Z Icą umówiliśmy się na dworcu kolejowym w Beaufort. Wracając z Brunei odwiedziliśmy przedtem jeszcze naszą znajomą Elizabeth, która mieszka w tym mieście. Świeciło słońce i doskwierał upał gdy Ica przyszła na dworzec. Była uśmiechnięta i rozpromieniona. Przywitaliśmy się serdecznie. Mieliśmy jeszcze sporo czasu do odjazdu, więc wybraliśmy się wspólnie na spacer do pobliskiego parku nad jeziorem. Nasz pociąg jeszcze na kilkanaście minut przed startem wypełnił się ludźmi po brzegi. Było gorąco i duszno. Mimo, że wszystkie okna i drzwi były pootwierane nie dało się odczuć choćby najmniejszego ruchu powietrza. Po chwili stania w przeludnionym wagonie byliśmy już cali mokrzy od potu. Jeszcze nie ruszyliśmy, a już byliśmy wykończeni tą przejażdżką. Zresztą, nie tylko my. Widać było, że inni pasażerowi też mieli problemy z oddychaniem, wiercili się, wachlowali czym się dało, a strużki potu spływały po ich skroniach. To był jeden z tych momentów, w których szczerze współczułem muzułmankom w hidżabach i w długich rękawach. Niełatwo miały też mamy z dziećmi, które musiały trzymać swoje pociechy na rękach.
Szarpnięcie. Jedno, po chwili drugie. Sauna na kółkach ruszyła z mozołem. Trochę czasu minęło zanim poczułem jakikolwiek delikatny powiem. Pociąg toczył się powolnie najpierw przez miasteczko, a potem przez pola i lasy. Mijaliśmy malutkie wioski i wioseczki, coraz bardziej zagłębiając się w tropikalną dżunglę. Rozpoznawałem miejsca, które widziałem już wcześniej w dniu, w którym Ica zaprosiła nas do swojego domu po raz pierwszy. Pasażerowie znają się nawzajem, więc dobrze wiedzą kto na której stacji wysiada.
Dojechaliśmy. Mała wiata z blaszaka wyglądała tak samo jak poprzednio. To tutaj ostatni raz widzieliśmy Icę, żegnając się wówczas z nią i z jej siostrą. Napis Parang Besar oznajmiał nazwę stacji, na której wysiedliśmy. Idąc kawałek po torach nie mogliśmy uwierzyć, że znów tu jesteśmy, że znów jesteśmy w tym cudownym magicznym miejscu, w którym przeżyliśmy jedną z najwspanialszych przygód naszej podróży. Wówczas nieznajomi ludzie okazali nam wielkie serce i mnóstwo życzliwości zapraszając do swojego domu, teraz wracaliśmy w objęcia przyjaciół.
Do wioski przyjechaliśmy by w domu Ici spędzić jedną noc oraz by wybrać się wspólnie na umówiony piknik przy wodospadzie. Gdy przyjechaliśmy pociągiem było już popołudnie, więc nie tracąc czasu, krótko po przywitaniu się z całą rodziną, ruszyliśmy w drogę. Oprócz Ici wymaszerowali z nami jej rodzice i dwaj bracia. Tata na wszelki wypadek zabrał ze sobą strzelbę. Nie żeby groziło nam jakieś niebezpieczeństwo, nic z tych rzeczy. Gdy idzie do dżungli zawsze bierze ją ze sobą, żeby w razie sposobności upolować jakieś dzikie zwierzę. Późniejszą zdobycz może potem sprzedać, a po części także może ją zjeść rodzina. Idąc ścieżką coraz bardziej w głąb lasu do naszej wycieczki dołączały się dzieci i młodzież z pobliskich domostw. Ostatecznie cała grupa z początkowych siedmiu urosła do około piętnastu osób.
Całokształt wrażeń dopełniały ścielące się często i gęsto pijawki. Po przeżyciu tygodnia w leśnym obozowisku Lupa Masa nie stanowiły one dla nas żadnego problemu. Bez wahania chwytałem obślizgłe robactwa, odrywałem od skóry i strzepywałem w gęstwinę. Jednak dla towarzyszących nam podczas wędrówki przedstawicielek płci pięknej były one jak śmiertelne zagrożenie (tylko Magda była wyjątkiem). Prawie każde otarcie wilgotnego liścia czy gałązki wywoływało kobiecy okrzyk. Autentyczny zaś okaz powodował niemal histerię. Przodowniczką w panikowaniu była Ici mama. Było to dla mnie co najmniej zaskakujące, że panie na co dzień mieszkające w sercu równikowego lasu tak bardzo boją się pijawek. Niemałe przerażenie wywołał także, co bardziej zrozumiałe, widok napotkanego po drodze węża.
Doszliśmy. Miejsce naszego piknikowania nie było co prawda takim wodospadem jaki sobie wyobrażałem, ale było nie mniej atrakcyjne. Skupisko kilku wysokich, stromych głazów z wypłaszczeniami na wierzchu stwarzało bardzo dobre warunki do wypoczynku i biesiadowania. A pewien obszar w rzece o sporym zagłębieniu dodawał miejscu ciekawych perspektyw do wodnych wariacji. Niemal wszyscy skakali ze skał do rzeki, chłopaki prezentowali przy tym efektowne akrobacje. Dziewczyny, jak to Azjatki, pluskały się ubrane w spodnie i koszulki. W tej kulturze panie nie odkrywają za wiele ciała. Magda musiała się dostosować, co pewnie komfortowe dla niej nie było. Nie uszło poza tym mojej uwadze, że zarówno chłopaki, jak i dziewczyny potrafią pływać. „Ludzie z wioski” - pomyślałem sobie. Azjaci z miast przeważnie bowiem pływać nie umieją. Po serii skoków do wody, wyścigach pływackich i wodnych zabawach uraczyliśmy się piknikiem właściwym - no czyli inaczej mówiąc, przyszła pora na żarcie.
