O tym gdzie aktualnie jesteśmy oraz czym się aktualnie zajmujemy dowiedziecie z bieżącej fotorelacji na Facebooku.
Po tybetańskiej przygodzie podróżowaliśmy autostopem przez Chiny w kierunku północnym. Następnie przyszedł czas na bezkresne stepy i pustynie w Mongolii. Mieszkaliśmy w tradycyjnej mongolskiej jurcie, widzieliśmy renifery na północy i wielbłądy na południu. Po powrocie do Chin wyruszyliśmy na zachód.
O tym gdzie aktualnie jesteśmy oraz czym się aktualnie zajmujemy dowiedziecie z bieżącej fotorelacji na Facebooku.
1 Comment
Kultura Tybetu, pomimo wpływów sąsiednich krajów, w tym Nepalu, Indii i Chin, jest bardzo odrębna. Do jej unikalności przyczyniły się warunki geograficzne, niedostępne tereny górskie i silna tożsamość narodowa. Szczególny wpływ na rozwój tutejszej kultury wywarł buddyzm, który w Tybecie przyjął wyjątkową formę, w związku z silnie zakorzenionymi wierzeniami lokalnymi. Podróżując po historycznym regionie Kham (dzisiejszy zachodni Syczuan), dowiedzieliśmy się, że Tybetańczycy mówią własnym językiem (i to w wielu dialektach), widzieliśmy ich tradycyjne stroje, słuchaliśmy wspaniałej folkowej muzyki, poznaliśmy problemy, z którymi borykają się we współczesnej sytuacji politycznej, podziwialiśmy przepiękne buddyjskie świątynie i klasztory oraz architekturę trapezowych domów. Próbowaliśmy także tutejszych potraw oraz tradycyjnej herbaty z masłem. Pierwszym miejscem po mitycznej Shangri-Li, w którym poczuliśmy prawdziwy „powiew” niezwykłej tybetańskie krainy i zaczęliśmy poznawać lokalne zwyczaje, było miasteczko Xiangcheng. Przybywając do niego, znaleźliśmy się w zupełnie innym świecie. Spacerując po ulicach, z ogromnym zdziwieniem przyglądaliśmy się ludziom w kolorowych strojach. Odwiedziliśmy plac w centrum miasta, gdzie znajdują się rzędy tybetańskich młynków modlitewnych, pierwszy raz widzieliśmy z bliska domy, bardzo różniące się od wszystkich, które spotykaliśmy w innych miejscach w Chinach, czy wreszcie spróbowaliśmy tradycyjnych potraw. Będąc w Xiancheng powędrowaliśmy za miasto, w kierunku największego w okolicy buddyjskiego klasztoru. Gdy tylko wyszliśmy poza miejskie zabudowania, naszym oczom ukazały się zieleniące się pagórki, w oddali wyższe góry, a w rozciągającej się tuż za miasteczkiem szerokiej dolinie, z polami uprawnymi przy samej rzece, tradycyjne domy. W tym regionie są to zazwyczaj masywne bryły w białym kolorze z płaskimi dachami. Buduje się je z kamieni, gliny i drewna. Część dachu stanowi czasami balkon, na którym zawieszane są tybetańskie flagi. Bardzo charakterystyczne są ściany nachylone do wewnątrz, które tworzą kształt trapezu. Ma to na celu zabezpieczenie przed częstymi trzęsieniami ziemi w górskich rejonach. Kolejnym przystankiem na naszej trasie było miasto Litang. Położone jest ono na wysokości około 4000 m n.p.m. i uchodzi tym samym za jedno z najwyżej położonych miast na świecie. Będąc w Litang, sporo czasu spędziliśmy na zwiedzaniu tybetańskich świątyń i klasztorów. Zarówno tych w mieście, jak i położonych na wzgórzach poza miastem. Przy świątyniach widzieliśmy wielu Tybetańczyków chodzących dookoła stup i kręcących modlitewnymi młynkami. Młynki modlitewne można spotkać przy każdej świątyni, ale także w innych ważnych dla Tybetańczyków miejscach. Mają kształt walca i zamieszczone są na obrotowej osi. Na ich powierzchni wypisane są mantry. Według wierzeń obracanie młynkiem daje taki sam efekt, jak ustne ich recytowanie, jednak młynek można obracać szybciej niż wypowiadać wersety. Widzieliśmy wiele rodzajów młynków. Czasami bardzo małe, takie, które ludzie mogli trzymać w ręku lub całe rzędy średniej wielkości, które ludzie wprawiali w ruch, obchodząc świątynię dookoła. Widzieliśmy także naprawdę duże młynki, do obracania których potrzeba co najmniej kilku osób, tak jak na poniższym filmie, który nagraliśmy właśnie w świątyni w Litang: Ze wszystkich tybetańskich miast, które odwiedziliśmy, to właśnie w Litang widzieliśmy najwięcej mieszkańców w tradycyjnych strojach. Ich ubiór jest konserwatywny, choć coraz częściej można też spotkać ludzi ubranych w „zachodnią” odzież. Tradycyjnie kobiety noszą suknie w ciemnym kolorze, bluzki z długim rękawem oraz tkane z wełny kolorowe „fartuchy” w paski. Bardzo często mają długie aż do pasa włosy, zaplecione w warkocze. Mężczyźni z reguły noszą charakterystyczne kapelusze. Nawet latem, zarówno mężczyźni, jak i kobiety, naszą odzież z długim rękawem. Bardzo wiele osób, widząc nas na ulicach, uśmiechało się, okazując tym samym swoją sympatię i radość z zainteresowania obcokrajowców ich kulturą i zwyczajami. Bardzo szybko nauczyliśmy się witać w języku tybetańskim, ponieważ wielu ludzi pozdrawiało nas, mówiąc: „Taszidele”. Tybetańczycy są niezwykle życzliwi i gościnni. Mieliśmy wielkie szczęście i mogliśmy się o tym przekonać w kolejnym mieście, do którego dotarliśmy. Będąc w Garze, wybraliśmy się na wyprawę do świątyń, które były położone nieopodal za miastem, na zielonych wzgórzach. Miejsce, do którego dotarliśmy, było jak z bajki. Wszędzie wokół nas zielone pagórki, a w oddali wysokie, wiecznie ośnieżone szczyty. W drodze między jedną, a drugą, położoną