Z dużego malezyjskiego miasta Johor Bahru, leżącego tuż przy granicy z Singapurem, wyruszyliśmy ładnym klimatyzowanym autobusem, przez bardzo długi most, prosto na wyspę Singapur. Kontrola graniczna przebiegła nadzwyczaj sprawnie. Po wbiciu pieczątek do paszportów przesiedliśmy się na kolejny autobus i już po chwili stąpaliśmy po singapurskiej ziemi. Po wyjściu z autobusu pierwsze wrażenie, oprócz masakrycznego upału i duchoty (byliśmy w końcu już tylko 140 km od równika), to niesamowita czystość i przyjemnie wyglądające otoczenie. Wysiedliśmy dość daleko od centrum miasta, w zwyczajnej dzielnicy mieszkaniowej. Zobaczyliśmy nie tylko niezaśmiecone, ale również zadbane chodniki, pięknie posadzone kwiatki, równo przycięte zielone klomby, dużo zieleni dookoła, parking dwupoziomowy dla rowerów i siłownię na świeżym powietrzu, tuż pod blokami mieszkalnymi.
Singapur to kraj wielokulturowy. Podobnie jak w Malezji, można tu spotkać żyjących koło siebie Chińczyków, Malajów i Hindusów. Poza tym ludzie z całego globu przybywają tu mieszkać i pracować. Mimo, że jest to trzecie najgęściej zaludnione państwo świata, zarówno w transporcie publicznym jak i na ulicach panuje ład i porządek. Singapur jest tak mały, że prawie całe państwo można objechać jedną linią metra. Właśnie metrem wyruszyliśmy do centrum, aby zwiedzić słynną dzielnicę finansową, ale nie tylko ją. Zanim dotarliśmy do drapaczy chmur, zwiedziliśmy po drodze stare dzielnice miasta, dzięki którym naprawdę można poczuć jak bardzo różnorodny kulturowo, religijnie i etnicznie jest Singapur. Pierwsze było Little India - z kolorową zabudową, restauracjami z kuchnią curry i świątynią hinduską. Odwiedziliśmy także Arab Street, a tuż przy niej pełen przepychu meczet Masjid Sultan i niezliczone butiki z pięknymi kolorowymi tkaninami. Nie mogliśmy ominąć China Town, czyli dzielnicy chińskiej. Dziwne było to China Town. Jednak ciężko mówić o dzielnicy chińskiej w mieście, gdzie Chińczycy stanowią ponad 70% ludności, zatem "China Town" jest tak naprawdę wszędzie. Było to zatem kilka ulic w stylu chińskim, raczej jako atrakcja dla turystów. Można było się przejść wzdłuż ulicy obwieszonej czerwonymi lampionami wśród kolorowo-czerwonych kramów i kupić pamiątki rodem z Państwa Środka lub iść na ucztę do chińskiej restauracji.
Państwo zakazów, bo tak nazywany jest czasem Singapur, faktycznie zaskoczył nas długą listą niedozwolonych czynów. W każdym miejscu, gdzie jest wywieszony zakaz, widnieje od razu informacja, jaka jest cena podjęcia ryzyka. Zakazy palenia - to standard. Poza tym spotkaliśmy zakaz żucia gumy, zakaz jedzenie i picia w metrze i na stacjach, zakaz plucia czy zakaz wyrzucania papierków na ulicę, Po wyjściu ze sklepu, idąc w stronę metra, przy wejściu do przejścia podziemnego, zaczęliśmy pałaszować słodkie bułeczki. Zajadaliśmy się z zadowoleniem naszym prowiantem, gdy spojrzałam mimochodem na znaczki. Ups... zakaz jedzenia na stacji metra... kara 500$. Oj, to mógł być nasz najdroższy posiłek w podróży. Czym prędzej zmieniliśmy miejsce naszej konsumpcji.
Panorama wieżowców z nad zatoki zadziwia o każdej porze dnia: w słońcu poranka, pochmurnym popołudniem, grą świateł po zmierzchu. Wieczorem, stojąc na futurystycznej kładce dla pieszych, położonej tuż nad zatoką, podziwialiśmy całe centrum finansowe Singapuru: szklane, nowoczesne, wysokie wieżowce. A po drugiej stronie kompleks hotelowy, złożony z trzech wież połączonych na górze bryłą przypominającą statek, gdzie znajduje się największy umieszczony na takiej wysokości basen na świecie. Spacerowaliśmy w okolicach zatoki, wpatrzeni w nocną "dżunglę" drapaczy chmur. Poczuliśmy się jak w podróży do przyszłości. Mimo późnej pory, światła wewnątrz biurowców nadal były zapalone. Ludzie cały czas w pracy - malutkie trybiki wielkich korporacyjnych maszyn.
Singapur zachwycił nas, ale tylko na chwilę. Poczuliśmy ducha nowoczesności, popatrzyliśmy na ludzi z niezliczoną ilością smartfonów i innych gadżetów w metrze, zobaczyliśmy ogromne centra handlowe i niesamowitą "dżunglę" drapaczy chmur. Po dwóch intensywnych dniach w Singapurze, wróciliśmy jednak z pewną ulgą do "naszej" Malezji.
Magda