mpk poland
  • RELACJA
  • AZJA 2015
  • AZJA 2012 / 2013
  • MAŁE PODRÓŻE
  • GALERIA
  • O NAS
  • KONTAKT

Mumbaj - inne Indie

16/1/2014

0 Komentarze

 
Picture
Wyszliśmy ze stacji kolejowej i... przeżyliśmy szok. Halo? Czy ten pociąg wywiózł nas aby może do innego kraju? A może to już zupełnie odrębny kontynent? Czysto, świeżo, przyjemnie. Albo inaczej – nie śmierdzi, nie ma krowich kup... w ogóle nie ma krów. Kilkaset metrów dalej w słonecznych promieniach skrzą się wysokie przeszklone biurowce i wielkie galerie handlowe. No nie... niemożliwe! To nie są Indie! To nie mogą być Indie! Czyżby? A jednak. Witamy w stolicy indyjskiej kinematografii. Witamy w największym mieście kraju. Witamy w Mumbaju.

Tym razem Indie naprawdę nas zaskoczyły. Wysoka zabudowa, nowoczesne galerie handlowe, ogólne wrażenie większej czystości, nawet spojrzenia Hindusów wydawały nam się jakieś takie bardziej życzliwe (choć bez zbytniej przesady w tym zakresie). Do Mumbaju przyjechaliśmy po prawie dobowej podróży pociągiem z Agry, największego centrum turystycznego kraju, z legendarnym Tadż Mahal jako jego wizytówką. Po zjedzeniu lunchu w (uwaga) CZYSTEJ knajpie na stacji kolejowej, trafiliśmy w rejony mieszkalne. Tak wysokich wieżowców zamkniętych w nowoczesnych strzeżonych osiedlach nie widzieliśmy w Indiach nigdzie indziej.

Zamiast lokalnych bazarów – supermarkety. Zamiast brudnych zapaskudzonych knajp – schludne przyjemne restauracyjki i kawiarenki. Nawet lokalne osiedlowe jadłodajnie przyprawiały o znacznie bardziej pozytywne wrażenia estetyczne niż większość innych tego typu lokali w Indiach. Szokiem był widok ulicznego sprzedawcy który serwował lokalne przekąski (uwaga) w foliowych rękawiczkach! Myślałem po prostu, że śnię. Taki poziom higieny? W Indiach? To wręcz zjawisko z kategorii paranormalnych. Kolejnym z wielu szoków jakie zapewnił nam Mumbaj, był brak krów. Przez cały nasz pobyt w tym mieście staraliśmy się wypatrzeć chociażby jedną. I wiecie co? Dokładnie jedną udało nam się znaleźć. Leżała rozleniwiona w jednej z wąskich uliczek daleko od centrum. Tyle w temacie krowim.

Picture
O tym, że to jednak wciąż Indie, przypomniała nam podmiejska kolej, którą udaliśmy się na zwiedzanie centrum. Hindusi tratowali się nawzajem walcząc o miejsca w składzie. Zatłoczony do granic możliwości pociąg toczył się przez miasto, odkrywając także jego mniej urzekające krajobrazy. Mumbaj słynie z olbrzymich slumsów, w których ludzie żyją w skrajnej nędzy. Dowiedzieliśmy się, że w mieście funkcjonuje „slum tourism”. Jest to forma turystyki polegająca na tym, że zwiedza są właśnie slumsy, tereny ekstremalnej biedy. Bogaci turyści przechadzają się wówczas pomiędzy domkami z kartonów i folii, fotografując toczącą się tam ludzką egzystencję. Nie ma co komentować takich atrakcji. Nam wystarczył widok uciekający za oknem oraz docierający do naszych nozdrzy zapach, by przypomnieć sobie jak monstrualne rozmiary ma skala biedy w tym kraju.

Mumbaj był naszym ostatnim przystankiem w Indiach. Każdy dzień w tym mieście był więc dniem na ostatnie kosztowanie dań indyjskiej kuchni oraz innych azjatyckich specjałów, których będzie nam brakować w Polsce. Był zatem ostatni kokos (no dobra, były może ze trzy czy cztery ostatnie kokosy), był ostatni sok z trzciny cukrowej, ostatni czaj, ostatnie lassi, ostatnia dosa, ostatnie idli, ostatnie thali, ostatni ryż biryani...
Picture
Picture
Picture
Indyjskie thali

Przed wylotem zrobiliśmy duże zakupy. Całe plecaki wypełniliśmy indyjskimi przyprawami i herbatami. Nie mogło oczywiście zabraknąć także suszonego chili, bez którego nie możemy już żyć.


Paweł
0 Komentarze

No to jak w tych Indiach było – czyli o Hindusach garść refleksji

12/1/2014

7 Komentarze

 
Picture
Po Indiach podróżowaliśmy ponad półtora miesiąca. Zaczęliśmy niedaleko granicy z Bangladeszem, w stolicy Bengalu Zachodniego. Przemieszczając się następnie na zachód, dotarliśmy aż pod granicę z Pakistanem, by na koniec odbić na południe i z Indiami pożegnać się w Mumbaju. Przemierzyliśmy w ten sposób ponad 5 tysięcy kilometrów i odwiedziliśmy sześć różnych stanów. Spotkaliśmy tym samym wielu, mniej lub bardziej przypadkowych, ludzi. A to właśnie oni, mieszkańcy kraju, są tym czynnikiem, który w głównej mierze kształtuje nasze podróżnicze wrażenia. To właśnie element ludzki jest w naszej podróży najcenniejszy. I niestety, nie ma co się szczypać i owijać w bawełnę, w tym aspekcie Indie rozczarowały nas zupełnie.

Nasza podróż to nie tylko miejsca, nasza podróż to przede wszystkim ludzie. Spotkania z nimi zawsze stanowiły dla nas największą wartość. Interakcja z lokalnymi mieszkańcami zawsze stanowiła bogate źródło niezwykłych przeżyć, doznań, emocji. Wszystkie nasze najciekawsze przygody zawsze miały swój początek i główny wątek związany z czynnikiem ludzkim. W Rosji przełamaliśmy typowe w Polsce stereotypy o Rosjanach, Chiny zachwyciły nas swoją kulturą kolektywną i chęcią do nawiązywania bliskich relacji, całą Azję Południowo-Wschodnią, z Birmą, Indonezją i Malezją na czele, stanowili życzliwi, przyjacielscy i wspaniali ludzie. Zawsze gotowi do pomocy, zawsze uśmiechnięci.

Indie natomiast były zupełnie inne. Pewnego upalnego dnia kumulacja moich negatywnych emocji przekroczyła akceptowalne granice i eksplodowała. Nie był to wówczas jakiś jeden moment czy jedna sytuacja, która przelała szalę goryczy. Hindusi sumiennie każdego dnia dokładali cegiełkę do budowania we mnie zbiornika złych emocji. Moja cierpliwość w końcu się skończyła, miarka się przebrała i po powrocie do pokoju ze wściekłością w sercu zacząłem tworzyć notatki do niniejszego wpisu. Tytuł pierwotnie miał brzmieć: „Dlaczego Indie to ostatni kraj, do którego chciałbym wrócić”.

Obcokrajowiec to nie człowiek
W oczach przeciętnych indyjskich przechodniów obcokrajowiec to nie człowiek. Co do tego nie mam wątpliwości. Obcokrajowiec w Indiach to co najwyżej muzealny eksponat lub częściej po prostu chodzący worek pieniędzy. I to taki dający każdemu. Stąd też wielu Hindusów albo nie mogło oderwać od nas swoich oczu, pochłaniając nas perfidnie zimnym, nieprzyjaznym wzrokiem, albo nie mogło odpuścić okazji do wyciągnięcia od nas paru rupii. Sprzedawcy rozszarpywali nas jak szaleni, żebyśmy tylko wstąpili do sklepu, żebyśmy chociaż obejrzeli asortyment. To samo rikszarze. Ciężko było przebić się przez gęstwinę nagabujących na słono przepłaconą podwózkę. Niektórzy zwykli ludzie, którzy od nikogo innego nie żebrali, pozwalali sobie nawet na podchodzenie do nas i żądanie o pieniądze. Czasem potrafili wprost zawołać ile mamy im zapłacić – oczywiście zawsze dodając słowo „tylko”. Pewnego razu jakaś kobieta szarpnęła moją siatkę z zakupami, chcąc wygarnąć mi tym gestem, że przecież to jej i jej dzieciom się ta moja siatka należy, a nie mnie. Często też dzieciaki podbiegały do nas prosząc o pieniądze, łakocie, długopisy lub cokolwiek. Raz zostaliśmy przez nie obrzuceni piaskiem za „brak hojności”. Wszyscy ciągle tylko chcieli od nas kasę. Próbowali nas oszukiwać nawet na zwykłym czaju za 5 rupii. Całokształt tej farsy powodował, że na co dzień czuliśmy się w Indiach po prostu nieprzyjemnie. Nieprzyjemnie na tyle, że czasem aż zastanawialiśmy się, czy ktoś w ogóle by nam pomógł, gdyby stało się nam coś złego.