wyżej, świątynią, spostrzegliśmy dużą grupę biesiadujących Tybetańczyków. Gdy tylko nas zauważyli, zaczęli machać do nas, abyśmy podeszli. Tak rozpoczęła się nasza wspaniała przygoda doświadczania lokalnej kultury. Kolejne kilka godzin spędziliśmy razem z nimi. Bardzo żałowaliśmy, że nie mogliśmy z nikim porozmawiać po angielsku. Jednak mimo bariery językowej, wszyscy byli nami żywo zainteresowani, traktowali nas po przyjacielsku i ze wspaniałą gościnnością. Zostaliśmy poczęstowani tybetańską herbatą, lokalnym chlebem i innymi miejscowymi przekąskami. Jednak najważniejszym kulinarnym specjałem było gotowane mięso jaka. Podczas „pikniku” mogliśmy więc poznać bliżej tradycyjną tybetańską kuchnię. Na jej odmienność od kuchni chińskiej, mają wpływ przede wszystkim surowe warunki klimatyczne. Podstawowym składnikiem tutejszej kuchni jest jęczmień. Obecnie szeroko dostępny jest również ryż, jednak jest on głównie importowany z innych obszarów Chin. Od zawsze dostępne zaś było mięso jaków, kóz i owiec. Bardzo popularne są również produkty mleczne, zwłaszcza jogurt, masło i biały ser. Szczególnie interesującym elementem kuchni była tybetańska herbata z masłem, którą mieliśmy okazję próbować w kilku różnych miejscach. Jest ona uważana za narodowy napój Tybetańczyków. Tradycyjnie herbatę miksuje się z masłem z jaczego mleka i dodaje sól. Dzięki zawartości masła jest ona napojem bardzo kalorycznym i rozgrzewającym w surowym, górskim klimacie. Ostatnim miejscem, do którego dotarliśmy, chcąc zagłębić się możliwie jak najdalej w tybetańskie rejony, a jednocześnie nie przekroczyć pilnie strzeżonej przez rząd chiński granicy z Tybetańskim Rejonem Autonomicznym, było miasteczko Dege. Zapamiętamy je przede wszystkim przez pryzmat bardzo uderzającej i smutnej opowieści pewnego Tybetańczyka, którego spotkaliśmy przy jednej z tamtejszych świątyń. Była to dla nas okazja do lepszego poznania problemów, którym muszą każdego dnia stawiać czoła Tybetańczycy w Chińskiej Republice Ludowej. Jednymi z największych skarbów podróży po tybetańskim regionie Kham są spektakularne krajobrazy. Zazwyczaj już kilka kilometrów za każdym miasteczkiem rozpościerają się przepiękne scenerie: wszechobecne góry, zieleniące się pagórki, ośnieżone wysokie szczyty, które często są miejscem kultu Tybetańczyków. Widoki są naprawdę niesamowite. Właśnie dlatego, przybywając do tybetańskich miasteczek, bardzo często wybieraliśmy się na spacery i trekingi po okolicznych górach i pagórkach. Eksplorowaliśmy pobliskie tereny, chcąc odnaleźć ukryte pośród gór majestatyczne buddyjskie klasztory lub malutkie świątynie, czasem zamknięte i jakby zapomniane. Najlepsze krajobrazowo doświadczenia naszej podróży po Tybecie miały miejsce podczas przemieszczania się z jednego miejsca do drugiego. Całą naszą trasę przez Tybet pokonaliśmy autostopem. Tamtejsze drogi nie są ruchliwe, w porównaniu do innych miejsc w Chinach, można by rzec, że są puste. Z tego powodu na autostopowe okazje czekaliśmy nieraz bardzo długo. Często staliśmy zupełnie sami na drodze i mogliśmy rozkoszować się krajobrazami. W trakcie tej podróży kilka razy pokonywaliśmy ogromne przewyższenia. Najwyższym z nich był górski przejazd w drodze do miasta Dege. Jest ono odcięte od reszty zachodniej części prowincji Syczuan przez wysokie pasmo górskie. Najwyższy punkt, przez który wiedzie droga, to Tro-la Pass, która znajduje się na wysokości około 5050 m n.p.m. Po wyboistej drodze, która nie była wyłożona asfaltem, przejeżdżały nawet zapakowane po brzegi ciężarówki. My pokonywaliśmy tę trasę dwa razy. W pierwszą stronę, jadąc do Dege w ulewie, nie mieliśmy szansy na zobaczenie czegokolwiek. Jednak wracając z powrotem mieliśmy piękną, słoneczną pogodę. Widoki były bajkowe. Widzieliśmy wiecznie ośnieżone szczyty, a cały przejazd był podróżniczym fenomenem. Inną, również fantastyczną widokowo trasę, pokonywaliśmy w okolicach malutkiej wioski Tagong. Miało to miejsce na koniec naszej tybetańskiej przygody, gdy zbliżaliśmy się Kangding – ostatniego miasta na wschodzie kulturowo związanego z Tybetem. Wówczas, mijając jedno z najwyższej położonych lotnisk na świecie (na ponad 4000 m n.p.m.), widzieliśmy najwyższy szczyt Syczuanu – majestatyczną górę Gongga Shan, która ma 7556 m n.p.m. Była to najwyższa góra, jaką kiedykolwiek widzieliśmy w życiu. Ten widok był naszym pożegnaniem z tybetańską krainą. Krainą naprawdę magiczną. Magda Więcej zdjęćBędąc w Polsce marzyłem o Tybecie... Moje marzenia szybko jednak skonfrontowane zostały z rzeczywistością. Posiadacze innych paszportów niż chińskie, mogą odwiedzać Tybetański Region Autonomiczny tylko w ramach wycieczki grupowej zorganizowanej przez (najlepiej lokalne) biuro podróży. Pomijając już kwestię konieczności wykupienia specjalnych pozwoleń na wjazd, wycieczki takie są oczywiście bardzo drogie. Nie tylko zresztą kwestie finansowe mają tu znaczenie. Brak możliwości swobodnej podróży według własnego planu zniechęca w równym stopniu do odwiedzenia tego obszaru. Tybetański Region Autonomiczny, druga pod względem wielkości prowincja Chin, pozostaje niedostępny dla niezależnie podróżujących obcokrajowców. Czy w związku