Z Muang Long jest już tylko przysłowiowy rzut beretem do Birmy - odległość do granicy to 22 kilometry. Jeszcze nigdy w dotychczasowej podróży nie byliśmy tak blisko tego kraju. Wstęp dla obcokrajowców jest tam jednak znacznie utrudniony. Żeby normalnie podróżować po Birmie trzeba do niej wlecieć samolotem, lądowe przejścia graniczne są aktualnie zamknięte dla obcokrajowców, chcących swobodnie przemieszczać się po kraju w celach turystycznych. Znajdujące się niedaleko Muang Long przejście graniczne ma jednak duże znaczenie międzysąsiedzkie (wliczając w to przede wszystkim Chiny). Świadczy o tym chociażby fakt, że w dniu, w którym zawitaliśmy do naszego wiejskiego miasteczka, zainaugurowano na Mekongu budowę mostu łączącego Birmę z Laosem. Opowiedział nam o tym, spotkany przypadkowo tego dnia w Muang Long, pracownik tamtejszego Biura Turystyki.
Władający dobrą angielszczyzną Laotańczyk opowiedział nam także o swoim biurze, które funkcjonuje od kilku lat i mimo jak dotychczas nienajlepszych efektów, cały czas stara się przyciągać do miasteczka jak największą liczbę turystów. Był żywo zainteresowany, skąd dowiedzieliśmy się o Muang Long i dlaczego tu przyjechaliśmy. Odpowiedzieliśmy, że lubimy miejsca, których nie odwiedzają tłumy ludzi, a miasteczko po prostu wypatrzyliśmy na mapie i stwierdziliśmy, że odwiedzimy je, gdyż może nie będzie tam aż tak wielu turystów. Cóż, byliśmy przynajmniej szczerzy. Tak czy owak fakt jest taki, że przez cały nasz pobyt w miasteczku nie spotkaliśmy ani jednego turysty, kompletnie nikogo. Z obcokrajowców natomiast tylko Chińczyków w sprawach z pewnością nieturystycznych i jednego Taja z USA, który nie wiadomo co tam robił. Poza tym pracownik Biura Turystyki prosił nas, byśmy po wizycie w Muang Long zachęcali znajomych i inne osoby do odwiedzenia tego miasteczka. Przychylając się zatem do jego prośby, apeluję do wszystkich: jedźcie tam!
W trakcie rozmowy z Laotańczykiem potwierdziliśmy też pewne nasze obserwacje. W północnym Laosie zauważyliśmy bowiem bardzo dużą ilość Chińczyków. Przy całej mojej sympatii do Chin i mieszkańców tego kraju, muszę przyznać, że nie są to przedstawiciele najbardziej kulturalnej i przyjemnej części chińskiego społeczeństwa. Od kilku lat zaczęli panoszyć się w północnym Laosie wchodząc twardo ze swoimi przywarami w laotańską kulturę. Podróżując po tej części Laosu znów mogliśmy natknąć się na iście chińskie widoki i dźwięki z kategorii tych nie najbardziej atrakcyjnych: matkę nasadzającą dziecko do załatwienia potrzeby na chodniku, charczenie i plucie na ulicy czy siorbanie makaronu podczas jedzenia zupy. Ach, te Chiny! Chińczycy budują tam bogate domy w sąsiedztwie tych drewnianych, biednych chat, zakładają przedsiębiorstwa wykorzystując pracę Laotańczyków i ich zasoby, jeżdżą luksusowymi samochodami, trąbiąc w swoim stylu na wszystko i wszystkich, niszczą piękną laotańską przyrodę inwestując w infrastrukturę drogową, by chińskie ciężarówki mogły wywozić do siebie owoce laotańskiej ziemi i szybciej zalewać Laos, Birmę i Tajlandię chińskimi produktami. Mieszkańcy północnego Laosu nie mogą odnaleźć się w nowej rzeczywistości i nic dziwnego, że ich frustracja lawinowo narasta. To nasze obserwacje. Pracownik Biura Turystyki nie opowiedział nam tego wszystkiego, ale wystarczyło kilka słów o otworzeniu Laosu przez rząd na chiński biznes, by wyczuć nieskrywaną pogardę w tonie jego głosu. Patrząc jednak obiektywnie, Chińczycy dają lokalnym mieszkańcom pracę, której prawdopodobnie po prostu by nie było. Poza tym ludzie mieszkający na wioskach w dżungli też niekoniecznie chcieliby do końca życia egzystować z dala od cywilizacji i połączenia ze światem.
