Z Khimem spotkaliśmy się w umówionym miejscu w Phnom Penh. Przyjechał do stolicy specjalnie po nas, żeby zabrać nas do wioski. Mężczyzna inteligentny, dobrze jak na Azjatę mówiący po angielsku, niepełnosprawny - choroba nóg, z którą się urodził nie pozwala mu chodzić. Poruszał się wyłącznie na małym wózku inwalidzkim, co zrobiło na nas olbrzymie wrażenie – niepełnosprawny człowiek, który tak prężnie pomaga biednym dzieciom na wioskach i do tego organizuje programy wolontariatu, coś niesamowitego. „Dopóki mam sprawną głowę, dwie ręce i mogę oddychać, dopóty jestem w stanie pomagać dzieciom” – powiedział nam później.
Po zdecydowanie za długiej podróży lokalnym niewygodnym minibusem, dojechaliśmy do wioski. Nie była to jeszcze ta wioska, w której miał odbywać się wolontariat, ale wioska, w której mieszkał Khim z żoną i dziećmi. Powiedział nam, że do szkoły pojedziemy nazajutrz rano, a tymczasem na jedną noc zatrzymamy się u jego rodziny. Byliśmy szczęśliwi, że możemy spać na prawdziwej malutkiej wiosce, gdzieś w głębi Kambodży. Nie wiedzieliśmy nawet dokładnie gdzie jesteśmy i jak nazywa się to miejsce - był to pierwszy taki przypadek w naszej dotychczasowej podróży. Każdy widok i każdy zakątek wywoływał nasz zachwyt. Między innymi tego właśnie chcieliśmy podczas naszej azjatyckiej wyprawy - zobaczyć prawdziwe życie daleko od cywilizacji.
Kolację przygotowała nam jego żona. Prawdziwy khmerski styl - suchy ryż i do tego smażone, przepysznie przyprawione kawałeczki kurczaka. Do popicia nieprzegotowana woda ze studni. Dobrze, że mieliśmy ze sobą zapas butelkowanej wody, gdyż wypicie dużej ilości podanego nam napoju mogło być ryzykowne - nawet jeśli oni ją piją i jest wszystko OK, to nie znaczy, że nasze organizmy wyszłyby z tego bez szwanku. Miejsce do spania przygotowali nam w domu kuzynki, mieszkającej niedaleko. Do tej pory prowizoryczne, zbite z desek domy na palach widziałem tylko w telewizji lub Internecie. Teraz mieliśmy możliwość poczucia tych desek pod własnymi plecami, śpiąc w jednym z takich właśnie domów. Na drewnianej podłodze ułożone mieliśmy bambusowe maty, ale niespecjalnie amortyzowały one nasz ciężar. Cieszyliśmy się jednak, że mimo takich niedogodności jak brak łóżka, brak łazienki, brak prądu czy skromne jedzenie, mamy okazję doświadczyć życia w warunkach prawdziwej kambodżańskiej wsi.
Następnego dnia rano mieliśmy jechać do szkoły. Po obudzeniu się poszliśmy do domu Khima, ale okazało się, że go nie ma. Choć nic wcześniej nam nie wspominał, to z karteczki, którą zostawił dowiedzieliśmy się, że pojechał znów do stolicy odebrać parę kolejnych wolontariuszy – Amerykanów. Napisał też, że wróci około 13:00. Po spędzeniu w Azji ponad dwóch miesięcy wiedzieliśmy, że Azjata pisząc, że wróci o 13:00 ma na myśli, że wróci przynajmniej kilka godzin później. Wiedzieliśmy to tym bardziej, gdyż poprzedniego dnia sami przecież przyjechaliśmy z Phnom Penh około 17:00. Ta informacja trochę nas zdezorientowała, ale z drugiej strony mieliśmy prawie cały dzień żeby pochodzić po okolicy i podpatrywać toczące się życie kambodżańskich wiosek. Dla nas bomba. Cały więc dzień spacerowaliśmy po okolicach. Prawie wszyscy się do nas uśmiechali, a dzieci wołały „hello, hello” przyglądając się nam ze zdziwieniem. Życie, mimo, że bez znanych nam wygód, toczy się tam swoim torem, spokojnie i powoli. Popołudniu mieliśmy okazję zobaczyć, jak kobiety z domu, w którym spaliśmy, przygotowywały razem z dziećmi słodki placek ryżowo-kokosowy. Dostaliśmy też trochę do spróbowania.