z tym, poznanie Tybetu musi już na zawsze pozostać w sferze marzeń lub mglistych planów na przyszłość? Poniższe trzy zdjęcia są moją odpowiedzią na to pytanie... Po zwieńczonej sukcesem inwazji na Tybet w roku 1950, chińskie władze komunistyczne w roku 1965 utworzyły na podbitych ziemiach Tybetański Region Autonomiczny. Obszar zamknięty w jego granicach obejmuje jednak tylko niecałe pięćdziesiąt procent historycznej krainy, która kulturowo i etniczne stanowi Tybet. Innymi słowy, prawdziwy Tybet jest znacznie większy niż utworzony przez chińskie państwo Tybetański Region Autonomiczny. Etniczni Tybetańczycy zamieszkują duże obszary innych chińskich prowincji. Najliczniejsze tybetańskie społeczności można spotkać w prowincjach Syczuan i Qinghai, ale także w Junnanie i Gansu. Kultywują oni tam swoje tradycje i zwyczaje. W wymienionych prowincjach istnieje mnóstwo tybetańskich wiosek, a także całe tybetańskie miasteczka. Nie trzeba więc specjalnie jechać do Lhasy (stolicy Tybetańskiego Regionu Autonomicznego), by napić się herbaty z masłem, spróbować sera z jaczego mleka czy zakręcić, charakterystycznym dla tybetańskiego buddyzmu, modlitewnym młynkiem. Wszystko to dostępne jest w Chinach bez specjalnych pozwoleń. Wystarczy tylko odwiedzić właściwe miejsca. Nasza droga przez Junnan w kierunku północnym powiodła nas ku samym bramom Tybetu. Podążając autostopem wzdłuż Mekongu, dojechaliśmy do Deqin - ostatniego miasta Junannu przed wjazdem do Tybetańskiego Regionu Autonomicznego. To właśnie w Deqin mogliśmy pierwszy raz spróbować świeżo przygotowanej herbaty z jaczym masłem, skosztować jaczego sera i zjeść lokalne tybetańskie pieczywo. Dla niewtajemniczonych - „jaczy” to przymiotnik od słowa „jak”, a „jak” to takie zwierzę, którego hodowlą tradycyjnie zajmują się Tybetańczycy. Nie jest oczywiście zaskoczeniem, że Deqin położone jest wysoko w górach. Można właściwie powiedzieć, że całe miasteczko niejako „wciśnięte” jest w wąską dolinę pomiędzy szczytami, a ulice pną się stromo w górę tej doliny. Miasto usytuowane jest na wysokości ok. 3500 m.n.p.m. Lekko więc licząc jest to jeszcze około kilometr wyżej od naszych polskich Rysów. Skład powietrza ma tu inne proporcje niż na nizinach - mniejsza jest zawartość tlenu. Niższe jest też ciśnienie atmosferyczne. Szczególnie różnica w ilości tlenu może u nieprzystosowanej osoby powodować takie symptomy jak bóle i zawroty głowy, ospałość czy uczucie ciągłego przemęczenia. Efektem obronnym organizmu człowieka jest zwiększona produkcja czerwonych krwinek. Deqin jest świetną bazą wypadową do trekkingów po okolicznych górach. Jeden dzień poświęciliśmy sobie na taką właśnie górską wędrówkę. Przemaszerowaliśmy przez miasto, a następnie przez urokliwą starówkę, by wejść na drogę prowadzącą pod górę. Pogoda była wymarzona na tego typu wycieczkę. Wspinając się coraz wyżej i wyżej, odkrywały się dla nas coraz to wspanialsze górskie widoki. W kilku miejscach na naszej drodze widzieliśmy kolorowe tybetańskie chorągiewki. Mają one dla Tybetańczyków specjalne znaczenie i każdy kolor symbolizuje co innego: niebieski – niebo i przestrzeń, biały – powietrze i wiatr, czerwony – ogień, zielony – wodę, a żółty – ziemię (różne źródła podają także inną symbolikę). Były one porozwieszane wokół specjalnych miejsc kultu, a nawet na dużej wysokości w poprzek całej szerokiej górskiej doliny. Byliśmy zdumieni i nie mogliśmy znaleźć odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób miejscowi ludzie potrafili je rozwiesić w taki sposób. Nasza droga pod górę powiodła nas do miejsca, z którego rozpościerał się widok na drugą stronę. Dalej schodziło się już w dół, więc nie zamierzaliśmy kontynuować tam wędrówki, tym bardziej, że w miejscu, na które przyszliśmy, znajdowało się ciekawe tybetańskie miejsce kultu. Potraktowaliśmy je więc jako ostateczny punkt naszej wycieczki. Od drabiny na środku rozchodziły się we wszystkie strony tybetańskie chorągiewki, tworząc tak jakby „duży namiot”. Chorągiewki były rozwieszone tak gęsto, że w ich cieniu wewnątrz „namiotu” mogliśmy z powodzeniem dłuższą chwilę odpocząć od palącego słońca. Podczas naszej wędrówki, będąc oczywiście już na odpowiedniej wysokości, odsłoniły nam się dalekie, wiecznie zaśnieżone, górskie wierzchołki pasma Meili Xue Shan (ang. Meili Snow Mountains) W większości były one spowite gęstymi chmurami. Widok ten wprawił nas jednak w prawdziwy zachwyt. Pierwszy raz w życiu zobaczyliśmy wiecznie zaśnieżone szczyty o wysokościach przekraczających sześć tysięcy metrów nad poziom morza. Śnieżny krajobraz zainspirował nas tak bardzo, iż na następny dzień postanowiliśmy pojechać zobaczyć te arcydzieła natury „z bliska” (czy jak kto woli, z „mniejszego daleka”). Miejscowość Feilaisi oddalona jest od Deqin o około 10 km. To właśnie stamtąd rozpościera się spektakularna panorama na całe pasmo Meili Snow Mountains. Główną kulminację tego pasma stanowi, graniczący z Tybetańskim Regionem Autonomicznym, najwyższy szczyt całej prowincji Junnan o nazwie Kawa Karpo (nazywany także Kawagarbo lub Kawagebo). Majestatyczna góra o wysokości 6740 m.n.p.m. dumnie króluje nad całym pasmem i całą okolicą. Tybetańczycy