Ci dwaj panowie po prawej - takie zabójcze i nieprzyjemne spojrzenia Hindusi serwowali nam non-stop
Picture
Triki triczki
„Not possible”, „No change”, „No shoes”. To chyba najczęściej w stronę obcokrajowców kierowane przez Hindusów słowa. Albo nie ma takiej opcji, albo nie ma reszty, albo zdejmij buty. Hindusi technikę wyciągania kasy od białasów opanowali do perfekcji. Niemal za każdym razem, gdy chcieliśmy coś załatwić taniej, słyszeliśmy, że to niemożliwe. W ogóle wiele rzeczy było „not possible” za samo bycie obcokrajowcem. Zwykle wystarczyło oczywiście tylko trochę dłużej pokręcić nosem lub pójść do sąsiada, żeby jednak niemożliwe okazało się całkiem sprawnie wykonalne. Bardzo powszechnym trikiem jest „brak reszty”. Zawsze staraliśmy się mieć dużo drobniaków, żeby móc płacić odliczone kwoty. Jeśli płaciło się większym banknotem, hasło „no change” było jak automat. Wkurzało nas to zwłaszcza wtedy, gdy wiedzieliśmy, że ze względu na specyfikę towaru, sprzedawca obraca wyłącznie małymi nominałami. Hindusi to poza tym mistrzowie sprzedaży wiązanej. Skoro płacisz dużym banknotem to znaczy, że możesz jeszcze coś kupić – tak o „chodzącym worku pieniędzy” myśli niemal każdy indyjski sprzedawca. Zaraz więc pada oferta: a może jeszcze to, a może jeszcze tamto. Nie? No to nie ma reszty. Parę razy zdarzyło nam się, że bez słowa wyjaśnienia ktoś zamiast reszty rzucał nam cukierki. Niby taki gest, ale to tylko kolejny trik. Bądź, co bądź, ale ten cukierek to kolejny upchnięty towar za niewydane pieniądze z reszty.
Picture
Mam gdzieś Twoje pieniądze, białasie!
Najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że jak Hindus się poczuje urażony to w swojej wściekłości za wszelką cenę, będzie starał się nam pokazać, że on pieniądze to ma gdzieś, że jemu na pieniądzach w ogóle nie zależy. Tak zachował się jeden z rikszarzy, który nie chciał przyjąć należnej zapłaty. Po podwiezieniu nas we wskazane miejsce, nagle zażyczył sobie za transport 5 razy więcej, niż ustaliliśmy przed usługą. Gdy wręczaliśmy mu należytą kwotą, ten nie chciał jej przyjąć. Podobnie zrobił jeden ze sprzedawców lassi. Przed zakupem podał cenę, a potem wypierając się wszystkiego, twierdził, że cena jest 3 razy wyższa. Gdy chcieliśmy mu wręczyć ustaloną na początku kwotę, obraził się na nas i powiedział, że on dotacji nie potrzebuje i że mamy sobie odejść bez zapłaty. Granie na cudzej ambicji – to kolejny sprzedażowy trik, na który daliśmy się wtedy nabrać. Hindusi w naszych oczach często zasłużyli sobie na miano oszustów i naciągaczy.
Picture
Zdejmij buty
Hindusi nie przepuszczą żadnej okazji, żeby zwrócić obcokrajowcowi na coś uwagę. Gdy tylko mogą, robią to z nieskrywaną satysfakcją. A to „tu nie wolno fotografować”, a to „w Indiach chodzi się lewą stroną”, a to „zdejmij buty”. Po wizycie w tym kraju mam wrażenie, że religia hinduistyczna sprowadza się tylko i wyłącznie do kłaniania się bożkom, kąpieli w Gangesie oraz zdejmowania butów właśnie. I oczywiście krzyczenia na każdego obcokrajowca, który tych butów, mniej lub bardziej przypadkowo, jednak nie zdjął. To trochę tak samo jakbym wrzeszczał w kościele na muzułmanina, że stoi przed ołtarzem w czapce. Gdyby jeszcze chociaż ktoś ich te święte miejsca wyczyścił z ptasich odchodów i innych nieczystości. Tak czy owak, zwiedzanie hinduistycznych świątyń w Indiach do przyjemności nie należało. Hindusi dla obcokrajowców potrafią być naprawdę bardzo nieuprzejmi i aroganccy.

Ulica
Brud, smród i ubóstwo. To znane w Polsce potoczne powiedzonko idealnie wpasowuje się w krajobraz indyjskiej ulicy. Można by je wzbogacić o krowę. Albo wiele krów. Wepchną się one nie tylko w każdy zakamarek, ale także wszędzie można wdepnąć w ich odchody. Nie ustępując im z drogi można liczyć się z prawdziwą konfrontacją - jedna zdzieliła mi „z byka”, a innej odskoczyłem w ostatniej chwili. Dookoła wszędzie pełno śmieci. Zapach Indii to nie tylko przyprawy i kadzidła. Zapach Indii to głównie mocz, odchody, kanalizacja i odpady. Ulice i uliczki są po brzegi wypełnione pędzącymi pojazdami. Wszyscy jadą zdecydowanie zbyt szybko i zdecydowanie zbyt głośno. Nic tylko trąbią i trąbią. I kto głośniej! Każdy mijający nas na motorynce Hindus przejeżdżał tak blisko, jakby chciał się o nas otrzeć. Poza tym co chwilę ktoś krzyczy i nagabuje, żeby wejść do jego sklepu. Zatem na typowej indyjskiej ulicy wszystko albo śmierdzi, albo chce nas przejechać, albo oszukać, albo wziąć na rogi.
Picture
Trudne jedzenie
Indie dały nam się jeszcze we znaki na płaszczyźnie jedzeniowej. A w zasadzie na płaszczyźnie higieny, a mówiąc ściślej na płaszczyźnie jej braku. Słowo „Indie” mogłoby być synonimem „czegoś bardzo brudnego”. Zamiast używać pejoratywnych sformułowań w stylu. „ale masz w kuchni syf”, moglibyśmy mówić „ale masz w kuchni Indie”. To dopiero byłaby obelga. Hindusi bowiem nie przestrzegają chyba żadnych zasad zachowania czystości. Nawet elementarnych. Nie można się dziwić na brudną szklankę w restauracji czy poklejony talerz. Nie ma też co specjalnie liczyć, że osoba przygotowująca dla nas jedzenie myła ręce. Prawdopodobnie nie myła ich od poranka poprzedniego dnia i prawdopodobnie nawet nie ma na stanie mydła. Przy okazji wydawała ludziom pieniądze, dotykała brudnych szmat, była kilka razy w ubikacji, itp. Poza tym wszędzie leży pełno gnijących śmieci, wszędzie lata pełno much, które ze wszystkich stron obsiadają artykuły spożywcze. Nikt ich nawet nie odgania. Muchy biesiadują najpierw na krowich odchodach, a potem radośnie harcują na przekąskach. No nic, tak jak wiele osób podróżujących po Indiach uskarża się na problemy żołądkowo-jelitowe, tak i nas one nie ominęły. Każde jedzenie, niezależnie w jakim miejscu, było potencjalnym zagrożeniem. Człowiek nie wiedział gdzie iść, co zjeść, ponieważ zjedzenie czegokolwiek groziło kilkudniowym rozwolnieniem.
Picture
Obserwacje neutralne
Przyglądając się codziennemu życiu mieszkańców Indii, poczyniliśmy także kilka innych ciekawych obserwacji. Zauważyliśmy na przykład, że podczas rozmów Hindusi trzęsą głowami. W naszej kulturze, gdy podczas rozmowy ktoś trzęsie głową na boki, jest to pewna oznaka lekceważenia, która nas drażni. Takie były też moje pierwsze odczucia podczas rozmów z mieszkańcami Indii. Dla nich jest to jednak okazanie zainteresowania rozmówcą. Zresztą trzęsienie głową podczas dyskusji (zarówno podczas wypowiedzi jak i słuchania) jest tak mocno zakorzenione w tamtejszej kulturze, że ludzie nawet o tym nie myślą. Inną obserwacją jest to, że często Hindusi chcąc wyrazić „tak” lub „OK” wykonują po prostu głębokie przechylenie głowy w bok. Nie zmieniają przy tym wyrazu swojej kamiennej obojętnej twarzy. Czasem więc gdy się kogoś o coś pytaliśmy, zamiast usłyszeć odpowiedź „tak”, zostawaliśmy uraczeni głębokim przechyleniem głowy. Wiele indyjskich kobiet ma ciekawy sposób na przechowywanie pieniędzy. Otóż panie nie trzymają gotówki w portfelach (OK, te nowoczesne i z dużych miast pewnie trzymają), a zamiast tego chowają ją pod dekolt. Napisałbym pod stanik, ale tradycyjnie ubierające się Hinduski staników nie noszą. Zamiast tego ubierają krótkie bluzeczki z niewielkimi rękawkami nazywane choli. No i te bluzeczki wypełnione są nie tylko ich piersiami, ale także ich pieniędzmi.
Picture
Zwróciliśmy także uwagę na sposób w jaki Hindusi jedzą. Podobnie jak w Malezji czy Indonezji, mieszkańcy Indii uwielbiają jeść rękoma. Odrywają sobie małe kawałki od tego co mają na talerzu lub tacce i wkładają do buzi. Magda widziała nawet jak ktoś jadł w ten sposób banana. Odrywał ręką kawałek po kawałku. No i może na koniec największa miłość Hindusów. Tak jak w Malezji czy Birmie wszyscy szaleli na punkcie piłki nożnej, tak w Indiach wszyscy kochają krykiet. Krykiet to ich narodowe szaleństwo.