Późnym popołudniem przyjechał po nas minibus z Khimem na pokładzie. Amerykanów nie było, podobno nie dogadali się co do terminu przyjazdu na wolontariat. Minibus zabrał nas około 15-20 km do właściwej już wioski, w której znajdowała się szkoła. Wysiedliśmy przy niej, a Khim oprowadził nas po szkolnych budynkach. Pokazał nam też budynek biblioteki, w której mieliśmy spędzić najbliższe dwa tygodnie na pomaganiu w jej funkcjonowaniu. Było już późno, więc wszystko było pozamykane. Khim powiedział nam, że tę noc spędzimy w domu jednej z rodzin, którą wspiera. Domek, a w zasadzie dwa domki, znajdowały się niedaleko. Szczególnie drugi z nich był bardzo biedny. Khim przedstawił nas mieszkającym tam ludziom. Powiedział nam też, że do tej rodziny mamy każdego dnia przychodzić na posiłki w ramach wolontariatu. Mówił, że wspiera tą rodzinę, więc będą dawać nam jedzenie. Z tych słów zrozumieliśmy, że jego fundacja zapłaciła tej rodzinie za posiłki dla wolontariuszy, więc mogliśmy mieć wówczas pewność, że nie odbieramy jedzenia ubogim ludziom (Khim opowiadał, że mieszkające tutaj dzieci często chodzą głodne). Pewien stary mężczyzna (na potrzeby tego wpisu będę nazywał go „dziadek”), który był właścicielem jednego z domów, chodził pijany i w kółko gorliwie nam dziękował oraz zagadywał po khmersku. Według Khima spotkał kogoś, kto poczęstował go alkoholem.
Tamtą noc mieliśmy spędzić właśnie w domu dziadka, a w zasadzie na drewnianej platformie w przydomowym ganku. Druga noc na twardych dechach i to w zasadzie na dworze – ten styl naprawdę zaczął przypadać nam do gustu. Trochę bardziej doskwierało nam, że od dwóch dni nie mieliśmy żadnej możliwości umycia się, a i z myciem chociaż samych rąk i twarzy było ciężko. W tutejszym gorącym klimacie, gdzie każda droga kurzy się na potęgę, człowiek ze świata europejskiego naprawdę odczuwa chęć odświeżenia się, szczególnie jeśli nie robił tego prze dwa dni. Trzeba było jednak zacisnąć zęby i spędzić kolejną noc bez luksusu, jakim jest łazienka (albo chociaż zbiornik z wodą) z czterema ścianami. Skoro inni ludzie mogą tak żyć, to my też. W domu oprócz dziadka spała jeszcze młoda kobieta z dziećmi. O psach, krowach i chrumkającej świni, naszych towarzyszach tej nocy, pisała już Magda we wcześniejszym wpisie.
Chwilę później siedzieliśmy już w bibliotece z tym nauczycielem, Khimem i facetem, który otworzył bibliotekę. Nie trzeba było rozumieć języka khmerskiego, żeby zauważyć, że pracownicy szkoły absolutnie nie mieli pojęcia, że tu przyjedziemy. Na naszych oczach odbywała się dyskusja, w której Khim ich przekonywał, że wolontariusze są tu potrzebni i że książki w bibliotece trzeba ułożyć na półkach we właściwym porządku. Jakoś ciężko przychodziło do głowy pracownikowi biblioteki, żeby taka potrzeba w ogóle istniała. Po burzliwej dyskusji Khim wyjaśnił nam chwilę później, że mamy ułożyć książki w dobrej kolejności na półkach i mamy je uporządkować według tematyki. Zasugerowaliśmy mu także, że możemy uczestniczyć w lekcjach angielskiego. Jednak pomysł ten nieszczególnie przypadł do gustu anglistom. Wtedy dopiero wydało nam się dziwne także to, że na daleką wioskę sprowadza się obcokrajowców, żeby ułożyli na półkach kilka książek, skoro z powodzeniem mogliby to zrobić uczniowie lub nauczyciele.