czczą ją jako świętą. Pielgrzymi, zgodnie z tradycją, odbywają wielodniowe piesze wędrówki dookoła góry, podobnie jak w codziennych praktykach religijnych okrążają oni stupy, świątynie i klasztory. Próby zdobycia wierzchołka, oprócz masowych protestów tybetańskiej społeczności, zawsze kończyły się niepowodzeniem, w tym jedną z najtragiczniejszych w historii górskich wspinaczek katastrofą, w której zginęła cała japońska ekipa, składająca się z siedemnastu osób. Szczyt Kawa Karpo do dzisiaj pozostaje nigdy nie zdobyty przez człowieka. Będąc w Feilaisi odwiedziliśmy także urokliwą buddyjską świątynię. Codziennie odwiedzają ją miejscowi Tybetańczycy, ale jest ona także celem pielgrzymów ze wszystkich tybetańskich zakątków Chin. Legenda głosi, że dawno temu pewien medytujący mnich ujrzał nad górami zstępujący z nieba złoty posąg Buddy. Udał się w to miejsce i odnalazł ujrzany wcześniej obiekt. Aby upamiętnić to wydarzenie została w tym miejscu wybudowana świątynia, nazywana także „latającą świątynią”. I to ją właśnie mieliśmy okazję odwiedzić. Tybetańskim miastem, znacznie większym niż Deqin, jest „legendarna” Shangri-La. Miasto swoją nazwę zawdzięcza powieści napisanej przez brytyjskiego pisarza Jamesa Hiltona o nazwie „Zaginiony Horyzont” (ang. „The Lost Horizon”). Autor w swojej książce opisuje zagubioną w górach, utopijną krainę, odizolowaną, ze wszystkich stron otoczoną przepięknymi krajobrazami i zamieszkaną przez ludzi żyjących przez stulecia w szczęściu i dostatku. Innymi słowy „raj na Ziemi”. Tyle bestsellerowa powieść... W rzeczywistości jednak nazwa „Shangri-La” została obecnemu miastu zaimplementowana w roku 2001 ze względów czysto marketingowych. Rząd chiński chciał w ten sposób przyciągnąć do Zhongdian (pierwotna nazwa miasta) turystów i częściowo odciążyć przepełnione nimi Lijiang. Oczywiście opisywana przez James'a Hilton'a utopijna Shangri-La to tak naprawdę miejsce fikcyjne, wymyślone przez autora na potrzeby książki (niektórzy doszukują się rodowodu nazwy miasta w słowie Shambhala, onaczającym mistyczny buddyjski raj). Jednak jakiś sprytny chiński urzędnik stwierdził, że skoro żadne miejsce w realnym świecie nie nazywa się „Shangri-La” to trzeba takie miejsce stworzyć. I Chiny stworzyły. Niemniej jednak, bez względu na nazwę, miasto jest tradycyjnie tybetańskie. Łatwo w nim zauważyć tybetańską zabudowę, odnaleźć tybetańskie świątynie, spotkać tybetańskich mnichów, usłyszeń na ulicy tybetański język i najeść się w knajpach tybetańskich specjałów. W mieście można odwiedzić także muzea poświęcone tybetańskiej kulturze, religii, medycynie czy historii - choć ta ostatnia akurat przedstawiana jest z perspektywy chińskiej, gdzie np. „inwazja na Tybet” nazywana jest jego „wyzwoleniem”. Przepiękna tybetańska starówka mocno ucierpiała przez pożar w styczniu 2014 roku. Spłonęła duża część zabytkowego starego miasta. Podczas naszej wizyty w tym mieście wciąż trwała intensywna odbudowa. Całe uliczki powstawały na nowo (podobno przy całkowitym wsparciu finansowym chińskiego rządu). Widzieliśmy więc jak w pięknej drewnianej stylistce powstaje nowy budynek za budynkiem. Centralnym punktem starego miasta jest świątynia Guishan Si, która na szczęście nie ucierpiała wskutek pożaru. Zaraz koło niej znajduje się największy na świecie tybetański młynek modlitewny – choć w tym przypadku należałoby raczej powiedzieć „młyn” lub „młynisko”. Żeby wprawić go w ruch potrzeba przynajmniej sześciu osób. Najważniejszym jednak obiektem w całym mieście jest olbrzymi tybetański klasztor o nazwie Ganden Sumtseling Gompa. Wybudowany ponad 330 lat temu kompleks jest obecnie domem dla około 700 tybetańskich mnichów, a w szczytowym momencie mieszkało ich tam około dwa tysiące. W obrębie obiektu znajduje się kilka przepięknych buddyjskich świątyń. Wstęp jednak na teren klasztoru jest płatny – teoretycznie, ponieważ płacą tylko turyści wchodzący głównym wejściem. Jako ciekawostkę podamy, że istnieje możliwość zwiedzenia kompleksu zupełnie za darmo. Wystarczy tylko pójść na trochę dłuższy spacer i w pełni legalnie przywędrować pod klasztor od wschodu, drogą przez rozległe łąki na obrzeżach miasta. Niezależnie od tego, z której strony przyjdzie się do Ganden Sumtseling Gompa, całość, zarówno z zewnątrz jaki wewnątrz, robi piorunujące wrażenie. Nie bez powodu miejsce to nazywane jest Little Potala Palace. W Shangri-La zatrzymaliśmy się u Sandy i jej męża. Spędzaliśmy więc dużo czasu razem z naszymi gospodarzami. W ich domu, razem z nami, spał także młody Koreańczyk. Mimo iż Sandy pochodzi z mniejszości etnicznej Naxi (czyli głównej społeczności zamieszkującej Lijiang), a jej mąż jest Hanem, jednego dnia przygotowali dla nas na obiad prawdziwą tybetańska ucztę, czyli zupę z jaka. Była to dla nas pierwsza w życiu okazja, żeby spróbować jaczego mięsa. Z naszymi gospodarzami mogliśmy porozmawiać na wiele tematów dotyczących Chin, ale także tybetańskiej kultury i zwyczajów. Dali nam też do ubrania swoje tybetańskie ubrania. Poznawanie lokalnych mieszkańców, spędzanie z nimi czasu i wymiana kulturowa są tym, co w podróży cenimy najbardziej. Tajemnicze Deqin i mityczna Shangri-La...
