Długo zastanawialiśmy się jak rozgryźć to miasto, jak się za nie zabrać. Pierwsze chwile w Mandalay uświadomiły nam, jak obcokrajowcy są tam traktowani i jak bardzo jest tam turystycznie. Z jednej strony nie chcieliśmy popłynąć z głównym turystycznym nurtem, żeby zobaczyć wyłącznie wyretuszowane i sztucznie przygotowane oblicze miasta, ale z drugiej strony, nie chcieliśmy zmarnować czasu jaki daliśmy sobie na poznanie tego miejsca. Ostatecznie postanowiliśmy odpuścić wszystkie przewodnikowe atrakcje, z których słynie Mandalay i skupić się na podglądaniu normalnego codziennego życia, jakie toczy się ukryte w ciasnych uliczkach tego miasta. Nie dając się zatem wywieść „motorbajkiem” z tłumem turystów na Mandalay Hill, wyruszyliśmy na własną eksplorację. Wyruszyliśmy zwiedzić Mandalay po naszemu.
Pierwsze, co rzuca się w oczy po przyjeździe do miasta, to wielki miks kulturowy i religijny. Spacerując po centrum zwróciliśmy uwagę na olbrzymią liczbę muzułmanów i ludzi o hinduskim pochodzeniu. W tym rejonie meczety, hinduskie świątynie i kościoły chrześcijańskie sąsiadują ze sobą, wkomponowane w pokolonialną architekturę miasta, a w ich cieniu ulicami maszerują grupy buddyjskich mnichów i mniszek zbierających jałmużnę. Centrum jest jednak zatłoczone, ruchliwie i mając na uwadze inne zmysły, ogólnie nieprzyjemne. Bardzo szybko postanowiliśmy więc skierować nasze kroki w zupełnie inne rejony. Zagubienie się wśród plątaniny uliczek pozwoliło nam poczuć klimat miasta, przypatrzeć się codziennemu życiu jego zwykłych mieszkańców. Poznawanie lokalnego życia Mandalay rozpoczęliśmy tam, gdzie zawsze dzieje się dużo, czyli na bazarze.
Central Market (Bazar Główny) oraz inny bazar, w zupełnie nieturystycznej części miasta, który odwiedziliśmy na następny dzień, były gwarne, zatłoczone, kolorowe i bardzo, jak dla nas, egzotyczne. Niby nie wyróżniały się niczym szczególnym od innych typowych bazarów w Azji Południowo-Wschodniej, ale wymalowane thanaką twarze ludzi i towary noszone na głowach sprawiały jednak wrażenie wyjątkowości, czuliśmy się jak w innym świecie.
Ciekawe zjawisko zaobserwowaliśmy także przechodząc koło placu budowy. Robotnicy pracowali na prowizorycznych rusztowaniach, które stanowiły powiązane ze sobą bambusy. Oczywiście kaski czy inne zabezpieczenia to nietutejszy standard. Bambusowe rusztowania były oczywiście dla nas zadziwiające, ale to jeszcze nic. Prawdziwym szokiem był dla nas widok kobiet, które uwijały się na budowie, na równi z mężczyznami. Panie przygotowywały łopatami cement oraz dzielnie nosiły po dwanaście cegieł... uwaga... na swoich głowach. Wnosiły je na wyższe piętra nowo powstającego budynku. Był to dla nas szokujący widok i jednocześnie bardzo smutny. Ciekawe co by na ten temat powiedziały walczące o równouprawnienie europejskie feministki.
Mandalay, które początkowo przywitało nas całkiem nieprzyjemnie, okazało się dość interesującym i barwnym miastem. Wystarczyło tylko udać się w rejony, których turyści nie odwiedzają tłumnie, by poznać prawdziwe jego oblicze. Nie zobaczyliśmy co prawda najważniejszych zabytków i turystycznych atrakcji, nie odwiedziliśmy starożytnych stolic, ale w zamian otrzymaliśmy coś o wiele bardziej autentycznego. Prawdziwe lokalne życie, szczere uśmiechy i sporo bezinteresownej życzliwości - takie właśnie było nasze Mandalay.
Paweł