Optymistycznie kończąc
Picture
Żeby nie było, że dopatrywałem się w Hindusach samych tylko nikczemności, mam też w zanadrzu kilka spostrzeżeń absolutnie pozytywnych. Bardzo mi się podobało, że w Indiach prawie nikt nie pali papierosów i prawie nikt nie pije alkoholu. Ma to oczywiście związek z religią, zarówno hinduizmem, jak i islamem. Osobiście jestem wielkim przeciwnikiem wyrobów tytoniowych i strasznie mnie drażnił wszędobylski dym papierosowy w Indonezji czy Chinach. Jak na to, że w Indiach mieszka grubo ponad miliard ludzi, można spokojnie nazwać ten kraj strefą wolną od dymu. Alkohol również nie jest w Indiach popularny, islam zabrania go całkowicie, a w hinduizmie jest niepożądany. Jednym z wielu pozytywnych skutków takiego stanu rzeczy jest chociażby mniejsza skala patologii społecznych na tym tle. Poza tym bardzo nam się podobało, że na wszystkich produktach spożywczych w sklepach była nadrukowana przez producentów informacja o maksymalnej cenie detalicznej („maximum retail price”). Taki nadruk często chronił nasz portfel przed nie do końca uczciwymi sprzedawcami. No i ostatecznie najbardziej pozytywne jest to, że nie wszyscy Hindusi są tacy sami. Spotykaliśmy też osoby o zupełnie innym usposobieniu.

W ostatnim akapicie wpisu „Kalkuta – pierwsze zderzenie z Indiami” użyłem słów: „Świat jest taki jaki jest i trzeba go poznać takim jakim jest, nie zawsze musi się on nam podobać. Najcenniejsze jest zawsze to, co prawdziwe, a prawdziwe nie zawsze jest najpiękniejsze”. To samo, choć mając na myśli zupełnie coś innego niż wtedy, mógłbym napisać teraz. Opisałem pewne zachowania i przywary mieszkańców Indii z mojego europejskiego punktu widzenia. Mogły mi się one nie podobać, ale podróż jest po to, by zobaczyć jak świat wygląda naprawdę. Są takie regiony na świecie jak Azja Południowo-Wschodnia, gdzie każdego obcego wita się jak drogiego przyjaciela, a są też na świecie inne miejsca, w których jest zupełnie odwrotnie. Takie są Indie. Tacy są Hindusi. I nie ważne czy mi się to podoba czy nie – taka jest prawda. Podróżowanie zaś jest nie po to by wszystkim się zachwycać, ale po to właśnie by tej prawdy doświadczyć.


Paweł

7 Komentarze

Kolej w Indiach

4/1/2014

0 Komentarze

 
Picture
Około sześćdziesiąt pięć tysięcy kilometrów tras, około siedem i pół tysiąca stacji kolejowych, ponad dwadzieścia pięć milionów pasażerów każdego dnia, jeden z największych pracodawców świata z liczbą zatrudnionych sięgającą niemal półtora miliona pracowników. Oto indyjska kolej. Kolej legenda. Kolej zjawisko. Kolej fenomen. Gdy pierwszy raz wędrowaliśmy przez długi na kilkaset metrów peron na dworcu w Kalkucie, nie mogliśmy uwierzyć w to, że już za chwilę wyruszymy w drogę pociągiem, o którym kiedyś tylko czytaliśmy, o którym oglądaliśmy kiedyś film dokumentalny. Kilkanaście minut później rozpoczęła się nasza kolejowa przygoda, o której kiedyś mogliśmy sobie tylko pomarzyć.
Picture
Podróżując po Indiach, spędzaliśmy w pociągach długie godziny i przemierzyliśmy nimi setki, a nawet tysiące kilometrów. Był to nasz najważniejszy środek transportu pomiędzy miastami. Ze względu na złą sławę indyjskich kierowców, unikaliśmy jak ognia podróży autobusowych. Pociągi są natomiast szybkie, względnie bezpieczne i całkiem komfortowe. Sieć połączeń jest niezwykle bogata, więc z łatwością można wyszukać dogodne połączenie. Bilety na najbardziej popularne trasy trzeba jednak rezerwować z dużym wyprzedzeniem, ponieważ usługi transportu kolejowego cieszą się w Indiach niewyobrażalnym popytem.

Bardzo wcześnie rano, gdy ulice Kalkuty były jeszcze relatywnie puste, wiele autobusów miejskich pędziło w stronę głównego dworca. Mimo, że napis nad przednią szybą dokładnie wskazywał autobusową destynację, biletowy krzyczał na całe gardło do czekających na ulicy ludzi: „Howrah! Howrah! Howrah!”. Howrah to największy i najważniejszy dworzec kolejowy w stolicy Bengalu Zachodniego. Ba! To największy dworzec kolejowy w całych Indiach. I to właśnie na nim rozpoczęła się nasza pierwsza indyjska przygoda kolejowa.

Koszmarny tłum na dworcu i w jego okolicach nie był dla nas zaskoczeniem, ale i tak robił wrażenie. Zanim weszliśmy do podziemnego przejścia uderzył nas widok śmieci. Zresztą nie tylko widok, ale także ich odór zmieszany z drażniącym zapachem moczu. Na dworcu panował olbrzymi ruch. Masy indyjskiej populacji z wielkimi bagażami przemieszczały się w każdą stronę dworcowej przestrzeni. W wielu miejscach ludzie siedzieli lub leżeli na podłodze. Inny świat. Zabrakło wtedy chyba tylko bezpańskich krów, które później były stałym elementem krajobrazu niemal każdej stacji kolejowej w kraju.

Picture
Po zjedzeniu śniadania w dworcowej jadłodajni udaliśmy się na „wędrówkę” do naszego pociągu. Już wtedy obiecaliśmy sobie, że za każdym razem będziemy z godzinę lub przynajmniej pół przed odjazdem, ponieważ dojście do właściwego wagonu zajmuje sporo czasu. Skład pociągu miał dwadzieścia dwa wagony, a nasz był wówczas dziewiętnasty. Czekał nas zatem solidny marsz przez peron. Na dworcu oraz przy każdym wejściu do wagonu wywieszone są listy pasażerów. Można zatem odnaleźć na nich swoje nazwisko i przeprowadzić lustrację swoich współpasażerów. Nikt w indyjskim pociągu dalekobieżnym nie jest anonimowy. Po ruszeniu wystarczyła krótka chwila, by rozpędzić pociąg do prędkości, które w Azji Południowo-Wschodniej były nieosiągalne. Zwróciliśmy na to szczególną uwagę, ponieważ do Indii przylecieliśmy prosto z Birmy, gdzie pociągi jeżdżą wyjątkowo wolno. Ostatni raz tak szybko jechaliśmy chyba rok wcześniej w Chinach.

