Do niewielkiego miasteczka Pyay przyjechaliśmy dzień wcześniej z Rangunu. Podróż pociągiem była zdecydowania za długa. Katował on nas przez 13 godzin, pokonując w tym czasie zawrotny dystans 260 km. Przez okno wagonu mogliśmy podziwiać mnóstwo małych wiosek, wioseczek i pojedynczych bambusowych chatek. Marzyło nam się by wysiąść po prostu gdzieś po drodze na jednej z takich wsi, zobaczyć jak żyją tam ludzie, jak wyglądają wnętrza ich domów, wypić z kimś herbatę, pogadać chwilę na migi. Pyay miało jednak tą przewagę, że posiada hotele z licencją na przyjmowanie obcokrajowców, a wioski po drodze nie. Goszczenie obcokrajowca na noc przez birmańską rodzinę wciąż jest w tym kraju nielegalne. Po spędzeniu więc całego dnia na podskakującej twardej drewnianej ławce dojechaliśmy do miasteczka.
Pyay jest niewielką miejscowością zlokalizowaną na północny-zachód od Rangunu. Turyści nie przybywają tu tak tłumnie jak do Bagan, Mandalay czy nad jezioro Inle, ale i tak dociera ich tu całkiem sporo. Miasteczko nie słynie z niczego spektakularnego, aczkolwiek można w nim odwiedzić przepiękną świątynię Shwesandaw Paya, która zrobiła na nas olbrzymie wrażenie. Jest ona celem pielgrzymek wyznawców Buddyzmu z całej Birmy i nie tylko. Usiedliśmy sobie przedpołudniem u jej podnóża i obserwowaliśmy toczące się wokół niej lokalne życie – modlących się wiernych, spacerujących dookoła pielgrzymów i odzianych w ciemnoczerwone szaty mnichów. Nasza obecność dla odwiedzających świątynię Birmańczyków była sporą atrakcją. Jedna pani aż przystanęła z wrażenia żeby na nas popatrzeć, a dwie dziewczyny specjalnie zapłaciły nadwornemu świątynnemu fotografowi, żeby zrobić sobie z nami pamiątkowe zdjęcie. Niedaleko złotej stupy miejscowe kobiety czyściły z resztek wosku podstawki pod świeczki. Najpierw pewien mężczyzna gotował podstawki w wielkim garze żeby wytopić z nich zaschnięty wosk, wysypał później wszystko na podłogę, a panie przy użyciu drewnianych pałek wybierały gorące podstawki i czyściły je szmatkami.
Tego samego dnia spacerowaliśmy popołudniu po mieście. Przyglądaliśmy się ulicznemu małomiasteczkowemu życiu. Idąc bez żadnego konkretnego celu jedną z głównych ulic w Pay dotarliśmy przypadkowo wprost na pobliską wioskę. Cóż to były za emocje. Czuliśmy się jakbyśmy odbywali właśnie niezwykłą podróż w czasie. Podróż w daleką przeszłość. Była to dla nas pierwsza konfrontacja z rzeczywistością birmańskiej wsi. Wówczas nie spodziewaliśmy się jednak jeszcze, jaką niespodziankę szykuje dla nas następny dzień.
Weszliśmy do środka. Rodzina mieszkająca w tym domu przywitała nas serdecznie. Gdy siedzieliśmy przy stole jedna z pań cały czas wachlowała nas wachlarzem. Gospodarz domu pokazał nam kuchnię, jadalnię, pomieszczenie na piętrze i pokój dzienny. Kuchnia jest oczywiście tradycyjna, cała w drewnie i z tradycyjnym paleniskiem. Rodzina mieszkająca w tym domu przygotowała dla nas poczęstunek. Ugoszczeni zostaliśmy kawą, chińską herbatą oraz tradycyjnymi potrawami. Mieliśmy zatem okazję spróbować birmańskiej sałatki z orzeszków ziemnych i liści herbaty, a także lokalnych owoców i słodkości. Proponowano nam również birmańskie cygara, ale podziękowaliśmy grzecznie, ponieważ nie palimy. Byliśmy urzeczeni otwartością i gościnnością tej przemiłej rodziny.
Jedna z kobiet zaprezentowała nam proces smarowania twarzy thanaką. Już pierwszego dnia po przylocie do Birmy naszą uwagę w Rangunie przykuły wymalowane kremową substancją kobiece i dziecięce twarze. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy czym jest ten specyficzny „makijaż”, ale teraz już wiemy. Do przygotowania mazidła potrzebny jest kawałek drewna ze specjalnego gatunku drzewa. Ściera się go następnie na kamiennej płytce otrzymując proszek. Do proszku dolewa się troszeczkę wody i thanaka gotowa. Następnie palcami lub pędzelkiem rozprowadza się substancję po twarzy, szyi lub rękach. Podstawowa właściwość thanaki to ochrona przed promieniowaniem słonecznym. Uważa się poza tym, że wybiela ona i wygładza skórę. Odwiedzając rodzinę na wiosce, mieliśmy okazję nie tylko zobaczyć jak wygląda proces uzyskiwania mazidła, ale także mogliśmy wypróbować je na sobie. Ja na próbę posmarowałem sobie tylko trochę nadgarstki, ale Magda, chcąc upodobnić się do miejscowych kobiet, pozwoliła wymalować sobie całą twarz. Uszczęśliwiła w ten sposób mieszkanki domu, które smarując jej białą buzię miały niezły ubaw.
Gdy nadeszła pora lunchu udaliśmy się na posiłek do jednego z drewniano-bambusowych domków. Było to prawdopodobnie coś w rodzaju lokalnej mini-jadłodajni. Ponownie zostaliśmy poczęstowani tradycyjnym jedzeniem – tym razem sałatką makaronową, zupą i oczywiście chińską herbatą. Zeszło się wtedy sporo ludzi z wioski, żeby nas zobaczyć. Nasza obecność na wiosce była dla jej mieszkańców niesamowitym wydarzeniem. Po posiłku kontynuowaliśmy „zwiedzanie”. Odwiedziliśmy jeszcze innych mieszkańców wioski i oglądaliśmy ich domy od środka. W którymś momencie moją uwagę przykuł pewien plakat. Był to całkiem spory transparent z wizerunkami generała Aung Sana i jego córki Aung San Suu Kyi. Oznacza to, że losy kraju nie są obojętne mieszkańcom wioski i że hołdują oni wartościom demokratycznym.
Wizytę na wiosce zakończyliśmy w tym samym murowanym domu, w którym ją rozpoczęliśmy. Nie istnieją słowa, które mogłyby wyrazić jak fenomenalnym była ona dla nas przeżyciem. Birmańska wioska nas oczarowała. Birmańska wioska nas zachwyciła. Była ona prawdziwa i autentyczna, nie taka przygotowana pod turystów, jak ma to już powoli miejsce w niektórych innych częściach kraju oraz w sąsiednich państwach (np. Laos). Szczera ludzka dobroć i życzliwość wychodziły z serca, nie z chęci zarobku. Taką właśnie birmańską wioskę chcieliśmy zobaczyć. Dziewiczą, nietkniętą, autentyczną. Takiej właśnie birmańskiej wsi chcieliśmy doświadczyć. Gdy wracaliśmy do miasteczka Su wyznała nam, że byliśmy pierwszymi obcokrajowcami, którzy odwiedzili tę wioskę. Podkreśliło to tylko dla nas jeszcze bardziej wartość tej przygody.
Paweł