Na długich odcinkach, pomiędzy głównymi miastami, kursują autobusy. Nie są to pojazdy super nowoczesne, ale ich podstawową i najważniejszą zaletą jest to, że są i zwykle jeżdżą. Na krótszych odcinkach, w zależności od regionu kraju, kursują mniejsze pojazdy – na północy (Luang Namtha – Muang Long – Muang Sing) mieliśmy okazję jeździć nowiutkimi minivanami, a w rejonach bardziej południowych (okolice miejscowości: Savannakhet – Sekong – Pakse) podróżowaliśmy lokalnymi pick-upami, które są zaadaptowane do przewożenia ludzi na bagażniku. Po angielsku taki pojazd nazywa się songthaew. Jego dostosowanie do transportowania ludzi polega na tym, że na bagażniku pick-upa zamontowane są siedzenia w formie podłużnych ławek, daszek chroniący przed słońcem lub deszczem oraz barierki do trzymania się. Na daszku zamontowane są ponadto przyciski „stop” żeby pasażerowie mogli wduszać je w momencie, w którym chcą wysiąść. Jazda nimi, oprócz tego, że trochę trzęsie i rzuca, nie jest niebezpieczna. Dla nas była to poza tym nie lada atrakcja.
Środkami transportu drogowego przemieszczają się głównie mieszkańcy Laosu. Jest to typowo lokalny sposób zbiorowego poruszania się po kraju. Z tego względu w trakcie podróży można obserwować naturalne zachowania i reakcje Laotańczyków. Obcokrajowców oczywiście również można spotkać, choć wcale nie tak często i gęsto, a poza tym raczej w długodystansowych autobusach niż krótkodystansowych pick-upach.
W każdym większym mieście znajduje się dworzec autobusowy lub czasem nawet dwa (np. Wientian, Luang Prabang). Olbrzymią niedogodnością jest jednak to, że zwykle są one zlokalizowane bardzo daleko od centrum. Najlepszym przykładem jest miejscowość Luang Namtha, gdzie dworzec autobusowy znajduje się w odległości około 10 km od miasta. Akurat w tym przypadku nawet lotnisko wybudowano bliżej. W innych większych miejscowościach wcale nie jest lepiej. Oczywiście, zawsze można skorzystać z tuk-tuka, czy innej taksówki, ale kierowcy takich pojazdów, świadomi beznadziejnego położenia właśnie przybyłych podróżników, chętnie uśmiechają się po wyraźnie zawyżone kwoty za podwózkę. Nie trzeba dodawać, że obcokrajowiec jest szczególnie podatny na ich zaloty i niemal zawsze zostaje zastrzelony wyższą ceną niż Laotańczyk. Dochodzi do sytuacji, że za tuk-tuka z dworca do centrum można zapłacić podobną cenę, co za przejazd długiego dystansu autobusem, czy pick-upem. Rozwiązań jest kilka: zaciśnięcie zębów, twarde negocjacje, albo po prostu sprawne nóżki.
Wokół dworców autobusowych zazwyczaj rozlokowana jest spora ilość jadłodajni i sklepików z przekąskami (także napoje, owoce, itp.). Ceny zwykle są przystępne, tzn. takie same, jak w innych lokalnych jadłodajniach. W mniejszych miasteczkach miejsca odjazdów i przyjazdów znajdują się przeważne niedaleko lokalnych bazarów (które w Laosie stanowią de facto centrum życia miejscowych społeczności). Zdarza się poza tym, że w małych miejscowościach istnieją dworce wyłącznie minibusowe (np. Muang Long).
W autobusie zawsze obecny jest kierowca (wow!) i drugi pracownik. Trudno jakoś sensownie nazwać jego stanowisko. Może być to biletowy, może pomocnik kierowcy, ale równie dobrze może być to kierownik autobusu. Do jego obowiązków należy zapewnienie prawidłowego funkcjonowania pojazdu we wszystkich obszarach i dbanie o sprawny przebieg podróży. Pomaga ludziom załadować lub wyładować bagaże, interweniuje, gdy dzieje się coś niewłaściwego (np. ktoś usiądzie obok kogoś koło kogo siadać nie wolno - o tym za chwilę), pomaga pasażerom znaleźć miejsce, sprzedaje bilety, jeśli ktoś nie zdołał kupić w kasie na dworcu, itp.