Wagony w indyjskich pociągach dzielą się na kilka klas. Różnią się one od siebie standardem i oczywiście ceną. My w podróż międzymiastową zawsze wybieraliśmy najtańszą możliwą do zarezerwowania opcję. W praktyce oznaczało to niemal wszystkie podróże w klasie „sleeper”. Tylko raz podróżowaliśmy w klasie z miejscami do siedzenia. Na długich dystansach odpuściliśmy sobie klasę „second class”, którą charakteryzuje niewyobrażalne zatłoczenie i brak możliwości rezerwacji miejsc. Woleliśmy dołożyć parę złotych (dosłownie), ale mieć pewność, że zmieścimy się do pociągu i że nie będziemy musieli stać w ścisku przez kilkanaście godzin. Zresztą... krótka przejażdżka koleją podmiejską w Kalkucie skutecznie zniechęciła nas do tego typu kolejowych doznań (zdjęcie poniżej).

Picture
Kolej podmiejska w Kalkucie
Wagony klasy „sleeper”, którymi podróżowaliśmy najczęściej, są wyposażone w leżanki. Nie ma zamykanych przedziałów ani zasłonek, więc całe wagonowe życie odbywa się publicznie. Po dwóch stronach otwartych przedziałów znajdują się po trzy leżanki, czyli razem sześć na przedział. Tylko środkowa jest rozkładana i od niej zależy czy wszyscy po danej stronie będą siedzieć czy leżeć. Wzdłuż korytarza znajdują się jeszcze po dwie leżanki na przeciwko każdego przedziału. Nie ma osobnego miejsca na bagaże, więc zwykle lądują one pod dolną leżanką (w przeciwieństwie np. do kolei transsyberyjskiej brakuje specjalnej bezpiecznej komory) lub na leżankę górną, jeżeli akurat nie jest przez kogoś okupowana. W nocy nasze plecaki pełniły rolę poduszek, na których spoczywały nasze śpiące głowy. Podstawowym wyposażeniem wagonów klasy „sleeper” na bardziej popularnych trasach były: gniazdka elektryczne, włączniki do wiatraków i do oświetlenia, rozkładany stoliczek, lustro czy kieszeń na plastikowe butelki. Co ciekawe, wszystkie okna w tego typu wagonach były wyposażone w zewnętrzne, przymocowane na stałe, kraty.
Picture
Lokalni sprzedawcy na jednej z małych stacji kolejowych
Wyszukując połączeń korzystaliśmy ze strony internetowej indiarailinfo.com. Moim zdaniem strona jest doskonała do planowania podróży kolejowych po Indiach. Można tam wyszukać szczegóły wszystkich krajowych połączeń, włącznie nawet z kolejami podmiejskimi (np. Kalkuty czy Mumbaju). Strona jest bogata w wiele przydatnych informacji. Można się z niej na przykład dowiedzieć, jakie jest średnie opóźnienie konkretnego pociągu na danej stacji. Drugą stroną internetową, z której korzystaliśmy równie często, jest indianrail.gov.in (zakładka Train Berth Availability). Na tej stronie sprawdzaliśmy dostępność miejsc w poszczególnych pociągach. Podstawową różnicą pomiędzy obiema stronami jest to, że na pierwszej można wyszukać wszystkie połączenia, również pociągi osobowe, w całości bez miejsc do zarezerwowania, podczas gdy na tej drugiej można odnaleźć wyłącznie pociągi z możliwością rezerwacji miejscówek.
Picture
Jak już wspomniałem, pociągi w Indiach są baaardzo długie. Kilkanaście wagonów to standard. Pewnym problemem powinien być więc ruch pasażerski na peronie przed przyjazdem pociągu i w trakcie postoju. Żeby uporządkować nieco panujący chaos, każdy peron w dużym mieście wyposażony jest w elektroniczne wyświetlacze, które wskazują numer zatrzymującego się w danym miejscu wagonu. Ułatwia to zajęcie odpowiedniego miejsca na peronie, jeszcze przed przyjazdem pociągu. Nie wyobrażam sobie, co by się działo, gdyby na dużych stacjach tych elektronicznych wyświetlaczy zabrakło. Przy tak licznej indyjskiej populacji musiałoby to być coś na kształt prawdziwego kataklizmu. Makabryczny tłum to nierozerwalny element podróży kolejowych w tym kraju. Bardzo popularne wagony klasy „second class” bez rezerwacji miejsc są zawsze na końcu lub na początku całego składu. W przypadku pociągów dalekobieżnych, do wagonów tej klasy ustawiają się na peronach długie kolejki ludzi. W Indiach nie istnieje zasada "ustąp pierwszeństwa wysiadającym". Hindusi w ogóle nie przejmują się chcącymi wysiąść z pociągu pasażerami. Żeby opuścić wagon, trzeba się wówczas wykazać naprawdę silną wolą, solidną krzepą i twardymi łokciami. Mieliśmy tego typu doświadczenia w kolejach podmiejskich dużych indyjskich metropolii.

Lokalni grajkowie w naszym pociągu:
Życie toczące się w pociągu nie odbiega zbytnio od pociągowego życia w innych azjatyckich krajach. W Indiach także chodzi pełno sprzedawców oferujących lokalne przysmaki, napoje oraz przeróżne inne artykuły. Jedzenie można kupić nie tylko od sprzedawców przechadzających się po pociągu, ale także na prawie każdej stacji. Na większych znajdują się licencjonowane sklepiki z cennikami i niemal identycznym wszędzie towarem. Poza tym na peronach można spotkać lokalnych sprzedawców. Często kupowaliśmy od nich gorący czaj (herbatę z mlekiem). Prawdziwą jednak plagą podróży kolejowych w Indiach są potworne ilości żebraków. Jest ich znacznie więcej niż gdziekolwiek indziej. Są do tego strasznie natrętni, szczególnie gdy widzą białą twarz obcokrajowca. Niestety w cały ten proceder zaangażowanych jest także sporo dzieci, które zamiast bawić się na podwórku, są zmuszane przez swoich rodziców, opiekunów, bądź grupy przestępcze do tego typu „pracy” w pociągu. 
PictureRyż biryani z wagonu restauracyjnego
Rzeczą, którą naprawdę warto spróbować w indyjskiej kolei, jest jedzenie przygotowane przez kucharzy wagonu restauracyjnego. Nie każdy skład kolejowy jest wyposażony w tego typu wagon, ale można go spotkać na bardziej popularnych trasach ekspresowych. Jedzenie jest smaczne, świeże i niedrogie, nawet jak na indyjskie realia. Na długich, kilkudziesięciogodzinnych trasach, obsługa zbiera zamówienia na śniadanie, lunch i obiad. My próbowaliśmy ryżu biryani z jajkiem na obiad oraz tostów z omletem na śniadanie.

Indie dla przedstawicieli świata zachodniego to kraj niezwykle tani. W związku z tym ekstremalnie tanie są także bilety na podróże kolejowe. Za przejazd 1092 km w klasie „sleeper” z Khajuraho do Udaipuru zapłaciliśmy 425 rupii na osobę (ok. 21 zł), za przejazd prawie 1300 km tą samą klasą z Agry do Mumbaju zapłaciliśmy 500 rupii na osobę (ok. 24,5 zł), a za przejazd 300 km z Udaipuru do Ajmer w klasie z miejscami siedzącymi zapłaciliśmy tylko 120 rupii na osobę (niecałe 6 zł). Jak widać podróże kolejowe w Indiach są bardzo ekonomiczne.