Później Khim pokazał nam „łazienkę”. Rzeczywiście, po tym co widzieliśmy na wioskach była to łazienka z prawdziwego zdarzenia. Była dziura jako toaleta, cztery ściany i zamykane drzwi. Woda to oczywiście niestety nietutejszy luksus. Poradzono nam wziąć wodę z jeziora. Po spojrzeniu na tą brązową maź nie byłem pewny, czy będę bardziej czysty po polaniu się taką wodą, czy może wręcz odwrotnie. Całe szczęście udało nam się na tyłach szkoły znaleźć wielką stągiew ze zgromadzoną deszczówką. Zdechłe komary i inne pływające robaki gratis. Ale lepsze to niż jeziorne błotko. Polewaliśmy się zimną wodą z prowizorycznego bukłaczka. Po wziętym przez nas, pierwszym od kilku dni „prysznicu”, posiedzieliśmy chwilę z Khimem i nauczycielami. Było jeszcze przedpołudnie. Gdy dzieci zaczęły wychodzić ze szkoły na przerwę lunchową postanowiliśmy wrócić do dziadka na posiłek.
Gdy rodzina nas zobaczyła również była kompletnie zaskoczona. Sprawiali wrażenie całkowicie zdumionych, że nas ponownie zobaczyli. O obiecanym posiłku oczywiście nie było co myśleć. Dziadek na szybko rozkazał dzieciakom przygotować dla nas kokosy, żebyśmy mogli się z nich napić kokosowej wody, która miała nas posilić. Sprawa zaczęła robić się coraz bardziej podejrzana. Nie dopiliśmy kokosów do końca, gdyż zaczęliśmy podejrzewać, że być może rodzina wcale nie dostała pieniędzy na posiłki w ramach wolontariatu, o którym przecież nikt nic nie wiedział. Chłopiec, któremu oddaliśmy orzechy bardzo się ucieszył, że może je wypić - mimo, że krzątał się za nami cały dzień nie spostrzegliśmy żeby tego dnia cokolwiek jadł.
Poszliśmy zatem sami kupić sobie coś do jedzenia, co na takiej wiosce wcale nie jest proste. Ostatecznie na jakimś małym straganiku kupiliśmy sobie paczkę suchych biszkoptów. Potem wróciliśmy do szkoły. Khim zniknął bez słowa. Chcieliśmy się z nim skontaktować telefonicznie, ale jego komórka była cały czas wyłączona. Czekaliśmy około dwie godziny za ponownym otwarciem biblioteki, w której, na domiar złego, uwięzione zostały nasze plecaki. Po przyjeździe faceta, który ją otworzył usiedliśmy w środku i Magda zaczęła układać książki. Znajomość khmerskiego nie okazała się konieczna, gdyż książki miały ponaklejane numery, według których postanowiliśmy je ułożyć. Po kilku chwilach wparowała grupa dzieci i drugi nauczyciel angielskiego, którzy bardzo byli zaciekawieni, co mu tam robimy. Magda zagoniła uczniów i anglistę do pomocy. Dziewczynki uwijały się bardzo pracowicie, za to chłopcy patrzyli tylko jak się stamtąd wymknąć. Przy okazji dzieci miały ubaw, że ich nauczyciel angielskiego nie potrafi się z nami skomunikować.
Układanie książek, czyli praca, którą mieliśmy wykonywać przez dwa tygodnie wolontariatu, zajęło nam może z dwie godziny. W czasie prób komunikacji z anglistą okazało się, że nie wie on kim jest Khim. Jak oświeciliśmy go, że to mężczyzna na wózku inwalidzkim, to powiedział nam, że bywa on tu rzadko i że nie miał okazji go poznać. Dowiedzieliśmy się też, że jesteśmy pierwszymi wolontariuszami w tej szkole. Szok - przecież miał być to profesjonalnie działający wolontariat. Magda przeprowadziła misję uświadamiającą wśród nauczycieli, podpowiadając im do czego może przydać się „wolontariusz” obcokrajowiec. Dzięki niej mogliśmy uczestniczyć w popołudniowej lekcji języka angielskiego. Anglista zaczął się do nas przekonywać. Dzieci były nieśmiałe, ale zaangażowały się w wymyślone przez nas gry i zabawy w języku angielskim. Doświadczenie zdobyte w Guilin nie poszło więc na marne.