Będąc jeszcze w Polsce marzyłem, by pewnego dnia odwiedzić te miejsca, marzyłem, by zobaczyć je kiedyś na własne oczy. Wówczas były one tak odległe i nieosiągalne... Różne źródła podawały różne położenie miasta Deqin na swoich mapach, a Shangri-La jawiła się niczym baśniowa kraina, niczym raj na Ziemi. Obie nazwy działały na moją wyobraźnię... Przysparzały o szybsze bicie serca... Jak magnes przyciągały mnie do siebie. Dziś jestem bogatszy o spełnione kolejne marzenia. Nasza podróż przywiodła nas do Deqin, przywiodła do Shangri-La. Otrzymaliśmy Tybet w pełnej krasie, w najpiękniejszym chyba możliwym wydaniu. Nie był to jednak koniec naszej tybetańskiej przygody. Tak naprawdę był to dopiero jej początek... Paweł Planując naszą podróż po Junnanie, znaleźliśmy w Internecie czarujące zdjęcie malutkiego chińskiego kościoła na tle porośniętych lasem gór. Oprócz nazwy wioski i zdjęcia nie znaleźliśmy żadnych dodatkowych informacji. Wioska Cizhong miała być położona gdzieś w górach północnego Junnanu. Być może kościół było już od dawna opuszczony, a sama wioska dawno zapomniana... Spędziliśmy sporo czasu, żeby zlokalizować na mapie położenie naszego celu i ustalić jak tam dotrzeć. Aby dojechać do odległej, otoczonej górami wioski Cizhong, wyruszyliśmy w około 130 kilometrową podróż autostopem. W związku z tym, że tereny te są rzadko uczęszczane, a zatem drogi praktycznie puste, nie było łatwo tam dojechać. Przejechaliśmy ten dystans 7 samochodami, pokonując każdym z nich niewielki odcinek. Podróż zajęła nam praktycznie cały dzień, ale droga była spektakularna widokowo: zieleniące się pola ryżowe, wysokie góry, małe wioseczki. Prawie cała nasza trasa wiodła doliną rzeki Mekong. Jechaliśmy drogą tuż przy wzburzonej rzece podziwiając otaczające nas góry. Po długich godzinach podróżowania kolejnymi autostopowymi okazjami, ostatecznie udało nam się dotrzeć we właściwe miejsce. Naszym oczom ukazała się baśniowa sceneria po drugiej stronie rzeki – otoczona górami wioska z kościółkiem w samym centrum. To było niesamowite, że tam zajechaliśmy, jednakże nie byliśmy jeszcze u celu. Aby dojść do samej wioski musieliśmy jeszcze sporo przejść na piechotę i przeprawić się przez rzekę. Mogliśmy zobaczyć jak w sąsiedztwie starego niewielkiego mostu nad Mekongiem powstaje na wielkich masywnych przęsłach drugi, zupełnie nowy. Zeszliśmy zboczem w dół, starym mostem przedostaliśmy się na drugi brzeg i zawędrowaliśmy na piechotę do wioski. Czuliśmy się fantastycznie, jak prawdziwi eksploratorzy. Wkraczając do wioski poczuliśmy prawdziwą magię. Już z daleka wypatrzyliśmy stary murowany kościół i udaliśmy się w jego kierunku. Wszystkie drzwi były jednak pozamykane i już chcieliśmy opuszczać to miejsce, gdy przyszedł starszy pan z dzieckiem i zaprosił nas do środka. Kościółek wewnątrz był przepiękny. Po ozdobach i zdjęcia widzieliśmy, że tutejsza społeczność katolicka jest wciąż żywa. Weszliśmy też po wąskich drewnianych schodach na dzwonnicę, skąd rozciągają się fantastyczne widoki na góry. Z zamieszczonych przy kościele informacji dowiedzieliśmy się, że znajdująca się na około 2000 m n.p.m. wioska Cizhong zamieszkiwana jest przez Hanów, Tybetańczyków oraz Naxi. Znajdujący się we wiosce kościół został zbudowany ponad sto lat temu, a sama wspólnota katolicka została założona przez misjonarzy francuskich około 1880 roku. Ciekawostką jest, że mimo, iż szerokość geograficzna nie jest odpowiednia do uprawy winogron, misjonarze francuscy uznali położone wysoko w górach ziemie dobre do uprawy tych owoców. W ten sposób rozpoczęli produkcję wina. Tajniki tego procesu przekazali lokalnym mieszkańcom, którzy do dziś kultywują uprawy winorośli. Około miesiąc później, odwiedziliśmy inny kościół katolicki w miasteczku Moxi. Położone jest ono w zachodnim Syczuanie, daleko poza „utartym szlakiem”, w górach na około 1600 m n.p.m. Kościół katolicki, który tam odnaleźliśmy, został wybudowany w latach 1918-1926 roku również przez misjonarzy francuskich. Świątynia zawiera w sobie elementy zarówno architektury zachodniej jak i chińskiej. Podczas inwazji chińskiej Armii Czerwonej w latach 30-tych kościół został przekształcony na siedzibę jej przywódcy Mao Zedonga. Później w latach 50-tych podczas „Rewolucji Kulturowej” posiadłości kościoła zostały całkowicie skonfiskowane przez chiński rząd, a zagraniczni misjonarze zostali zmuszeni do opuszczenia kraju. Sam kościół został przekształcony na spichlerz. W latach 90-tych przywrócono w tym miejscu funkcjonowanie parafii.