Autobusy i inne środki transportu, oprócz na dedykowanych dworcach, zatrzymują się zawsze na żądanie. Dotyczy to zarówno wysiadających, jak i wsiadających. Szczęśliwi ci, których docelowe miejsce podróży znajduje się na trasie autobusu. Wysiadają wtedy pod samą bramą, czy nawet pod samymi drzwiami swojego celu. Szczęśliwi także ci, którzy mieszkają przy ulicy, po której kursuje autobus, czy pick-up. Wtedy nie muszą się nawet fatygować na dworzec autobusowy ani na żaden przystanek, gdyż autobus zatrzyma się dokładnie pod ich domem. Podróżując po Laosie zauważyliśmy ciekawe zjawisko. W praktyce bowiem, jeśli ktoś ma zamiar złapać transport z drogi, np. prosto spod drzwi domu, wystawia na poboczu swój bagaż. Kierowca widząc taką wypchaną torbę, czy jakiś wór, zatrzymuje się i trąbi. Wtedy z domu lub z podwórka powolnym krokiem wyłania się właściciel, który bez zbędnego przecież pośpiechu, wsiada do autobusu. Moim zdaniem, fajnie to sobie Laotańczycy wymyślili. Człowiek czekający na nierozkładowo kursujący autobus nie musi koczować przed domem kilka godzin, tylko oddaje się swoim codziennym czynnościom, a pojazd sam się zatrzymuje i klaksonem oznajmia swoją gotowość do zabrania pasażera. Genialne!
Stan dróg w Laosie pozostawia wiele do życzenia. W centralnym i południowym Laosie generalnie występuje asfalt, ale niemal wyłącznie na głównych drogach. W północnej części kraju też jest to przeważnie asfalt, choć czasem są to tylko jego skrawki na żwirowej lub piaskowej nawierzchni. Reszta dróg w kraju to głównie piach. Kurzy się to niemiłosiernie. Zresztą nie tylko drogi piaskowe cierpią na tę oczywistą przypadłość. Nierzadko także „asfaltowe” drogi, z piaskowym powiedzmy poboczem, też na potęgę się kurzą. Siedząc w laotańskim autobusie nieraz moglibyśmy pośpiewać: piasek we włosach przywiał nam wiatr…
Podróżowanie publicznymi środkami transportu w północnym Laosie zapamiętamy szczególnie. Odległości pokonuje się w czasie bardzo odbiegającym od europejskich standardów. Przykładowo, około 300 km z Luang Namtha do Luang Prabang pokonywaliśmy przez 8,5 godziny! Nie to jednak urzekło nas najbardziej. Górskie widoki północnego Laosu są po prostu powalające. Drogi, a co za tym idzie także trasy środków transportu, zostały wybudowane w górach, na ich szczytach i zboczach. Ciągła jazda w górę i w dół oraz nieprzerwanie zakrętas za zakrętasem przy przepaściach to nie tylko denerwujący powód wydłużających się autobusowych wojaży. To przede wszystkim przepiękne i jedyne w swoim rodzaju, wiecznie zielone górskie krajobrazy. Nie uświadczyliśmy chyba żadnego mostu, co oznacza, że na każdą górę trzeba było wjechać i z każdej zjechać. A północny Laos cały prawie pokryty jest górami. Zdecydowanie, jazda autobusami po ich grzbietach, zapadnie nam w pamięci jako jedno z najwspanialszych doświadczeń podróży po północnej części tego kraju. To trochę tak jakby przez 300 km jeździć sobie autobusem po szczytach, grzbietach i zboczach naszych polskich Tatr Zachodnich. Coś naprawdę nie do opisania.
