Moje marzenia szybko jednak skonfrontowane zostały z rzeczywistością. Posiadacze innych paszportów niż chińskie, mogą odwiedzać Tybetański Region Autonomiczny tylko w ramach wycieczki grupowej zorganizowanej przez (najlepiej lokalne) biuro podróży. Pomijając już kwestię konieczności wykupienia specjalnych pozwoleń na wjazd, wycieczki takie są oczywiście bardzo drogie. Nie tylko zresztą kwestie finansowe mają tu znaczenie. Brak możliwości swobodnej podróży według własnego planu zniechęca w równym stopniu do odwiedzenia tego obszaru. Tybetański Region Autonomiczny, druga pod względem wielkości prowincja Chin, pozostaje niedostępny dla niezależnie podróżujących obcokrajowców.
Czy w związku z tym, poznanie Tybetu musi już na zawsze pozostać w sferze marzeń lub mglistych planów na przyszłość? Poniższe trzy zdjęcia są moją odpowiedzią na to pytanie...
Etniczni Tybetańczycy zamieszkują duże obszary innych chińskich prowincji. Najliczniejsze tybetańskie społeczności można spotkać w prowincjach Syczuan i Qinghai, ale także w Junnanie i Gansu. Kultywują oni tam swoje tradycje i zwyczaje. W wymienionych prowincjach istnieje mnóstwo tybetańskich wiosek, a także całe tybetańskie miasteczka. Nie trzeba więc specjalnie jechać do Lhasy (stolicy Tybetańskiego Regionu Autonomicznego), by napić się herbaty z masłem, spróbować sera z jaczego mleka czy zakręcić, charakterystycznym dla tybetańskiego buddyzmu, modlitewnym młynkiem. Wszystko to dostępne jest w Chinach bez specjalnych pozwoleń. Wystarczy tylko odwiedzić właściwe miejsca.
Nasza droga pod górę powiodła nas do miejsca, z którego rozpościerał się widok na drugą stronę. Dalej schodziło się już w dół, więc nie zamierzaliśmy kontynuować tam wędrówki, tym bardziej, że w miejscu, na które przyszliśmy, znajdowało się ciekawe tybetańskie miejsce kultu. Potraktowaliśmy je więc jako ostateczny punkt naszej wycieczki. Od drabiny na środku rozchodziły się we wszystkie strony tybetańskie chorągiewki, tworząc tak jakby „duży namiot”. Chorągiewki były rozwieszone tak gęsto, że w ich cieniu wewnątrz „namiotu” mogliśmy z powodzeniem dłuższą chwilę odpocząć od palącego słońca.
Miejscowość Feilaisi oddalona jest od Deqin o około 10 km. To właśnie stamtąd rozpościera się spektakularna panorama na całe pasmo Meili Snow Mountains. Główną kulminację tego pasma stanowi, graniczący z Tybetańskim Regionem Autonomicznym, najwyższy szczyt całej prowincji Junnan o nazwie Kawa Karpo (nazywany także Kawagarbo lub Kawagebo). Majestatyczna góra o wysokości 6740 m.n.p.m. dumnie króluje nad całym pasmem i całą okolicą. Tybetańczycy czczą ją jako świętą. Pielgrzymi, zgodnie z tradycją, odbywają wielodniowe piesze wędrówki dookoła góry, podobnie jak w codziennych praktykach religijnych okrążają oni stupy, świątynie i klasztory. Próby zdobycia wierzchołka, oprócz masowych protestów tybetańskiej społeczności, zawsze kończyły się niepowodzeniem, w tym jedną z najtragiczniejszych w historii górskich wspinaczek katastrofą, w której zginęła cała japońska ekipa, składająca się z siedemnastu osób. Szczyt Kawa Karpo do dzisiaj pozostaje nigdy nie zdobyty przez człowieka.
Będąc jeszcze w Polsce marzyłem, by pewnego dnia odwiedzić te miejsca, marzyłem, by zobaczyć je kiedyś na własne oczy. Wówczas były one tak odległe i nieosiągalne... Różne źródła podawały różne położenie miasta Deqin na swoich mapach, a Shangri-La jawiła się niczym baśniowa kraina, niczym raj na Ziemi. Obie nazwy działały na moją wyobraźnię... Przysparzały o szybsze bicie serca... Jak magnes przyciągały mnie do siebie. Dziś jestem bogatszy o spełnione kolejne marzenia. Nasza podróż przywiodła nas do Deqin, przywiodła do Shangri-La. Otrzymaliśmy Tybet w pełnej krasie, w najpiękniejszym chyba możliwym wydaniu. Nie był to jednak koniec naszej tybetańskiej przygody. Tak naprawdę był to dopiero jej początek...
Paweł