W Moxi znajduje się również niewielkie stare miasto – wąska uliczka z tradycyjnymi chińskimi zabudowaniami. Obecnie została ona w części zrekonstruowana, skomercjalizowana i znajdują się przy niej sklepiki z lokalnymi wyrobami, kawiarnie i małe restauracje. Jednak kilka drewnianych domów, wybudowanych w czasach powstawania kościoła, przetrwało do dziś. Patrząc na stare, zniszczone upływem czasu budynki, można przenieść się wyobraźnią w odległą przeszłość, kiedy to Moxi leżało na szlaku herbacianym i było wówczas jedyną drogą prowadzącą do Tybetu. Magda i Paweł Chiny i Tybet przez stulecia prowadziły ze sobą wymianę handlową. Od wieków najbardziej pożądanym, zresztą nie tylko przez Tybetańczyków, chińskim produktem była herbata. Mieszkańcy Wyżyny Tybetańskiej, ze względu na wysokość nad poziomem morza oraz niesprzyjający surowy klimat, nie mogli jej uprawiać u siebie. Herbata w Tybecie była ceniona nie tylko przez elity, ale z czasem także przez niższe warstwy społeczeństwa, stąd popyt na nią był bardzo duży. Tybetańczycy w rozgrzewającej herbacie upatrywali doskonałą pitną alternatywę dla wody czy mleka. Chińczycy z kolei potrzebowali dorodnych tybetańskich koni. Przodkowie Czyngis Hana, a później on sam we własnej osobie oraz jego synowie, stanowili największe zagrożenie dla chińskiej państwowości. Aby przeciwstawić się mongolskim najazdom z północy, Chińczycy potrzebowali silnych i dobrze przygotowanych tybetańskich wierzchowców. Tak narodził się jeden z najstarszych na świecie szlaków handlowych. Chińczycy eksportowali do Tybetu herbatę, natomiast importowali stamtąd konie. Śmiertelnie niebezpieczna droga wiodąca przez przełęcze na wysokościach dochodzących do około 5000 m n.p.m. została nazwana Herbaciano-Konnym Szlakiem. Jego właściwym początkiem była miejscowość Ya'an w prowincji Syczuan. Powstały jednak też inne odnogi, m.in. południowa, sięgająca najdalszych zakątków Junnanu. Tą drogą transportowana była herbata uprawiana w okolicach miasta Pu'er, położonego niedaleko obecnej granicy z Birmą. Nasze malutkie miasteczko Menglian, w którym spędziliśmy ponad dwa tygodnie stacjonując w miejscowej szkole, zlokalizowane jest właśnie w prefekturze Pu'er. Wyruszając więc na północ w naszą wyprawę przez Chiny rozpoczęliśmy podążanie legendarnym Herbaciano-Konnym Szlakiem. Niemal wszystkie miejscowości, które później odwiedzaliśmy, miały mniej lub bardziej bogate związki z tą antyczną drogą handlową. W przeciwieństwie jednak do starodawnych karawan, nie wypakowaliśmy swoich plecaków herbatą, nie zaprzęgliśmy osłów w niezbędne do przetrwania zapasy żywności i nie wędrowaliśmy pieszo po dawno już zapomnianych ścieżkach (których fragmenty podobno gdzieś jeszcze istnieją). Skorzystaliśmy z rozwiązań bardziej gładkich i asfaltowych, które wraz z postępem technologicznym, jeszcze w pierwszej połowie XX wieku, przyczyniły się ostatecznego unicestwienia istniejącego od wieków handlowego szlaku. Wyruszyliśmy autostopem. Pierwszym naszym przystankiem w drodze do Dali było Shuangjiang - zupełnie nieturystyczne, za to zupełnie autentyczne chińskie miasto. Jego wyróżnikiem na skalę całych Chin będą z pewnością zamieszkujące je mniejszości etniczne (Dai, Lahu i Wa), lecz na skalę okolicy jest to zwykła standardowa miejscowość. Dla nas jednak Shuangjiang będzie już na zawsze wyjątkowe, a to za sprawą pewnej szczególnej wspaniałej osoby. Lindesy poznaliśmy przypadkiem. Spacerowałem akurat ulicami miasta, obserwowałem i fotografowałem toczące się w nim lokalne życie. W którymś momencie wypatrzyła mnie zupełnie obca dziewczyna, przywołała do siebie i zaczęła ze mną rozmowę. Nie wyglądała na typową Chinkę - ciemna karnacja, ciemniejszy odcień skóry, na pierwszy rzut oka właściwie zupełnie nieazjatyckie rysy twarzy. Ku mojemu zdziwieniu szybko okazało się jednak, że jest stąd i prowadzi w pobliżu malutki kram, na którym sprzedaje napoje – wodę z cytryną, herbatę z mlekiem, itp. Jej charakterystyczny wygląd wynikał z tego, że pochodzi z mniejszości etnicznej Wa. Zaprowadziła mnie po chwili do swojego stoiska i dała w prezencie herbatę z mlekiem. Nie chciała przyjąć za nią zapłaty. Następnego dnia znów się spotkaliśmy. Największą jednak niespodzianką było to, że Lindesy zaprosiła nas na wspólną kolację razem z jej mężem i córką. To było niesamowite. Obca osoba, właściwie dopiero co dzień wcześniej poznana, zaprosiła nas na wspólny rodzinny posiłek. Byliśmy zachwyceni propozycją i