Picture
Lokalny sprzedawca i pasażerowie oczekujący na swój pociąg na jednej z niewielkich stacji kolejowych w Indiach
Dla wielu osób odwiedzających Indie prawdziwą zmorą jest dość skomplikowany system kupowania biletów. O co chodzi z tymi wszystkimi „quotami”, „tatkalami” i „waiting listami”? Spróbuję wytłumaczyć te zawiłości w miarę przejrzysty sposób z perspektywy podróżującego obcokrajowca. Otóż, bilety na każdy pociąg są podzielone na pewnego rodzaju pule. Pula generalna dla wszystkich (General Quota), pula tylko dla kobiet (Ladies Quota) czy pula tylko dla obcokrajowców (Foreign Tourist Quota). Każda pula ma określoną liczbę miejsc w każdym pociągu (czasem równą 0, ale nieważne). Kupując bilety w kasie na dworcu, nabywamy miejscówki z puli „General”. Obcokrajowiec ma ten przywilej, że nawet, gdy pula „General” się wyczerpie, zawsze może spróbować nabyć bilet z puli „Foreign Tourist”. W normalnej sytuacji Hindusi z tej puli skorzystać nie mogą. W dworcowej kasie obcokrajowcy mogą nabyć bilety z puli „Foreign Tourist” tylko wtedy, gdy pula „General” jest już wyczerpana. Inaczej ma się sytuacja w specjalnych biurach rezerwacyjnych dla obcokrajowców. Te mają możliwość sprzedaży biletów z puli „Foreign Tourist” nawet gdy pula „General” jeszcze nie jest wyprzedana. Ma to chociażby taką zaletę, że rezerwując wcześniej bilet prawdopodobnie pojedziemy w towarzystwie innych obcokrajowców, a nie gapiących się przez cały czas na każdy nasz najdrobniejszy ruch, wścibskich i nieokrzesanych Hindusów.
Picture
Co jednak zrobić, gdy mamy palącą potrzebę jazdy danym pociągiem, a po sprawdzeniu w Internecie dostępności biletów, okazuje się, że zarówno „General Quota”, jak i „Foreign Tourist Quota” są wyczerpane (po kliknięciu „Get Availability” zamiast „AVAILABLE” widzimy „NOT AVAILABLE” lub jakieś dziwne ciągi znaków w stylu „PQWL38/WL31”)? No właśnie. W tym momencie do gry wkracza nasz tajemniczy „Tatkal”. Rozwiązania są bowiem wówczas dwa. Albo kupujemy bilet z tzw. listy oczekującej („waiting list”), albo sprawdzamy dostępność „Tatkal Quota”. Jeżeli nie robimy tego w smarfonie na kilkadziesiąt minut przed odjazdem pociągu to prawie na pewno uzyskamy informację, że kilka biletów z puli „Tatkal” wciąż jest do nabycia.

O co chodzi? „Tatkal Quota” jest pulą biletów przeznaczoną dla osób, które teoretycznie musiały podjąć decyzję o podróży spontanicznie, np. w dzień przed wyjazdem i z tej przyczyny nie mogły zarezerwować biletu np. tydzień wcześniej. Jest to więc w zasadzie taka pula awaryjna. Biletów z tej puli nie można rezerwować z wyprzedzeniem. Ich sprzedaż rusza dopiero około godziny 10:00 w dzień poprzedzający wyjazd, niezależnie od godziny odjazdu pociągu. Bilety z „Tatkal Quota” są droższe, ale zapewniają miejsce siedzące/leżące w pociągu. Druga opcja to kupno biletu z „waiting list”. Taki bilet możemy zarezerwować np. tydzień wcześniej. Kosztuje tyle samo, co zwykły bilet i zapewnia nam możliwość podróżowania np. w wagonie klasy „sleeper”, jednak nie zapewnia nam już w nim własnego miejsca. W praktyce trzeba pytać konduktora o przydział jakiegoś tymczasowo wolnego miejsca lub po prostu wpychać się innym podróżnym na ich miejscówki. Ta druga opcja jest bardziej popularna wśród indyjskiej społeczności, dlatego właśnie obcokrajowcy często się dziwią, gdy widzą, że w przedziale przeznaczonym dla sześciu osób siedzi na przykład dziesięciu Hindusów.

Oczywiście oprócz awaryjnej puli „Tatkal” oraz biletu z „waiting list” jest jeszcze trzecia opcja. Prawdziwi zapaleńcy zawsze mogą próbować szczęścia w wagonach klasy „second class” bez rezerwacji miejsc. Może akurat jakaś część schodka przy wejściu będzie chwilowo niezajęta. Cóż... jazda na dachu wagonu została parę lat temu oficjalnie zdelegalizowana w całym kraju.

Na zakończenie zdjęcie bezpańskiej krowy, która na stacji kolejowej chodziła od okna do okna i żebrała o jedzenie. I dla jasności... nie był to w Indiach przypadek odosobniony.

Picture
Panie! Daj pan coś do żarcia!
Picture
Muuuuuu!!!!!!!

Paweł

Indyjska kolej w naszym obiektywie

0 Komentarze

Toaletowe szoki kulturowe

23/12/2013

5 Komentarze

 
Picture
Wchodzicie do standardowej toalety w Polsce i co? Czego się tam spodziewacie? Patrzycie zazwyczaj czy aby może deska sedesowa jest czysta i sucha, denerwujecie się, gdy przed Wami ktoś nie spłukał wody, w zależności od potrzeby rozglądacie się czy jest papier toaletowy i czy na pewno w wystarczającej ilości. Mydło przy zlewie obecnie jest już normą. Nikt nawet nie zaprząta sobie głowy takimi drobiazgami jak blokada drzwi czy istnienie spłuczki – to przecież oczywiste elementy typowej toalety. Ba! Nikt przed pójściem za potrzebą nie zastanawia się, czy na miejscu aby na pewno będzie muszla klozetowa, albo czy aby na pewno w pomieszczeniu będą cztery ściany. Albo jedna przynajmniej, albo przegroda chociaż.

Pierwszego toaletowego szoku kulturowego doznałem w Chinach. Było to na dworcu kolejowym w Manzhouli – pierwszym miasteczku przy granicy z Rosją. Chciało mi się siku, więc postanowiłem skorzystać z miejscowej toalety. Po wejściu do łazienki moim oczom ukazał się kucający Chińczyk ze zdjętymi spodniami. Chyba nie muszę w detalach opisywać co robi kucający w toalecie mężczyzna z wypiętymi pośladkami. Facet, bez zbytecznego zażenowania, załatwiał się przy otwartych na oścież drzwiach. Co by się tam miał przejmować, że ktoś go zobaczy – w końcu, zgodnie z renesansową ideą, wszyscy jesteśmy ludźmi i nic co ludzkie nie jest nam obce, prawda? Jak się potem okazało, nie był to w Chinach przypadek odosobniony.
Picture
Wraz z przekroczeniem granicy rosyjsko-chińskiej zmienił się kształt głównego urządzenia sanitarnego w toalecie. Typową muszlę klozetową zastąpiły ubikacje kucane (znane także w języku polskim jako ubikacje tureckie). Po wejściu do łazienki nie ma więc standardowego „tronu”, a zamiast niego jest „dziura w podłodze”. Ten typ toalet towarzyszył nam później przez całą podróż – w Chinach, Malezji, Indonezji, Birmie czy Indiach. Oczywiście w hotelach i nowoczesnych domach często pojawiały się ubikacja na styl zachodni.

Wracając jednak jeszcze na chwilę do chińskiej kultury wypróżniania się, chciałbym wspomnieć o toaletach publicznych. Plus dla Chin za to, że są, za to, że jest ich naprawdę sporo i że są (uwaga!) bezpłatne. Chińczycy są jednak narodem kolektywnym i wiele rzeczy uwielbiają robić wspólnie. W przypadku toalet publicznych odnosi się to także do załatwiania potrzeb fizjologicznych. Publiczne toalety w Państwie Środka nie mają bowiem żadnych ścian czy przegród. Wchodzi się do toalety, a tam po prostu zbiór uporządkowanych dziur do kucania i już. Prywatności brak. Dla Chińczyków to normalka, a dla obcokrajowców... no cóż... pewna bariera nie do przeskoczenia. W końcu jak tu się załatwić, gdy ktoś Ci patrzy prosto w oczy lub... na plecy powiedzmy.

Jakoś to przeżyliśmy. Nasze jelita na szczęście ani razu nie zmusiły nas do skorzystania z tego typu toalet. Musieliśmy oczywiście nauczyć się korzystać z ubikacji kucanych, co jednak nie stanowiło dla nas większego problemu. Pozycja „na narciarza” jest bowiem naturalną dla człowieka pozycją załatwiania się. Poza tym (i tu ukłon w stronę kultur azjatyckich) taki typ toalet jest o wiele bardziej higieniczny – naga skóra nie ma kontaktu z potencjalnie brudną powierzchnią sanitariatów używanych wcześniej przez wiele osób (np. w miejscach publicznych).