Będąc w Muang Long wybraliśmy się jednego dnia na pieszą wycieczkę. Chcieliśmy odwiedzić wioskę mniejszości etnicznej Akha. Zorganizowane dla turystów eco-trekkingi po okolicznych wioskach nie są jeszcze w tym miasteczku tak popularne, jak ma to miejsce w Luang Namtha, więc spodziewaliśmy się, że tłumy ludzi tam nie docierają. Kobiety z tej społeczności noszą swoje tradycyjne stroje i pięknie zdobione nakrycia głowy. Mieliśmy okazję widzieć je wcześniej na miejscowym bazarze, jak przychodzą sprzedawać warzywa i owoce. Choć znany chyba na całym świecie gest pocierania kciukiem o pozostałe palce dłoni, który wykonała jedna z tych kobiet, gdy chciałem zrobić im zdjęcie na bazarze, już mógł dawać nam do myślenia, to nie spodziewaliśmy się tego, co działo się, gdy dotarliśmy do wioski.
Droga była bardzo atrakcyjna. Musieliśmy m.in. przeprawić się przez długi dziurawy most wiszący, którego solidność nie do końca nas przekonywała. Ale skoro miejscowi przejeżdżali po nim motorynkami to i nam musiało udać się przejść pieszo na drugą stronę. Następnie szliśmy między polami z uprawą arbuzów i chili. Zanim weszliśmy do wioski postanowiliśmy iść jeszcze dalej drogą, co zaowocowało zapierającymi dech w piersiach widokami na góry, pola i wioski. W czasie wędrówki spotykaliśmy też kobiety z mniejszości etnicznej Akha. Przed wejściem do ich osady zobaczyliśmy ustawioną niedaleką linię pakowania bananów. Na owoce rosnące na drzewach ponakładane były niebieskie worki foliowe. Taki worek pracownicy zrywali w całości i przenosili pod linię pakującą. Następnie banany rozpakowywano z folii, myto, odrzucano brzydkie sztuki, moczono prawdopodobnie w jakimś roztworze chemicznym, warzono, pakowano do kartonów, a kartony ładowano do ciężarówki. Piękne laotańskie banany, które wyrosły na laotańskiej ziemi, zamykano w kolorowe kartony ozdobione chińskimi znaczkami i angielskim napisem: „China product” („produkt chiński” lub bardziej „Chiny produkt”).
Wizyta w wiosce do najprzyjemniejszych nie należała. Większość ludzi patrzyła na nas nieufnie, niektórzy wręcz wrogo, jak na jakichś intruzów, a niektórzy chyba ze strachem. Każdy chował się przed moim obiektywem lub machał ręką żebym czasem nie zrobił mu zdjęcia. Nawet dzieciaki uciekały przed aparatem, co zaskoczyło mnie chyba najbardziej, gdyż do tej pory inne azjatyckie maluchy albo nie zwracały na niego uwagi, albo się uśmiechały, albo czasem pozowały. W tej wiosce było inaczej. Niektórzy nie odpowiadali nawet na „SaBajDii”, czyli „dzień dobry” po laotańsku. Podobna sytuacja na wiosce w Wietnamie, gdzie obcy człowiek potrafił sam pierwszy podejść i przytulić mnie na powitanie, czy na wioskach kambodżańskich, byłaby absolutnie nie do pomyślenia. Czuliśmy się tam jak nieproszeni goście, jak wróg, który powinien bezzwłocznie uciekać. Tylko jakieś młode chłopaki, co w grupce stały, wygłupiali się krzycząc do nas „hello, how are you” („cześć, jak się macie”). Cała ta nasza krótka wizyta we wiosce mniejszości etnicznej Akha była przeżyciem raczej niemiłym. No ale cóż… Nie jesteśmy przecież królewską parą, żeby zawsze i wszędzie witano nas z otwartymi ramionami. Z drugiej strony lepsza taka właśnie prawdziwa szczerość, niż wymuszane sztuczne uśmiechy do turystów na zorganizowanych eco-trekkingach. Do miasteczka wróciliśmy tą samą drogą, zrywając po drodze po jednym chili, żeby przekonać się, czy taki czerwony diabełek prosto z pola, jest tak samo ostry, jak ten w jadłodajniach. Zaświadczam zdecydowanie, że oczywiście, że jest!