oczywiście nie mogliśmy odmówić. Ponownie spotkaliśmy się więc wieczorem i wszyscy razem pojechaliśmy do restauracji. Lindesy zamówiła dla każdego lokalną zupę nudlową oraz specjalne danie z krabów. Po posiłku zostaliśmy jeszcze zaproszeni do ich mieszkania, gdzie wszyscy razem mogliśmy jeszcze w domowej atmosferze posiedzieć i pogadać. To było niezapomniane doświadczenie. Nasza podróż wiodła dalej na północ. Po przejechaniu kolejnych prawie 400 km dotarliśmy na stopa do Dali. Wjeżdżając do miasta czuliśmy, że znów przecinają się ścieżki naszych dwóch odrębnych podróży, że znów stajemy na środku czasoprzestrzennego skrzyżowania. Wróciliśmy bogatsi w olbrzymi bagaż podróżniczych doświadczeń. Nie mogliśmy uwierzyć w to, jak bardzo zmieniliśmy się od czasu naszej ostatniej wizyty w tym mieście. Kiedyś przyjechaliśmy tu pociągiem, jedynym transportem w Chinach, jaki był wówczas w naszym organizacyjnym zasięgu; dziś przyjechaliśmy autostopem, czyli bardziej „na żywioł”. Kiedyś zastanawialiśmy się jakie atrakcje w okolicy zobaczyć; dziś bardziej nastawialiśmy się na poznawanie ludzi. Zmieniliśmy się od tamtego czasu. I sami jesteśmy pod wrażeniem jak bardzo. Byliśmy bardzo zaskoczeni, gdy dowiedzieliśmy się, że w Dali i jego okolicach produkuje się ser. Tak, prawdziwy ser i to w Chinach! Skąd zatem wziął się ser w kraju, który raczej nie słynie z wyrobów nabiałowych? Zwyczaj spożywania oraz wiedzę o procesie wytwarzania sera najprawdopodobniej w te zakątki Junnanu przywieźli Mongołowie podczas swoich podbojów. Historia prawie jak baśń. Większość Chińczyków pewnie nawet nie zdaje sobie z tego sprawy, że są miejsca w ich kraju, w których produkuje się ser. Nam udało się odwiedzić wytwórnię sera w Xizhou, gdzie na własne oczy mogliśmy obejrzeć z bliska każdy etap produkcji, a także dokonać degustacji. Lokalnie wytwarzany w tych rejonach ser jest „rozciągany” przez co staje się podłużny i bardzo cienki. Następnie, wystawiając na działanie słońca, suszy się go na specjalnych palach. Gotowy więc produkt jest cienki i twardy. Można go spożywać w tej postaci (smakuje znakomicie), ale także może zostać podany ze specjalną konfiturą z płatków róż. W miasteczku Dali można znaleźć kramy, na których ser ten sprzedaje się po uprzednim grillowaniu z dodatkiem... cukru. Kolejnym przystankiem było miasto Lijiang. W naszej podróży na północ Junnanu chcieliśmy je ominąć, jednak pewne zabawne okoliczności sprawiły, że przez przypadek tam zawitaliśmy (ale więcej o tym innym razem). Miasto to słynie z rozległego starego miasta, bogatego w urokliwe wąski uliczki, sklepiki z pamiątkami, restauracje i kawiarnie. Planowaliśmy NIE odwiedzać tego miasta z jednej głównej przyczyny... Tłumy, tłumy i jeszcze raz tłumy. Lijiang „pęka w szwach” od natłoku azjatyckich turystów, którzy wypełniają po brzegi wszelkie ulice i uliczki starego miasta. Trudno cieszyć się tradycyjną chińską architekturą, gdy starówka wygląda tak: Na chińskie święto o nazwie „Festiwal Smoczych Łodzi” zajechaliśmy do miasta Weixi. Głównym elementem tego wydarzenia są wyścigi smoczych łodzi. Z pewnością celebruje się je z większą pompą w miastach, które dysponują długą i szeroką rzeką. Próżno jednak szukać takiej w górskim Weixi. Mogliśmy za to uświadczyć tam innych oznak obchodzenia tego święta. Drzwi domów zdobiły specjalne dekoracje, na ulicach można było kupić typowe dla tego święta przekąski (kupuje się je tylko raz w roku, właśnie podczas Festiwalu Smoczych Łodzi), a w centrum miasta zorganizowany był olbrzymi uliczny bazar, chyba największy jaki do tej pory widzieliśmy w Chinach. Cała trasa południowej odnogi Herbaciano-Konnego Szlaku jest prawdziwym skarbcem zamieszkujących Junnan mniejszości etnicznych. W Shuangjiang były to głównie ludy Dai, Lahu i Wa. Dali i Xizhou zamieszkiwane są głównie przez mniejszość etniczną Bai. W Lijiang dominuje społeczność Naxi. Natomiast Weixi jest domem dla mniejszości etnicznej Lisu. Wszyscy oni zachowują swoją odrębność, która przejawia się m.in. w języku, zwyczajach, tradycyjnych strojach, architekturze domów, wierzeniach, itp. Po opuszczeniu Weixi nasza podróż przez Junnan wiodła dalej na północ. Podobnie jak przez wiele stuleci karawany z chińską herbatą przemierzały góry, rzeki i bezdroża do miejsca, gdzie mogą ją wymienić na dorodne konie, tak i my podążyliśmy w tym samym kierunku. Przez coraz mniej zaludnione i coraz bardziej trudno dostępne górskie rejony obraliśmy kurs... na Tybet.