Picture
Tematem natomiast na wielogodzinne rozważania jest... używanie papieru toaletowego. A w zasadzie jego brak. Tak, tak, dokładnie. W większości miejsc, które odwiedziliśmy, papieru toaletowego po prostu się nie używa. Pomyślicie od razu – gazety, liście, książki telefoniczne? No niestety, nic z tych rzeczy. W Azji panuje zupełnie inna technika, zapewne bardziej ekologiczna. Już podróżując po kambodżańskich wioskach zwróciliśmy uwagę, że ludzie nie posiadają tam papieru toaletowego. Wówczas jeszcze nie zaprzątaliśmy sobie jakoś specjalnie tym głowy. Do czasu.

Gdy dojechaliśmy pierwszy raz do Malezji, w jednym z małych miejsc noclegowych w Kota Bharu zagadał mnie pewien Malaj. Spytał mnie jak sobie radzimy w tak odległych krajach. Odpowiedziałem mu, że zawsze dostosowujemy się do lokalnych zwyczajów. Wypalił wtedy z grubej rury pytanie o to, co robimy w toalecie. Gdy trochę zbity z tropu nie wiedziałem co mu odpowiedzieć, on opowiedział mi swoją historię o podróży do Australii. Wszedł wówczas za potrzebą do jednej z toalet i po sprawie z przerażeniem stwierdził, że nigdzie nie ma wiadra z wodą ani polewaczki (małej miseczki z uchwytem). W łazience był tylko papier toaletowy. Nie pamiętam jak skończyła się jego historia, ale rozmowa z tym chłopakiem ukierunkowała moją świadomość na toaletowe sprawy Malajów. Wydawało mi się to obrzydliwe, ale za każdym razem starałem się odganiać myśli o azjatyckiej technice podmywania się, gdy wchodziłem na boso do zachlapanej wodą łazienki. Starałem się po prostu o tym nie myśleć.

Prawdziwy wstrząs przeżyłem jednak na samym początku podróży po Indonezji. Podczas jazdy autobusem z Dżakarty do Probolinggo wyświetlany był film dla pasażerów. Komedia. W jednej ze scen bohater wszedł do toalety i w tym momencie staliśmy się świadkami całego procesu załatwiania potrzeby fizjologicznej przez Indonezyjczyka. W całym autobusie wyłącznie my śmialiśmy się, jak po sprawie, facet zamiast podetrzeć się papierem toaletowym zaczął pochlapywać się wodą i czyścić miejsca intymne własną ręką. Reszta pasażerów milczała wtedy jak grób. Dla nich było to coś absolutnie normalnego – codzienność nawet bym powiedział. Rozruszali się dopiero, gdy okazało się, że ubikacja, z której bohater korzystał uległa awarii i wszystko zaczęło rozbryzgiwać się po ścianach łazienki. Mnie jednak najbardziej poruszyła scena, która uświadomiła nam, co tak naprawdę dzieje się w azjatyckich toaletach, jak technicznie te sprawy wyglądają. Azjaci nie używają papieru toaletowego, a substytutem dla nich jest woda i ręka.

Wszystko byłoby jeszcze względnie (bardzo względnie) OK, gdyby po całej sprawie umyć dokładnie dłonie przy użyciu mydła. Halo, wszyscy słyszą? Mydła! Hindusi w całej zabawie idą jednak o krok dalej. Wychodząc z łazienki pochlapują tylko trochę wodą ręce i koniec, funkcjonują dalej normalnie. Pamiętają natomiast doskonale żeby jedząc używać wyłącznie prawej ręki. Lewa zarezerwowana jest do spraw nieczystych. Nieważne, że przygotowując jedzenie używali obydwu, ważne że ostatecznie pokarm na talerzu ma wyłącznie kontakt z prawą ręką. Higiena w Indiach to temat zupełnie nieznany. Dlatego później wielu obcokrajowców dopadają problemy żołądkowe i... mają możliwość głębszej eksploracji indyjskich kibli. Natura kołem się toczy, że tak powiem.
Picture
Kulturowe uwarunkowania Azjatów do nieużywania papieru toaletowego mają swoje dalsze konsekwencje. Nie chodzi mi tylko o to, że np. mieszkańcy Indii przeżywali traumę widząc mnie jedzącego lewą ręką, albo nie mogli oderwać od nas zszokowanych oczu, gdy widzieli nas myjących dłonie mydłem. Brak papieru toaletowego oznacza... brak papieru toaletowego. Dosłownie. Z przyczyn oczywistych musieliśmy mieć przy sobie zawsze bezpieczny zapas tego drogocennego produktu. W wielu bowiem miejscach napotykaliśmy na problemy z jego znalezieniem. W sklepach czy drogeriach był trudno dostępny, a jak był, to był koszmarnie drogi. W końcu to niepotrzebny nikomu luksus. W Indiach jedna rolka białego papieru (szary nie istnieje) kosztuje w przeliczeniu około 3 zł. I to w Indiach, gdzie herbatę na ulicy można kupić za 25 groszy, a posiłek w ulicznej jadłodajni za 1,50 - 2 zł. Papier toaletowy najłatwiej kupić w miejscach turystycznych, które odwiedzają obcokrajowcy. W nieturystycznych jest z tym raczej krucho.
Picture
Jak wygląda w Azji typowa łazienka? Oprócz ubikacji kucanej (czyli „dziury w podłodze”) nie ma kabiny prysznicowej ani wanny. Jest słuchawka prysznicowa (czasem balia z wodą i polewaczka), ale nie ma żadnych ścian, więc woda z natrysku rozlewa się po całym pomieszczeniu. Czuliśmy się z tym trochę nieswojo biorąc pierwsze prysznice w Chinach, ale z drugiej strony to przecież nic złego, że cała łazienka jest potem mokra. W końcu jedyna rzecz, która mogłaby w takiej sytuacji ucierpieć to... papier toaletowy.

W Birmie i w Indiach widzieliśmy ludzi myjących się po prostu na ulicy (np. w birmańskim Mandalay). Prawdopodobnie ich domy nie są zaopatrzone w węzeł sanitarny, więc codzienną czynność, jaką jest umycie się, wykonują publicznie w specjalnie udostępnionych zbiornikach z wodą. Z takiego rozwiązania korzystają oczywiście także osoby, które domu nie mają wcale. Na wioskach w Kambodży widzieliśmy jak ludzie kąpią się w małych jeziorkach czy innych zbiornikach ze stojącą wodą. Potrzeby fizjologiczne załatwiają pod krzaczkiem czy drzewkiem. Łazienki i toalety na tamtych wioskach po prostu nie istnieją.

W podróży poczyniliśmy jeszcze kilka innych interesujących obserwacji toaletowych. Czułem konsternację, gdy pierwszy raz natknęliśmy się na toaletę, w której widniała informacja, że zużyty papier toaletowy zamiast do ubikacji należy wyrzucić do stojącego obok kosza na śmieci. Zazwyczaj były to hotele czy inne miejsca odwiedzane przez obcokrajowców. Rury kanalizacyjne nie są dostosowane do czegoś więcej niż produkty przemiany materii i woda, więc od papieru często tworzą się zatory. W Indiach natomiast czy Birmie (choć tam mniej) codziennością podróży kolejowych był widok mężczyzn wypinających tyłki i wypróżniających się gdzieś przy torach. Nie szukają specjalnie ustronnego miejsca czy krzaków – kucają gdzie im przyjdzie. Co później robią bez papieru toaletowego czy wiadra z wodą? To pozostałoby ich słodką tajemnicą, gdyby nie fakt, że sam widziałem młodego Hindusa, który po załatwieniu się po prostu wciągnął spodnie i już. W indyjskich pociągach nocnych widzieliśmy jak najczęściej o poranku do toalet udają się pielgrzymki Hindusów w sarongach z własnymi... polewaczkami.

