Laos jest zamieszkiwany przez około 6 milionów mieszkańców i ma tym samym jedną z najniższych gęstości zaludnienia w Azji. Większość ludności żyje na południu kraju, w miastach, które rozwinęły się przy życiodajnym Mekongu, natomiast północna część państwa jest bardzo słabo zaludniona. Laotańczycy mieszkający we wioskach żyją z rolnictwa, przede wszystkim z upraw ryżu. Ponad połowę ludności żyjącej w górach stanowią liczne, bardzo zróżnicowane mniejszości etniczne.
Zatrzymaliśmy się w małym miasteczku Luang Namtha, które było nasza bazą wypadową do zwiedzenia pobliskich terenów. Na miejscu, lokalni przewodnicy oferują wyprawy do leżących w pobliżu osad mniejszości etnicznych, w których można się przyglądać życiu tamtejszej społeczności. Po rozeznaniu się jakie mamy możliwości, wypożyczyliśmy rowery i samodzielnie wybraliśmy się na wycieczkę do okolicznych wiosek mniejszości etnicznej Lanten, do tych samych, do których można się udać także ze zorganizowaną wycieczką z przewodnikiem.
W północnym Laosie dobowa amplituda temperatur jest duża. Popołudniowe upały są trudne do zniesienia, noce chłodne, a poranki rześkie i najprzyjemniejsze. Wyruszyliśmy zatem rowerami wcześnie rano. Jechaliśmy, a często także po prostu prowadziliśmy je, aby krajobraz mijanych wiosek nie umykał nam zbyt szybko. Chatki laotańskie na pierwszy rzut oka były podobne do tych, które widzieliśmy na kambodżańskich wsiach, ale jednak nie były takie same. Miały ściany z bambusowej „plecionki”, a nie zbite z desek jak te w Kambodży. Poza tym w Kambodży każdy dom był otoczony poletkiem ryżu, a tu, w górach, wszystkie stały bardzo blisko siebie, ostatni we wiosce zazwyczaj tuż przy samej skarpie. Dostępne miejsce jest więc wykorzystywane maksymalnie.
Zauważyliśmy, że ludzie nie byli do nas przyjacielsko nastawieni. Byli raczej obojętnie-niechętni, nie mieli ochoty na pogawędkę (choćby na migi), a gdy Paweł pytał pokazując na aparat, czy może im zrobić zdjęcie, najczęściej kiwali przecząco lub uciekali. Dlaczego tak jest, zrozumieliśmy, gdy wyprzedziły nas po drodze dwa minibusy zagranicznych turystów, którzy także jechali obejrzeć osady. Tamtejsi mieszkańcy mają pewnie dość turystów. Starsze pokolenia chciałyby może wrócić do czasów, gdy żyli swoim życiem i nikt nie zakłócał im spokoju, a ci młodsi zapewne również nie są zadowoleni, że są pokazową atrakcją turystyczną.
Następnego poranka, chcąc uniknąć powtórzenia sytuacji z dnia poprzedniego, wyruszyliśmy rowerami po prostu przed siebie. Nie chcieliśmy jechać do kolejnej wioski, która jest „skansenem” dla turystów oprowadzanych przez lokalnych przewodników. Jadąc, zobaczyliśmy jak z dość szerokiej piaskowej drogi wyjechała na rowerach grupka dzieci i postanowiliśmy wyruszyć właśnie tą drogą. Nasz przypadkowy skręt powiódł na najpierw przez las. Potem dżungla zaczęła się przerzedzać, a droga zaczęła wieść coraz stromiej pod górę. Początkowo jazda była bardzo przyjemna, w cieniu drzew. Jednak gdy wyjechaliśmy z lasu, a wokół nas były tylko pola ryżowe i suche chaszcze, z każdym metrem robiło się coraz ciężej. Gdy droga była tak stroma, że naprawdę nie dało się jechać, zostawiliśmy rowery w krzakach. Były tam bezpieczne, dookoła totalne bezludzie, widzieliśmy po drodze tylko dwóch lub trzech Laotańczyków na motorynkach. Wyruszyliśmy zatem dalej pieszo. Maszerowaliśmy coraz wyżej po piaskowej drodze, a upał dawał się ostro we znaki. Szliśmy tak i szliśmy, aż w końcu za którymś z kolei zakrętem otaczające nas chaszcze przerzedziły się na tyle, że naszym oczom ukazał się wspaniały widok porośniętych lasem zboczy gór, pól ryżowych i niekończących się kolejnych pagórków i gór. To była wspaniała nagroda.
Gdy zeszliśmy niżej, zabraliśmy nasze rowery i wracaliśmy do miasteczka, mijając kolejne położone przy drodze chatki. Co jakiś czas witały nas dziecięce okrzyki powitalne „Sabajdii” (witaj). Widzieliśmy wiele dzieci. Bawiły się na ulicach tym, co miały pod ręką. Popularną zabawą w jednej z mijanych przez nas wiosek było toczenie po drodze kół od roweru. Niemowlęta zaś noszone były tuż przy sercach swoich rodzicielek, zawiązane na chustach.
W drodze powrotnej myśleliśmy tylko o tym, kiedy napijemy się wody. Nasza skończyła się, gdy byliśmy jeszcze wysoko na górze. Zatrzymaliśmy się przy pierwszym napotkanym we wiosce sklepiku, a raczej sklepiczku, bo asortyment to kilka wywieszonych suchych przekąsek, papierosy i jakieś napoje. Widząc, że nie ma stojącej nigdzie butelki z wodą, powiedziałam „water”, pokazując na swoją pustą butelkę. Na co pan ze sklepu poszedł do domu i z wielkiej ponad dziesięciolitrowej butli przelał nam wody. Nie chciał zapłaty. Nie próbował nam też sprzedać stojącej na półce puszki Coca-coli, ani innego napoju. Po prostu Podzielił się z nami własną wodą. Taka zwyczajna ludzka życzliwość. Ale dla nas ta woda i ten gest pozostaną symbolem wielkiej pomocy zwykłych napotkanych na naszej drodze ludzi, których nigdy nie poznamy. Okazaniem wielkiego serca, nawet w pozornie malutkich sprawach.
Wyprawa do laotańskich wiosek była dla nas prawdziwą podróżą w czasie do miejsc, gdzie doba wydaje się dłuższa niż tylko 24 godziny, gdzie czas płynie powoli. Oby wszystkie kultywowane przez pokolenia tradycje trwały jak najdłużej, a turystyka, która coraz bardziej wdziera się do miejsc nieodkrytych, nie zakłócała spokojnego życia mieszkańców. Opuściliśmy tereny osad mniejszości etnicznej Lanten z pytaniami, które zostaną w mojej głowie bez odpowiedzi. Czy ci ludzie są tak naprawdę szczęśliwi ze sposobu życia jaki wiodą? A może woleliby mieszkać wygodnie w okolicznym miasteczku? A ci młodzi mieszkańcy? Czy te młode dziewczyny nie wolałyby chodzić w dżinsach, zamiast kolorowych ludowych strojach? A może to tylko ja patrzę na to przez pryzmat świata, w którym żyję.
Magda