Żeby dotrzeć do miejscowości Muang Phin trzeba zboczyć z „głównego szlaku turystycznego” około 160 km na wschód, w głąb kraju. Po dojechaniu do tej miejscowości, mogliśmy na własne oczy zobaczyć inny Laos. Zaraz po wyjściu z autobusu mnóstwo ludzi uśmiechało się w naszą stronę i wielu z nich co chwilę wołało do nas „hello” lub „SaBajDii”. Miałem wrażenie, że w ciągu pierwszych 15 minut w Muang Phin, usłyszałem więcej powitań ze strony miejscowych, niż przez cały dotychczasowy pobyt w Laosie. Następnego dnia wstaliśmy razem ze wschodzącym słońcem żeby przed najgorszym upałem wyciągnąć z nadchodzącego dnia jak najwięcej dla siebie. Kilka kilometrów od Muang Phin zlokalizowany jest obszar chroniony Dong Phou Vieng. Dowiedzieliśmy się, że znajduje się tam spora ilość wiosek mniejszości etnicznych. Mimo, że uzbrojeni byliśmy wyłącznie w orientację kierunkową „mniej więcej” i nie mieliśmy do tego żadnej mapy okolic, postanowiliśmy ruszyć przed siebie w poszukiwaniu jakiejś wioski mniejszości etnicznej. Chcieliśmy odwiedzić chociaż jedną.
Dzień zaczął się bardzo miło. Gdy szliśmy piaskową drogą wśród wyschniętych pól ryżowych i spękanej ziemi, wypatrzyła nas grupa mężczyzn, którzy siedzieli przy budowie domu. Gdy tylko nas ujrzeli, jeden z nich zaczął żywiołowo nas przywoływać do siebie – zaprosili nas na poranną gorącą herbatkę. Po angielsku nie mówili prawie kompletnie nic, ale podczas wspólnego picia z nimi zielonej herbaty przekonaliśmy się, jak wiele informacji można wymienić posługując się wyłącznie mową ciała i kartką z długopisem. Panowie cieszyli się, że mogą posiedzieć i „pogadać” z obcokrajowcami, a my także byliśmy zadowoleni, że weszliśmy w interakcję z miejscowymi Laotańczykami, spędziliśmy z nimi parę chwil i przekonaliśmy się o ich prawdziwej gościnności.
Poszliśmy dalej. Skręciliśmy przy drogowskazie, który uznaliśmy za wskazujący lokalizację jednej z wiosek. Idąc piaszczystą drogą przez las martwiliśmy się czy nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo, czy zaraz nie wyskoczy na nas z lasu jakiś dziki zwierz. Już z daleka słyszeliśmy odgłosy dziwnej, intrygującej muzyki. A będąc jeszcze bliżej usłyszeliśmy nawet pianie koguta. Z pewnością wędrowaliśmy we właściwym kierunku. Jednak nagle pojawiła się przeszkoda. Był to pies, który zagrodził nam drogę i zaczął warczeć oraz szczekać w naszą stronę. Niedaleko była chata właściciela, jednak nie mogliśmy go uświadczyć, więc taki laotański burek w środku lasu mógł być poważnym zagrożeniem. Nie chcieliśmy odpuszczać, będąc prawdopodobnie już tak blisko celu, ale z drugiej strony nie chcieliśmy ryzykować ugryzienia przez, nieprzyzwyczajonego do dziwacznych gości, stróża chaty. Postanowiliśmy czekać aż ktoś pójdzie lub przejedzie żebyśmy mogli się z nim zabrać. Sytuacja była trochę beznadziejna, gdyż od czasu skręcenia przy drogowskazie, przez około 2-3 kilometry leśnej wędrówki, tylko na początku spotkaliśmy jedną grupkę ludzi. No nic, trzeba mieć nadzieję. Okazało się, że nie czekaliśmy zbyt długo. Po chwili na motorze przejeżdżał chłopak, którego zatrzymaliśmy i poprosiliśmy żeby przewiózł nas kawałek dalej. Pokazałem mu psa i zaszczekałem żeby wiedział dokładnie o co chodzi. Zgodził się, a my bez problemu mogliśmy minąć zwierzaka, nieprzyjacielskiego przyjaciela człowieka, który nas odstraszał. Chłopak wysadził nas przy swoim domu, który stał przy samej bramie wejściowej do…
No właśnie. Nie była to wioska mniejszości etnicznej, której się spodziewaliśmy. Przeszliśmy przez bramę z uczuciem niepewności i lekko podniesioną adrenaliną. Drałowaliśmy tu taki kilos i nie chcielibyśmy by znów potraktowano nas jak natrętnych intruzów. Nawet aparat fotograficzny na początek schowaliśmy głęboko do naszego worka. Pierwsza w oczy rzuciła nam się świątynia ze złotymi posągami Buddy. Podchodząc do niej gdzieś już z daleka witały nas okrzyki „SaBajDii”. Przy świątyni stała grupa mnichów i chłopaków oraz mężczyzna w czerwonym fartuchu. Przywitaliśmy się serdecznie i usiedliśmy koło nich. Byli zdziwieni, ale uśmiechali się i od razu poczęstowali nas dwoma butelkami wody mineralnej do picia. To oni puszczali z głośników specyficzną muzykę, którą słyszeliśmy jeszcze daleko w lesie. Po chwili przyszła starsza kobieta, która przywitała się z nami równie uprzejmie i przyniosła Magdzie spódnicę, gdyż tylko w takim stroju kobietom wolno było tam przebywać. Nikt się jednak na nas nie obraził, nikt nas nie pogonił, nikt nie robił srogich min, wręcz przeciwnie, wszyscy byli bardzo mili, uśmiechnięci i choć zdziwieni to wyraźnie zadowoleni z naszego przybycia.