Picture
Toalety publiczne w Indiach - wejścia prosto z ulicy
Gdy więc następnym razem wejdziecie do typowej toalety i zdenerwujecie się, że papier toaletowy się kończy albo że musicie przetrzeć nim deskę sedesową, pomyślcie sobie, że są kraje, w których pochlapana jest nie tylko cała klapa, ale także cała podłoga, a ta resztka papieru toaletowego jest na wagę złota. Siadając wygodnie na „tronie” cieszcie się, że nikt Wam w tym momencie w oczy nie patrzy, nie zagląda tam, gdzie nie trzeba, że macie cztery ściany, blokadę w drzwiach, no i że na zakończenie nie musicie korzystać wyłącznie z wody i własnej ręki.


Paweł
5 Komentarze

Tadż Mahal – konfrontacja z legendą

16/12/2013

0 Komentarze

 
Picture
Ten wizerunek znam od dziecka. Na hasło Tadż Mahal zawsze miałam przed oczami widok pięknej fotografii z błękitnej okładki albumu o cudach świata. Pisząc ten wpis, także widzę Tadż Mahal. Już nie na fotografii. Siedzę na tarasie widokowym oddalonym około pół kilometra od tego obiektu. Widzę codzienny ruch wąskich uliczek pode mną, widzę dachy z blachy falistej, widzę kilka brudnych kamienic z odpadającym tynkiem. Pomiędzy dwiema z nich jest i on - sławny Tadż Mahal.

Po nocy spędzonej w jednym pociągu i przedpołudniu w kolejnym, dojechaliśmy do Agry. Jest to bezsprzecznie najbardziej turystyczne miejsce na mapie Indii. Mając wiele doświadczeń z innych miejsc z rozszarpującymi nas kierowcami tuk-tuków, rikszarzami, naganiaczami sklepowymi i tymi zaciągającymi do hoteli, byliśmy przygotowani na najgorsze. Czekając na prawdziwy pogrom, wymyśliliśmy nawet, że wychodząc ze stacji, nakręcimy filmik osaczającym nas hinduskim bestiom. Jakie było nasze rozczarowanie, gdy apokalipsa jednak nie nadeszła. Po drodze zaledwie kilku kierowców tuk-tuków i kilku rikszarzy męczyło nas, czy nie chcemy podwózki. No cóż... może to dlatego, że nie wysiedliśmy na głównej stacji kolejowej.

Agra nie różni się niczym od typowego indyjskiego dużego miasta. Oznacza to, że stałymi elementami krajobrazu są wszechobecne, leżące gdzie popadnie góry śmieci. Idąc przez miasto trzeba cały czas uważać na pędzące samochody i autoriksze, które nie zwracają uwagi na idących poboczem pieszych. Standardowo, nie mogłoby zabraknąć szwendających się bezpańskich psów oraz krów z ich odchodami, znacznie utrudniającymi swobodne chodzenie po ulicach. Ogólnie jest brudno, hałaśliwie i śmierdzi.

Pośrodku chaosu miasta, otoczony z trzech stron murami, a z jednej rzeką, stoi majestatyczny Tadż Mahal. Przechodząc przez bramę, weszliśmy do zupełnie innego świata, odległego od ruchliwego miasta, które zostało na zewnątrz. Spotykaliśmy się z wieloma opiniami osób, których Tadż Mahal zawiódł. Moim zdaniem wszystko zależy od nastawienia. Spodziewaliśmy się, że będzie bardzo tłoczno, dlatego spróbowaliśmy wyłączyć się na tłumy i nie zwracać uwagi na to, że nie jesteśmy (jak jest to przedstawiane na wyretuszowanych fotografiach) w obiekcie sami. Na mnie największe wrażenie zrobił ogrom mauzoleum. Nie spodziewałam się, że będzie on tak monumentalny. Idąc powoli wzdłuż kanału wodnego, Tadż Mahal przybliżał się i przybliżał. Gdy byliśmy tuż pod nim, był naprawdę ogromny. Wreszcie mogliśmy zobaczyć jego ostry kontur, ponieważ o tej porze roku (grudzień) z dalszych odległości widok jest permanentnie zamglony.

Picture
Staliśmy „oko w oko” z obiektem-legendą. Tadż Mahal powstał w XVII wieku za czasów panowania muzułmańskiego władcy. Wzniósł on majestatyczny grobowiec dla swojej żony, która zmarła w wieku 38 lat, przy porodzie czternastego dziecka. Budowa mauzoleum trwała ponad 20 lat i pracowało przy niej ponad 20 tysięcy ludzi. Po obejrzeniu podczas podróży wielu muzułmańskich świątyń, pierwsze skojarzenie, które nam się nasunęło, było takie, że Tadż Mahal wygląda z zewnątrz jak wielki meczet. Sprawia to wiele elementów sztuki islamu, jak charakterystyczna kopuła, półksiężyc na samym jej szczycie czy cztery minarety wokół.

W ogrodzie wokół mauzoleum było tłoczno. Jednak największe tłumy skupiały się na frontowej stronie, aby uchwycić „ten najpiękniejszy” kadr razem z kanałem wodnym. Ludzie fotografowali się w różnych pozycjach: siedząc, leżąc, uśmiechając się lub robiąc głupie miny, a nawet skacząc. Gdy zobaczyliśmy, że w pierwszym kanale woda była wyschnięta i uciął tam sobie drzemkę bezpański pies, od razu pomyśleliśmy, że Indie są jednak wszędzie takie same, nawet w takim miejscu. Tłumy zwiedzających to prawie sami Hindusi. Obcokrajowcy ginęli w tłumie turystów krajowych.
Picture
Tłumy turystów
Picture
Przy wyjściu z mauzoleum
Oddalając się od frontowej części ogrodu, były także inne miejsca dookoła obiektu, gdzie można w ciszy usiąść i cieszyć się widokiem. Tylko od czasu do czasu, nękały nas grupki Hindusów, chcących zrobić sobie z nami zdjęcie. Gdy patrzyliśmy w stronę rzeki, nie było dla nas zaskoczeniem, że tuż za płotem z drutu kolczastego widzieliśmy stosy śmieci. Jednak sporym zdumieniem był fakt, że nigdzie w najbliższej okolicy, nie widzieliśmy żebrzących ludzi.

Wszyscy turyści wchodzili do środka tylko na chwilę, aby zobaczyć grobowiec wewnątrz. Tak jak w ogrodzie można znaleźć niezatłoczone miejsca, tak wewnątrz jest bardzo tłoczno przez cały czas. Przechodzi się wąskim korytarzem dookoła krypty, idąc w długiej kolejce. Pracownicy gwizdkami poganiają maszerujący tłum. Misterne kwiatowe motywy na ścianach wewnątrz są naprawdę piękne. W białym marmurze wykonane są wgłębienia, w które włożono odpowiednio przycięte dekoracje z innych kamieni.

Przed wyjściem z kompleksu, usiedliśmy jeszcze na chwilę na murku, aby nasycić oczy widokiem. Ostatnie spojrzenie na Tadż Mahal. Konfrontacja rzeczywistości z wyobrażeniami na zawsze zmieniła mój obraz najsławniejszego obiektu Indii.
Picture

Magda
0 Komentarze

Miasta Radżastanu

12/12/2013

0 Komentarze

 
Picture
Zanim dojechaliśmy do Jaisalmer i Khuri, odwiedziliśmy wcześniej trzy inne miasta w tej części Indii. Naszym pierwszym przystankiem w Radżastanie był Udaipur. Dojechaliśmy do niego jednym pociągiem bezpośrednio z Khajuraho. Droga była bardzo długa – przemierzyliśmy ponad tysiąc kilometrów, spędzając prawie 22 godziny w wagonie. Udaipur uchodzi za najbardziej romantyczne miasto w Indiach. Usytuowane jest malowniczo nad jeziorem Pichola. Olbrzymie wrażenie robi Pałac Miejski. Wybudowany nad brzegiem jeziora tworzy przepiękną kompozycję z otaczającymi go budynkami zabudowy miejskiej.

Wiele hoteli i domów gościnnych (ang. guest house) w radżastańskich miastach posiada restauracje na dachach lub przynajmniej punkty widokowe. W Udaipurze my także spaliśmy w jednym z takich właśnie miejsc. Budynek był wpisany na listę zabytków, restauracja serwowała przepyszne jedzenie (chyba najsmaczniejsze, jakie jedliśmy w Indiach), a panorama z tarasu była naszym zdaniem najlepsza w całym mieście. Wiele miejsc na starówce obfituje we wspaniałe widoki na miejską zabudowę i pałac, jednak żaden z nich nie spodobał nam się tak bardzo, jak ten właśnie z naszej restauracji.