W trakcie jazdy obowiązują dwa rodzaje postojów, które występują chyba z taką samą częstotliwością. Oczywiście podział ten jest nieoficjalny, a autorem proponowanej klasyfikacji jestem ja sam. Pierwszy rodzaj to postoje „po prostu”. W takim przypadku kierowca zatrzymuje pojazd w momencie, w którym poczuje zbyt duże nagromadzenie moczu w pęcherzu. Może to być po prostu w polu lub po prostu byle gdzie. Jest to wtedy postój głównie na siku i lepiej z niego skorzystać, bo drugi będzie raczej dopiero wtedy, gdy kierowcy znowu się zachce. Oczywiście w takich okolicznościach o wiele łatwiej mają panowie, którzy by załatwić swoją potrzebę, zwykle udają się niespecjalnie daleko, w niespecjalnie ustronne miejsce. No niestety mniej szczęścia mają panie. Czasu na szukanie odpowiednich krzaczków nie ma zbyt wiele, więc większość z nich robi siku na tej samej zasadzie, co panowie. Widok kucających i załatwiających się kobiet, w odległości co najdalej kilku metrów od autobusu, to w Laosie nic nadzwyczajnego. I przyznam, że miejscowe panie nie są tym faktem nawet jakoś specjalnie skrępowane, czy przejęte. Gorzej mają Europejki, czy może nawet ściślej mówiąc Polki. Czasem muszą wykazać się szybkimi nogami i nieprzeciętym zmysłem wyszukiwania odpowiedniego miejsca .
Osobowe środki transportu w Laosie pełnią także funkcje przewożenia różnorodnych towarów. Działa to mniej więcej na zasadzie kuriera czy listonosza. Ludzie dają pomocnikowi / kierownikowi przesyłki albo towary (także bardzo duże ładunki), a on dostarcza je potem pod wskazany adres, który zlokalizowany jest na trasie przejazdu. Byliśmy świadkami jak za pośrednictwem naszego autobusu dostarczano do hurtowni kolosalną ilość kartonów Nescafe, a także jak nasz autobus wjechał komuś na prywatne podwórko żeby załadować na dach drewniane dechy. Ładowność pojazdów dla tego typu usług jest, jak zwykle w Azji, nieograniczona. To samo tyczy się bagaży pasażerów, którzy podróżują z olbrzymią ich ilością. Co nie mieści się w lukach bagażowych lub na tylnych siedzeniach, ląduje oczywiście na dachu. Nie trudno jest wypatrzyć autobus jadący na przykład z ulokowanymi tam motorami. Ale i tak hitem była motoryna, którą wpakowali do środka autobusu - tam gdzie siedzą ludzie! Poza tym autobusy zaopatrzone są w plastikowe taboreciki. Jak ludzi wewnątrz będzie więcej niż foteli, rozstawia się je na korytarzu. Komfort jazdy jest wówczas raczej wątpliwy, choć i tak z pewnością większy niż w kambodżańskim minivanie.
I na koniec jeszcze garść ciekawych sytuacji, które przytrafiły nam się w laotańskich środkach transportu. Na ostatnich fotelach autobusu zwyczajowo siadają buddyjscy mnisi. Oczywiście jeżeli akurat jadą. Jednego razu, gdy weszliśmy do naszego autobusu, był już on prawie kompletnie zapełniony. Wolne było tylko kilka miejsc z tyłu. A ponieważ chcieliśmy siedzieć koło siebie, poszliśmy usiąść w ostatnim rzędzie foteli. Na jednym z nich przy oknie siedział mnich. Zajęliśmy swoje miejsca w taki sposób, żeby między mną a mnichem było jedno miejsce wolne, Magda usiadła koło mnie z drugiej strony. Po chwili do autobusu weszły Japonki (nie buty takie, tylko kobiety). Dla ostatniej z nich zostało już tylko jedno wolne miejsce w całym autobusie – między mną, a przerażonym z nadchodzącego zagrożenia mnichem. Naturalne jest, że gdy zostało już tylko jedno wolne miejsce, to się na nie siada. I tak też postąpiła bohaterka tej opowieści. Magda w międzyczasie na chwilę wyszła i na jej fotelu położyłem worek.