Paweł PRZECZYTAJ TAKŻE (o naszym pierwszym pobycie w Dali w 2012 roku): - Miasteczko Dali i szczyty niezdobyte Droga z Jinghong do Menglian prowadziła prawie cały czas przez góry. Mijaliśmy liczne tarasy ryżowe, uprawy herbaty i inne plantacje. Menglian położone jest prawie przy samej granicy z Birmą. Zatrzymaliśmy się tam u młodej Chinki, która przyjechała do tego miasteczka na rok, jako nauczyciel-wolontariusz. Mieszkaliśmy razem z nią w szkolnym kampusie i pomagaliśmy jej w prowadzeniu lekcji języka angielskiego. Była to dla nas dobra okazja do zagłębienia się w lokalną kulturę. Spędziliśmy tam pół miesiąca, zatapiając się w leniwie płynącym małomiasteczkowym życiu. Pierwszego dnia, zaraz po naszym przyjeździe, mieliśmy szczęście uczestniczyć w pokazach tradycyjnych tańców lokalnych mniejszości etnicznych. Były to między innymi ludy Hani, Dai, Lahu oraz Wa. Symbolem mniejszości Dai, wywodzącej się z ludów tajskich, jest paw. Symbolizuje on pomyślność, szczęście i życzliwość. Można go spotkać w elementach architektury domów, a także we folkowym tańcu. Na pokazie kobiety ubrane w tradycyjne suknie, odgrywały pawi taniec, elementem ich stroju był kolorowy pawi ogon. Ze wszystkich tańców najbardziej spodobał nam się żywy taniec ludu Hani, którego fragment przedstawiamy na krótkim filmie poniżej: Będąc w Menglian poznaliśmy także mniejszość etniczną Wa. Odwiedziliśmy pobliskie miasteczko Ximeng należące do tego właśnie ludu. Dominującą religią Wa jest animizm. Zgodnie z lokalną legendą w przeszłości byli oni łowcami głów. Wywieszanie ludzkich głów miało zapewnić dobre plony. Obecnie poświęcają w ofierze bawoły. Będąc w miasteczku, widzieliśmy cmentarzysko bawolich czaszek. Właśnie kontur czaszki bawoła z rogami jest symbolem ludu Wa. Można go spotkać na przykład w tradycyjnych strojach lub jako element architektury. Prawie wszystkie budynki w mieście były stylizowane zgodnie z symboliką. Miały przyozdobione słomą dachy i namalowane kontury głów bawołów na elewacjach. Miejscem do podziwiania egzotycznych i różnorodnych mniejszości etnicznych okazał się też, jak to zazwyczaj bywa, lokalny bazar. Jak się dowiedzieliśmy, targowisko to odbywa się w miasteczku co pięć dni. Ludzie z bliższych i dalszych wiosek przyjeżdżają wcześnie rano do miasta ze swoimi produktami. Za zarobione pieniądze kupują tam także inne potrzebne im artykuły. Bazar, oprócz wymiany handlowej, jest też ważnym miejscem życia towarzyskiego, miejscem spotkań bliższych i dalszych znajomych, okazją do podzielenia się najnowszymi informacjami z życia wiosek oraz poplotkowania. Około godziny 10 rano bazarowe życie chyliło się już ku końcowi i największe tłumy zbierały się już do powrotu. Szkoła, w której się zatrzymaliśmy, jest odpowiednikiem polskiego gimnazjum i liceum. Funkcjonowanie chińskiej szkoły zupełnie odbiega od znanych nam z naszych czasów szkolnych polskich realiów. Sporym zaskoczeniem był dla nas rozmiar szkoły. Kampus szkolny, uznawany za mały, zadziwił nas ilością budynków i faktem, że uczy się tam około dwóch tysięcy uczniów oraz że pracuje tam około stu nauczycieli. Dzień szkolny zaczyna się o 7:30, a kończy po godzinie 22:00 - kończą się wtedy ostatnie lekcje. W ciągu dnia, oprócz krótkich przerw, uczniowie mają dwie długie przerwy, jedna w południe, ponad dwugodzinna na lunch, a druga późnym popołudniem na obiad. Zamiast szkolnych dzwonków przez megafony odtwarzane jest nagranie, które przed zajęciami przypomina uczniom o przygotowaniu się do zajęć, natomiast po zakończeniu każdej lekcji słychać inne nagranie, które przetłumaczyć można mniej więcej jako: „Dziękujemy wam nauczyciele, że dzielnie wytrwaliście lekcję”. Wszyscy uczniowie noszą równe mundurki. Dwa razy w tygodniu w godzinach porannych odbywa się apel. Podczas poniedziałkowego, przy odrywanym hymnie, zawieszana jest na maszcie flaga Chin, natomiast w piątki odbywa się jej opuszczanie. W wolnym czasie zwiedzaliśmy okolicę. Miasteczko otoczone jest malowniczymi górami. W miejscach, gdzie nie są porośnięte lasami, znajdują się na nich różnorodne plantacje – głównie kawy i herbaty, a także tarasy ryżowe. Schodkowo ułożone stopnie pól ryżowych na zboczach gór, zwiększają powierzchnię upraw i utrzymują wodę. Piękne krajobrazy podziwialiśmy na pieszych lub rowerowych wycieczkach. Kampus szkolny znajdował się na skraju Menglian, w starej części miasta, z charakterystyczną tradycyjną chińską architekturą, świątyniami i urokliwym mostem na rzece. Ostatniego dnia zostaliśmy zaproszeni przez nauczycieli ze szkoły do domu jednego z nich na kolację. Pośród różnych ostrych dań na stole znalazły się również smażone insekty. Paweł odważył się spróbować tego specjału. Pomimo obrzydliwego i odstraszającego wyglądu, w smaku chyba nie były takie złe, ponieważ po degustacji powiedział, że smakują jak chipsy. A na dowód poniższy filmik: Bardzo polubiliśmy „nasze” miasteczko, dlatego nie było nam łatwo wyruszyć w dalszą drogę. Menglian było dla nas punktem startowym, z którego rozpoczęliśmy autostopową podróż na północ Junnanu.
Magda |
Popularne wpisy:
Kategorie wpisów:
All
Wpisy wg miesięcy:
September 2015
|