Nie tylko hotele i lokale gastronomiczne posiadają zagospodarowaną przestrzeń na dachu. W miastach Radżastanu życie zwykłych ludzi również toczy się na dachach. Każde niemal mieszkanie posiada tam takie niby podwórko, na które w gęstej miejskiej zabudowie nie ma miejsca przed domem. Dzieci się tam bawią, dorośli odpoczywają lub wykonują domowe obowiązki.

W Udaipurze oprócz zwiedzania pałacu zagubiliśmy się także w plątaninie uliczek starego miasta. Zagubiliśmy się dosłownie, ponieważ mapa, którą dysponowaliśmy, nie sprawdziła się. Mieliśmy dzięki temu możliwość poznania także nieturystycznych zakątków. Zupełnie przypadkowo trafiliśmy na lokalne bazary. Najpierw warzywny, potem owocowy. Miały one wszystkie znamiona typowych azjatyckich bazarów – towar na ziemi, wielki bałagan i mnóstwo kolorów. Spacerując przy jeziorze Pichola można natknąć się na widok kobiet piorących w jego wodach ubrania swoich domowników.
Picture
W jednym z małych lokalnych sklepików wypatrzyliśmy... czipsy. Zwykłe czipsy ziemniaczane. Co jednak było w nich tak niezwykłego, że przykuły naszą uwagę? Ano to, że czipsy te produkowano na miejscu – były to więc tak naprawdę czipsy domowej roboty. Sprzedawca pokrojone wcześniej w plasterki ziemniaki wrzucał do wielkiego garnka z wrzącym (!) bulgoczącym olejem. Nie wiem, w którym momencie następował moment przyprawiania, ale sprzedawane były dwa rodzaje – gładkie słone i karbowane paprykowe. Skusiliśmy się. Mężczyzna przyrządził nam miks dwóch smaków i podał w siatce foliowej. To był smak prawdziwych czipsów. Były znacznie bardziej twarde i zupełnie inne w smaku niż takie paczkowane w fabryce. Ponadto po zjedzeniu całej foliówki nasze dłonie w ogóle nie były tłuste.
Picture
Picture
Po wizycie w Udaipurze udaliśmy się do małego miasteczka o nazwie Pushkar. Centralnym punktem miejscowości jest niewielkie jezioro uważane przez wyznawców hinduizmu za święte. Liczni pielgrzymi przybywają do tego miejsca, by odbyć w jeziorze kąpiel. Wierzą, że ma ono moc uzdrawiającą. Zbiornik wodny otoczony jest w całości przez miejską zabudowę, świątynie i ghaty, co jest widokiem niezwykle urokliwym.
Picture
Przez miasteczko ciągnie się dość długi deptak handlowy. Masa sprzedawców ma tam swoje sklepiki i kramy. Wszyscy nas zagadywali i zaciągali do swoich sklepów, co czyniło zwykły przemarsz przez miasto całkiem nieprzyjemnym doświadczeniem. Do tego oczywiście pędzące autoriksze, motory i bezpańskie krowy. Hindusi uwielbiają zwracać obcokrajowcom uwagę, sprawia im to nieziemską satysfakcję. W Pushkarze niemal każdy Hindus tylko czekał, by się do nas o coś przyczepić. Warunki mieli do tego nadzwyczaj sprzyjające, ponieważ miasto obwarowane jest zakazami fotografowania i miejscami świętymi dla wyznawców hinduizmu (wymóg zdjęcia butów). Jeden facet zabraniał mi fotografować miasto, gdy tuż niedaleko były ghaty kąpielowe. Pokłóciłem się z nim, wskazując na tablicy informacyjnej, że nie ma racji. Innemu, gdy napominał mnie, że mam w jakimś miejscu zdjąć buty, wygarnąłem, że przed chwilą przeszła tu grupa Hindusów, którzy butów nie zdjęli. Nie chciałbym urągać wyznawcom tej największej w Indiach religii, ale czasem naprawdę mam wrażenie, że ich cała ich religia sprowadza się tylko i wyłącznie do zdjęcia butów, pokłonienia się posążkowi, robienia hałasu i kąpieli w brudnych rzekach.

Picture
Żeby wyrwać się choć na chwilę z denerwującej nas w miasteczku aury, wybraliśmy się na wędrówkę na pobliską górą. Prowadzi na nią droga, a na szczycie znajduje się świątynia. Przy świątyni trwały jakieś prace budowlane, a potrzebne materiały były transportowane na grzbietach osłów. Zdziwiliśmy się, gdy na szczycie góry, na którą my wspinaliśmy się około godzinę, spoktaliśmy... żywą krowę. Na górze były też małpy, które dokarmiał jeden z Hindusów. Ze szczytu rozpościerała się przepiękna panorama na Pushkar, góry i okoliczne półpustynne obszary. Wspaniały półpustynny krajobraz mogliśmy też podziwiać spacerując po okolicach miasteczka.

Picture
Kolejnym przystankiem na naszym radżastańskim szlaku było miasto Jodhpur. Leży ono na skraju pustyni Thar, a nad miastem góruje majestatyczny fort – jeden z największych w Indiach. Jest on wybudowany na masywnym wzgórzu. W godzinach popołudniowych zaobserwowaliśmy mnóstwo latających w okolicy orłów. Nigdy w życiu nie widzieliśmy takiego skupiska tych szlachetnych ptaków. W przewodniku doczytaliśmy, że zlatują się one w to miejsce, ponieważ raz dziennie są tam karmione. Z wysokości fortu rozpościerają się fantastyczne widoki. Drugą największą atrakcją Jodhpuru jest Błękitne Miasto - część miasta, w której wszystkie budynki pomalowane są właśnie na kolor błękitny.

Wszystkie odwiedzone przez nas w Radżastanie miasta były megaturystyczne i tak naprawdę nie dało się w nich doświadczyć lokalnego życia, czyli czegoś, co w podróży cenimy najbardziej. Radżastan szczyci się za to zniewalającą architekturą i bogactwem zabytków. Przez wielu uważany jest za najpiękniejszy stan Indii.


Paweł


Udaipur w naszym obiektywie

Pushkar w naszym obiektywie

Jodhpur w naszym obiektywie

0 Komentarze
<<Poprzednia
    Obraz
    Kącik Kolejowy

    Obraz
    Skarbiec Kultur

    Obraz
    Egzotyczne Wioski



    Popularne wpisy:

    • Stacja Dżungla
    • Zapomnieć czas
    • Pociągi w Chinach
    • Przyjaciele z Borneo
    • Na kambodżańskiej wiosce
    • Transport w Laosie
    • Smak Indii w sercu Brunei
    • Co w plecakach mamy
    • Laotańskie górskie wioski
    • Tajemnicze sanktuarium
    • Wietnamska kawa
    • Zamieszani w dziwne przedsięwzięcie
    • Podróże autostopowe
    • Birmańskie wioski

    Kategorie wpisów:

    Wszystkie
    Birma
    Borneo
    Brunei
    Chiny
    Czarnogóra
    Indie
    Indonezja
    Kambodża
    Laos
    Litwa
    Łotwa
    Malezja
    Norwegia
    Polska
    Przygotowania Do Podróży
    Rosja
    Rozmaitości
    Rozmaitości
    Singapur
    Tajlandia
    Tybet
    Wietnam

    Wpisy wg miesięcy:

    Wrzesień 2015
    Sierpień 2015
    Lipiec 2015
    Czerwiec 2015
    Maj 2015
    Kwiecień 2015
    Marzec 2015
    Grudzień 2014
    Listopad 2014
    Październik 2014
    Sierpień 2014
    Czerwiec 2014
    Kwiecień 2014
    Marzec 2014
    Luty 2014
    Styczeń 2014
    Grudzień 2013
    Listopad 2013
    Październik 2013
    Wrzesień 2013
    Sierpień 2013
    Lipiec 2013
    Czerwiec 2013
    Maj 2013
    Kwiecień 2013
    Marzec 2013
    Luty 2013
    Styczeń 2013
    Grudzień 2012
    Listopad 2012
    Październik 2012
    Wrzesień 2012

Wspierane przez Stwórz własną unikalną stronę internetową przy użyciu konfigurowalnych szablonów.