Na początku mnisi, a później też ta starsza kobieta, wskazywali nam drogę udekorowaną chorągiewkami. Nie wiedzieliśmy co to jest, ale z pewnością wszyscy chcieli żebyśmy poszli tam coś zobaczyć. Miejsce, do którego trafiliśmy nie było bowiem wioską mniejszości etnicznej. Było to święte miejsce otoczone czcią - leśne sanktuarium. Starsza kobieta postanowiła być naszym przewodnikiem i wspólnie z drugą młodą oprowadziły nas po nim. Czuliśmy się niesamowicie w tym wypełnionym mistyką miejscu, chodząc po wyschniętym lesie, wśród skał w różnorodnych formach, kopców z kadzidłami, posążków Buddy i innych świętych obiektów, w niemal zupełnej ciszy dookoła. Obie panie zbierały po sanktuarium śmieci, przywiane skądś torebki foliowe i papierki, w czym ochoczo im pomagaliśmy. Przy niektórych obiektach kobieta przystawała i starała się nam wyjaśnić czym one są, a przy niektórych klękała i oddawała pokłony. Było to wyjątkowe doświadczenie.
Na koniec uczestniczyliśmy w ceremonii ofiarowania posiłku buddyjskich mnichom. Dziewczyny z kuchni zaniosły do drugiej świątyni na wielkich okrągłych tacach przygotowane posiłki i składały je tam w darze. Starsza pani jedną tacę z jedzeniem dała również Magdzie, by jej gość także dostąpił zaszczytu złożenia w świątyni darów. Następnie jedna z dziewczyn uderzyła w wielki gong, który ogłaszał mnichom, że posiłek już na nich czeka. Ci mnisi, którzy nie widzieli nas wcześniej, byli przynajmniej zdziwieni naszą obecnością, ale wszyscy z pełną powagą przystąpili do modlitwy. Mnich prowadzący tak długo chrząkał przed jej rozpoczęciem, dopóki nie zorientowałem się, że powinienem złożyć ręce jak wszyscy. W takich sytuacjach, z szacunku do ludzi i ich wiary, dostosowujemy nasze zachowania do panujących obyczajów, mimo że dla nas w wymiarze duchowym nic to nie znaczy. Postępujemy w myśl zasady, oni pozwolili nam wejść obserwować swoją prywatność, sferę swojej duchowości, my nie pogwałcajmy ich wartości, szanując ich religię i kulturę.
Pożegnaliśmy się ze wszystkimi i ruszyliśmy w drogę powrotną. Upał zrobił już się potężny. Pies, który nie chciał nas przepuścić w pierwszą stronę, tym razem spał w cieniu, chroniąc się przed skwarem. My powędrowaliśmy znów te kilka kilometrów do rozstaju dróg i skręciliśmy w stronę Muang Phin. Słoneczne męki na piaskowej drodze udało nam się skrócić łapiąc po jakimś czasie autostop (w Laosie to nie lada sztuka!). Dzięki temu dotarliśmy do miasteczka znacznie szybciej i wylewając mniejszą ilość potu. Jeszcze tego samego dnia wróciliśmy lokalnym pick-upem zaadaptowanym do przewożenia ludzi do Savannakhet, skąd kilka dni później udaliśmy się do kolejnych miejscowości w głębi Laosu. Podczas całego naszego pobytu w Muang Phin i sanktuarium leśnym nie spotkaliśmy ani jednego turysty. Nic więc dziwnego, że Laotańczycy w tej części kraju są o wiele bardziej przyjacielsko nastawieni do obcokrajowców. Tylko życzyć sobie i im by taki stan rzeczy, taka otwartość i życzliwość, przetrwały jak najdłużej i by ten, wdzierający się z kopytami, turystyczny potwór nie pożarł wspaniałych mieszkańców tego obszaru.
Paweł