Po lekcji usiedliśmy przed szkołą i czekaliśmy na Khima. Dwóch chłopaków powiedziało nam, że pojechał do Phnom Penh i że wróci o 17:30. Jak Azjata mówi, że wróci o 17:30 to prawdopodobnie nie wróci wcale. Jego telefon od samego przedpołudnia, gdy widzieliśmy go po raz ostatni, był cały dzień wyłączony. Totalna katastrofa organizacyjna wolontariatu, a mówiąc szczerze brak istnienia jakiegokolwiek programu, mającego jego znamiona, bardzo nas sfrustrowały. Naszego nastroju nie poprawiał oczywiście fakt chronicznego braku kontaktu z Khimem, osobą odpowiedzialną za nasz pobyt na wiosce. Widząc, że wszystko to wygląda w taki sposób, podjęliśmy tego popołudnia decyzję, że na pewno wyjedziemy stąd szybciej niż planowaliśmy początkowo.
Nie było możliwe opuszczenie tego miejsca w dowolnej chwili. Nie mogliśmy w dowolnym momencie wziąć plecaków, pójść na jakiś przystanek autobusowy i po prostu wyjechać. Żeby wydostać się z wioski trzeba zadzwonić do kierowcy minibusu, który przyjeżdża po klienta pod wskazany adres. Żeby to uczynić potrzebne są dwie rzeczy - numer telefonu do kierowcy i znajomość języka khmerskiego żeby się z nim skomunikować. Z przyczyn oczywistych ta opcja nie wchodziła dla nas w grę. Można też samemu dojechać do miejsca, z którego powszechnie wśród lokalnej społeczności wiadomo, że odjeżdżają minibusy do określonej destynacji i tam złapać jeden z nich. Żeby to zrobić trzeba „tylko” wiedzieć gdzie takie miejsce jest i jak się tam dostać. Poza tym złapanie minibusu późnym popołudniem lub wieczorem jest raczej mało prawdopodobne, najlepiej starać się o to rano. My natomiast kompletnie nie wiedzieliśmy nawet gdzie jesteśmy, a co dopiero jak stamtąd dojść do równie nieznanego nam miejsca odjazdu minibusów. Do tej wioski przyjechaliśmy bowiem z jeszcze innej wioski (gdzie spaliśmy u rodziny Khima), w obu przypadkach jeżdżąc w dużej części polnymi drogami, kręcąc się i zawracając wiele razy w celu dowiezienia wszystkich pasażerów pod wskazane adresy. Właśnie dlatego nie mieliśmy pojęcia, gdzie się znajdujemy. Byliśmy skazani na pomoc kogoś miejscowego.
Tak też uczyniliśmy. Gdy doszliśmy na miejsce było już prawie zupełnie ciemno. Do tego w domu ani na podwórku nie było nikogo. Drugiego posiłku w ramach „wolontariatu” oczywiście już nawet się nie spodziewaliśmy. Usiedliśmy na platformie przed domem i czekaliśmy w zupełnej ciemności, co się wydarzy. Po dłuższym czasie przybiegły dziewczyny z sąsiedniego domku i zaaferowane naszym przybyciem, spytały czy jesteśmy głodni. Trudno nie być głodnym jeśli cały dzień jest się tylko na śniadaniu i biszkoptach. Chwilę później przyszedł dziadek, pijany w sztok. Czy to możliwe, żeby drugi dzień z rzędu ktoś tak mocno go poczęstował alkoholem, jak pierwotnie mówił Khim? Kobieta, która mieszkała w drugim domku specjalnie dla nas pojechała na motorze kupić z 2-3 małe rybki. Mieliśmy bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony żywiliśmy jeszcze cień nadziei, że może Khim zapłacił im jednak za jedzenie dla nas w ramach programu, aczkolwiek z drugiej strony wiele rzeczy, które nam opowiadał okazały się kompletną bzdurą - jak choćby cały ten program „wolontariatu” i jego warunki.
