. Z podobną reakcją spotykamy się przy rozmowach o tym, jak wygląda zwyczajny obiad w Polsce. Gdy wchodzimy na temat ziemniaczany, zawsze to samo niedowierzanie i pytania z nutką zazdrości: „Naprawdę macie tak tanie ziemniaki? Naprawdę jecie je prawie codziennie?” Słyszeliśmy to już chyba ze sto razy. W malezyjskich restauracjach frytki uchodzą za danie dość wykwintne, pożądane i modne. Często można zobaczyć zdjęcie: talerz wypełniony frytkami. Tylko tyle.
Od samego cypla Borneo byliśmy oddaleni o jakieś 15 minut spaceru. Tip of Borneo to miejsce, gdzie łączą się Morze Sulu i Morze Południowochińskie. Wąska droga prowadzi na sam cypel, a na końcu zmienia się w schody, aż do morza. Stojąc na krańcu wyspy podziwialiśmy po lewej stronie białą plażę, w którą wcina się morze, tworząc małą zatoczkę. Po prawej stronie na malutkiej skalistej wysepce stoi latarnia morska, która przypomina jak zdradliwe potrafią być piękne turkusowe wody.
Tropikalny krajobraz nadmorski różnił się od tego, który znaliśmy z wysp Tajlandii. Siedząc na zupełnie pustej plaży, cieszyliśmy się ciepłą, czystą, turkusową wodą i oglądaliśmy pagórki porośnięte gęstym lasem deszczowym, które majaczyły w oddali. Najlepszy czas na kąpiele przypadał przed godziną dziewiątą lub po godzinie siedemnastej, w ciągu dnia najlepiej było siedzieć w cieniu. Codzienne ulewy i częste burze były atrakcją obowiązkową. Najbardziej czarujący widok, podziwialiśmy właśnie tuż przed deszczem – ciemne chmury kontrastowały z turkusem morza, a tropikalny las w oddali wyglądał groźnie. Cieszyliśmy się przyrodą i wspaniałym krajobrazem, ale po jakimś czasie byliśmy już trochę znudzeni - odcięci od internetu, na totalnym pustkowiu. Chcieliśmy eksplorować trochę okolicę, jednak upały uniemożliwiały wyjście z cienia aż do godzin późno-popołudniowych, a po zachodzie słońca robiło się kompletnie ciemno. Poza tym nie bardzo było się dokąd udać: z jednej strony morze, z drugiej nieprzebyta dżungla, a na wprost wielokilometrowa droga prowadząca przez niemal niezamieszkałe tereny.
Przenikająca cisza i spokój w połączeniu z upałami trochę nas rozleniwiły. Po kilku dniach lenistwa i naładowaniu baterii do dalszej podróży z zapałem myśleliśmy o kolejnych czekających na nas wyzwaniach. Ze sprawcą naszej „zsyłki” w to rajskie miejsce więcej się nie spotkaliśmy. W przeddzień naszego wyjazdu wysłał nam tylko smsa, że kolejnego dnia wylatuje na Filipiny. I tyle go widzieliśmy. Po naszym dłuższym postoju w otoczeniu kokosowych palm i pięknej plaży wyruszyliśmy w zupełnie nowe dla nas rejony Borneo.
Magda