Okolica Muang Sing jest przepiękna. Wszędzie dookoła góry, a w niedalekiej odległości od miasta wiele porozsiewanych wiosek mniejszości etnicznych, m.in. Tailue, Yao, Lolo, no i oczywiście Akha. Jeden dzień postanowiliśmy poświęcić na rowerową eksplorację okolicznych terenów i odwiedzenie kilku takich wiosek. Liczyliśmy na to, że tym razem spotkani na wioskach ludzie będą bardziej przyjacielsko nastawieni. Udaliśmy się w stronę przejścia granicznego z Chinami i po kilku kilometrach pedałowania odbiliśmy w jedną z piaskowych dróg.
Dojechaliśmy do wioski mniejszości etnicznej Yao. Tym razem powitani zostaliśmy uśmiechami miejscowych kobiet. Ale nie były to uśmiechy szczere, gdyż ubrane w tradycyjne stroje kobiety, chciały nam po prostu sprzedać swoje ręczne wyroby: bransoletki, torby, nakrycia głowy, itp. Gdy tylko spostrzegły, że nie chcemy nic od nich kupować, wcześniejsza uprzejmość zamieniła się w obojętność i znaną nam już niechęć. Podobnie jak we wiosce mniejszości etnicznej Akha koło Muang Long, powszechne było również chowanie się przed obiektywem i machanie ręką żeby nie fotografować. Mimo piękna jakie kryją w sobie te wioski, niegościnność mieszkańców sprawia, że przybysze tacy jak my, chcą jak najszybciej stamtąd odjechać. O tym, że wioska, którą odwiedziliśmy i o której myśleliśmy, że będzie może nieodkryta przez turystów, jest jedną z głównych wiosek pokazowych, świadczy fakt, że w centrum wioski powstał nawet sklep z wielkim napisem po angielsku: „wyroby ręczne”. Mieszkańcy na swoje potrzeby i w dużej mierze na potrzeby turystyki wyrabiają rękodzieła - jadąc przez wioskę mijaliśmy dużo siedzących i pracujących w ten sposób kobiet.
Udaliśmy się później do wioski mniejszości etnicznej Akha. Zanim tam dotarliśmy mogliśmy podziwiać różnorodne plantacje, pośrodku których leżała nasza droga. Jechaliśmy zatem wśród pól paprykowych i wielkich połaci bananowców. Nie spodziewaliśmy się już, że wioska do której zawitamy, będzie szczególnie wyróżniać się gościnnością jej mieszkańców. Tak też było. Zatrzymaliśmy się w cieniu drzewa i poszedłem samotnie pospacerować po wiosce. Ludzie patrzyli na mnie w ten sam sposób, jaki znaliśmy z poprzednich wizyt na wioskach mniejszości etnicznych. Dzieci na mój widok wyciągały ręce po jakiś podarek lub pieniądze (tego nauczyła je, coraz bardziej wdzierająca się w ich życie, turystyka), a gdy chciałem przywitać się z dwoma starszymi dziewczynami, słowami „SaBajDii”, jedna jak zwykle nie odpowiedziała nic, a druga tylko przedrzeźniła mnie zgrubionym głosem.
I tak zakończyły się nasze przygody ze społecznościami mniejszości etnicznych północnego Laosu. Marketing turystyczny w tym kraju stoi na niewyobrażalnie wysokim poziomie i dynamicznie się rozwija. Podczas naszej podróży nie spotkaliśmy się do tej pory z tak prężnie działającą tą gałęzią marketingu. Z najmniejszej drobnostki robi się olbrzymią atrakcję. W każdej małej mieścince są biura promocji i informacji turystycznej, które oprócz niezliczonej gamy ulotek o regionie, oferują także szereg różnorodnych aktywności. I przed takim właśnie problemem stanęło wiele wiosek mniejszości etnicznych północnego Laosu, które dla państwowych urzędników są jak małpki w zoo, na pokaz dla żądnych rozrywki zachodnich przybyszów wykupujących zorganizowane piesze wędrówki. Przemysł turystyczny wdarł się gwałtownie w ich dotychczasowe spokojne życie i zakotwiczył na dobre, jak najgorszy intruz. Powstający w ich głowach wizerunek białego obcokrajowca, który wyrabiają sobie na podstawie odwiedzin bogatych, szukających tylko dobrej zabawy, ignorantów z Ameryki i Europy, jest później krzywdzący dla takich osób jak my, które samodzielnie przybywają by się z nimi zaprzyjaźnić – dla osób, które widzą w nich nie tylko olbrzymi skarb kulturowy, ale przede wszystkim ludzi.
Paweł