Wracać zaczęliśmy zanim jeszcze na dobre zaczęło się ściemniać. Żeby nie nadrabiać drogi i nie przedzierać się przez najgęstsze zarośla wędrówkę rozpoczęliśmy z nurtem rzeki, brodząc oczywiście butami w wodzie. Resztę trasy odtworzyliśmy zupełnie tak samo jak za pierwszym razem z przekraczaniem każdej rzeki wpław. Gdy doszliśmy do domu było już prawie całkowicie ciemno. Mama przygotowała wspaniałą kolację, którą zjedliśmy przy świeczkach, siedząc w azjatyckim stylu całą rodziną na drewnianej podłodze. Nie trudno się było domyślić, że tak suto zastawionych posiłków codziennie nie jadają. Dom był poza tym czyściutki i wysprzątany w porównaniu z pierwszym razem, gdy nasze przybycie było niezaplanowane. Nie ma co specjalnie ukrywać, że nasze ponowne odwiedziny były dla całej rodziny olbrzymim wydarzeniem. I choć czuliśmy się z tym trochę niekomfortowo to w aspekcie gościnności Azjaci dorównują Polakom, a nierzadko nawet ich przewyższają. Na noc Ica odstąpiła nam łóżko w swoim pokoju. Wieczorem patrząc w przenikającą ciemność lasu podziwialiśmy duże ilości migoczących w mroku świetlików. Zasłuchiwaliśmy się też w nocne odgłosy dżungli, które znaliśmy już z wcześniejszych nocy spędzonych w lesie równikowym na Borneo.
Podczas całego naszego pobytu na wiosce w domu Ici nie było prądu. Przerwa w dostawie trwała już od paru dniu. Tata przepraszał nas za to kilka razy. Za każdym razem powtarzaliśmy mu, że przecież to dla nas żaden problem. Gospodarz domu czuł się odpowiedzialny za to, jak jego goście czują się w jego progach. W dodatku był przejęty tym, że obcokrajowcy z zachodu muszą spać w domu bez elektryczności. Azjaci mają trochę inne wyobrażenie o takich ludziach, nierzadko wyrabiane na podstawie zachowań naburmuszonych bogatych turystów, śpiących w luksusowych hotelach, jedzących w drogich restauracjach i patrzących z góry na lokalne społeczności. My tacy nie jesteśmy i na całe szczęście nasi gospodarze już dawno wyczuli różnicę. Ica powiedziała nam, że my jesteśmy inni od pozostałych obcokrajowców z zachodu. Dopełniając to zdanie najlepiej jak tylko mogła po angielsku – „Wy jesteście bardziej przyjacielscy”.
Pobyt w Parang Besar dał nam po raz kolejny możliwość do zachwytu nad prostotą życia. Ludzie tu żyją inaczej, myślą inaczej. Rozważają życie w zupełnie innych kategoriach niż ludzie ze świata zachodu. Nie gonią za karierą, nie gonią za bogactwem, nie przejmują się modą i czy kolor firanek pasuje do koloru ścian. Mają zupełnie inne problemy. Wiodą proste piękne życie. Codziennie muszą znosić też jego trudy. Nie mają łazienki, myją się polewakiem na dworze przy zbiorniku z wodą, a butle z gazem do kuchni, inne potrzebne przedmioty czy zwykłe zakupy muszą przywozić pociągiem. Nie mają pralki, lodówki, ani dostępu do sieci komórkowej. Są za to szczęśliwi. Potrafią cieszyć się każdym dniem i czerpać radość ze swojego życia.
Jeszcze podczas kolacji poprzedniego dnia Ica zainteresowała się słówkami w języku polskim. Pytała nas o takie wyrazy jak woda czy kawa. Hitem jednak okazała się „świeczka”, a później również „szczoteczka”. Już wiele razy podczas podróży rozmyślałem o naszym języku ojczystym i jego gramatyce w kontekście tłumaczenia jego zawiłości obcokrajowcom. Mowa polska jest koszmarnie skomplikowana. Jak wytłumaczyć komuś dlaczego np. słowo „kot”, w zależności od sytuacji jest słowem „kotu”, „kotem” lub „kota”? Dlaczego „Magda” nie zawsze jest „Magda”, tylko „Magdzie”, „Magdę”, „Magdą” i „Magdy”? Poza tym końcówki wyrazów zmieniają się także w czasownikach w zależności od osoby i od czasu. Na dodatek te dźwięki – ś, ć, sz, cz, ż, ń, dź. No obcokrajowcy łatwo nie mają. Po lunchu Ica podjęła wyzwanie.
Na pierwszy ruszt poszło liczenie po polsku do dziesięciu. Najtrudniej było z „dziewięć”. Później uczyliśmy się zwrotów grzecznościowych, słów trudnych, słów, które Ica sama chciała znać (m.in. pociąg, świnia, pies, podróż), słów łatwych do wymowy (takich jak: las, okno, Polska, obiad) oraz krótkich prostych zdań (np. kocham cię). W roli nauczyciela języka polskiego czułem się znakomicie, zwłaszcza, że miałem bardzo bystrą uczennicę. Byłem zdziwiony i jednocześnie bardzo zadowolony, że Ica z takim zapałem i zaangażowaniem stara się nauczyć naszych słów. Chyba naprawdę jej się spodobało. Mieliśmy razem furę zabawy i śmiechu, ale muszę przyznać, że Ica radziła sobie zaskakująco dobrze. Najśmieszniej było, gdy miała z pamięci policzyć po polsku do dziesięciu: „Jeden, dwa, trzy... yyy... świeczka!”.
| |
Paweł