Prawie natychmiast od złączenia się pośladków Japonki z autobusowym siedzeniem w naszym rejonie pojawił się pan biletowy. No i zaczęło się zamieszanie, bo zaczął on robić „przeludziowanie” (tak jak meble mają przemeblowanie, tak analogicznie ludzie mają…). Najpierw chciał żebym usiadł na miejsce z workiem, a Japonka na moje. Wyjaśniliśmy mu, że jest ono zajęte. Nie mówił po angielsku, więc zadanie mieliśmy raczej utrudnione. Potem chciał żebyśmy z Japonką zamienili się miejscami. No ale przecież ja chcę siedzieć koło swojej żony, a nie między mnichem i sympatyczną z pewnością Japonką. Następnie chciał żebyśmy pozamieniali się miejscami z innymi ludźmi na fotelach przed nami. Dziwne to było wszystko, pół autobusu, jak nie cały, przyglądali się temu cyrkowi z zainteresowaniem. Ostatecznie skończyło się na tym, że mnich został wyrzucony z naszego rzędu i zajął inne miejsce, a na jego przyszła druga Japonka. O co chodziło? W Laosie kobieta nie może dotknąć buddyjskiego mnicha. Stąd też nie może siedzieć koło niego w autobusie. Ot całe zamieszanie.
Innym razem niemal zaszokował mnie pewien widok. Po kilku miesiącach spędzonych w Azji określenie „szok” wypada mi zostawiać do naprawdę ekstremalnie nietypowych sytuacji, dlatego użyłem słowa „niemal”. Zdarzenie miało miejsce na jednym z postojów autobusu, takim z kategorii tych „po prostu”. Pewna Laotanka w długiej sukni wyszła z autobusu, wykonała rozkrok opierając nogę o schodek przy jego drzwiach, podwinęła lekko spódnicę i zaczęła… sikać na stojąco! Nawet w Azji się czegoś takiego nie spodziewałem. No i oczywiście kobitka niespecjalnie się czymkolwiek przejmowała, czy kto patrzy na nią, czy nie. Zresztą… pewnie tylko ja jeden byłem zaskoczony takim obrotem spraw.
Jedna z najbardziej pamiętliwych akcji też związana była z postojem autobusu. Kierowca powiedział nam, że przerwa trwać będzie 10 minut. OK, wystarczająco żeby zamówić sobie posiłek w jadłodajni i go zjeść. Tym bardziej, że inny kierowca podczas wcześniejszej podróży, gdy mówił 5 minut to staliśmy ich około 20. Zatem skoro mamy 10 minut i jest pora lunchu, to dobra zupka z makaronem nie jest złym pomysłem. Przypominam, że popularne „nudle” jada się w Azji pałeczkami. Pani nalała nam zupki do talerzy, usiedliśmy by rozpocząć rozkoszowanie się lunchem, a w tym samym czasie kierowca zaczął trąbić do odjazdu. No myślałem, że szlag mnie trafi. Tamten mówił pięć, staliśmy dwadzieścia, ten mówił dziesięć, staliśmy trzy? I bądź tu mądry. No ale nic, nie przejmujemy się klaksonem i dzielnie jemy zupę, tylko Magda trochę bardziej pośpiesznie. Kierowca trąbi, wszyscy ludzie z autobusu patrzą na nas, a tu obcokrajowcy sobie ze spokojem wcinają zupkę. Autobus ruszył, podjechał parę metrów, zatrąbił. Znowu ruszył. No dobra, teraz wygrał. Ale w całej swojej złości postanowiłem nie odpuszczać mojej zupki. Poprosiłem żeby pani szybko przelała mi ją do foliówki z całą zawartością. Wziąłem moje pałeczki i siup do autobusu. No i znowu, jak tu się nie wściec, gdy po zajęciu miejsca w autobusie, kierowca nie ruszał jeszcze przez długą chwilę? Witamy w Azji! Jedzenie z foliówki gorącej zupy z makaronem i mięsem, w pędzącym po wybojach autobusie i to w dodatku pałeczkami, zapamiętam jako jedno z najciekawszych przeżyć poruszania się publicznym transportem po Laosie. I muszę przyznać, że się nawet nie pochlapałem. No może tylko trochę na brodzie.
Paweł