Mieszkanka sąsiedniego domku specjalnie dla nas przygotowała posiłek. Wiedzieliśmy, że normalnie nie kupuje każdego dnia ryb, gdyż nie ma na to aż tyle pieniędzy i strasznie źle się z tym czuliśmy, że pojechała je kupić tylko ze względu na nas – żeby nie dawać obcokrajowcom suchego ryżu. Był to najbardziej traumatyczny posiłek, jaki jadłem w życiu. Dzieci tej kobiety stały i przyglądały się jak jacyś obcy dziwni ludzie zjadają ich ryż - z pewnością tego nie rozumiały. Patrzyły tylko błagalnymi oczami, żebyśmy nie zjedli za dużo ich ryżu. Bardzo ciężko opisać tak trudne doświadczenie. A najgorsze było to, że dzieci zaraz po nas wyjadały resztki tego, czego my nie zjedliśmy. Taki widok był dla nas prawdziwym koszmarem. Nie zrozumie tego ten, kto tego nie przeżył. Czy ludzie biorący udział w programach wolontariatu powinni być wystawiani na tak tragiczne osobiste doznania psychiczne? Byliśmy już niemal pewni, że Khim wcale nie dał pieniędzy tej rodzinie na posiłki dla nas, a nawet jeśli to prędzej dziadek upijał się za nie każdego dnia. Stało się też dla nas oczywistością, że objadamy biedną kambodżańską rodzinę, której nie stać nawet na jedzenie dla siebie. Miarka się przebrała, nie wytrzymaliśmy takiego obciążenia psychicznego i tego wieczoru postanowiliśmy, że nazajutrz wyjeżdżamy.
Wieczór i noc nie były łatwe. Mieliśmy w pamięci słowa nauczyciela angielskiego o niebezpieczeństwie związanym z naszym pobytem w wiosce. Do tego martwiliśmy się, co za nowiny pijany dziaduch mógł porozgłaszać po sąsiadach. Ponadto wieczorem przyjechało trzech lub czterech mężczyzn, których do tej pory nie widzieliśmy. Obecność kilku obcych facetów, którzy przyjechali nie wiadomo skąd i nie wiadomo po co, wzbudziła w nas małe zdenerwowanie, nawet mimo tego, że wyglądali na zatroskanych naszym losem. Nikt oczywiście nie mówił po angielsku. Ostatecznie wszyscy rozjechali się do domów, a dziadek zapadł w głęboki chrapliwy sen. Tej nocy w chatce spał tylko on. Dziwne było dla nas, że kobieta i dzieci, które spały z nim dzień wcześniej tego wieczoru nie przyjechały wcale.
Noc była ciężka i stresująca. Słusznie, czy nie, ale naprawdę obawialiśmy się o nasze bezpieczeństwo. Zdaliśmy sobie bowiem sprawę, że spanie tak naprawdę na dworze, pośrodku biednej wioski na końcu świata, gdzie nikt w pobliżu nie mówi po angielsku, w dodatku po dniu, w którym widziały nas wszystkie dzieci ze szkoły i z pewnością nie omieszkały opowiedzieć swoim rodzinom o obcokrajowcach z dużymi plecakami, to nie to samo, co nocleg w szkole, w jakimś pokoju dla wolontariuszy na zorganizowanym programie wolontariatu. Obecność chrapiącego pijanego dziadka nie poprawiała nam nastrojów. Gdyby cokolwiek złego stało się nam tej nocy na wiosce, prawdopodobnie nikt by się o tym nigdy nie dowiedział. Każde mlaśnięcie krowy czy chrumknięcie świni było dla nas nadchodzącym potencjalnym zagrożeniem. W pewnym momencie wydawało nam się zgodnie, że słyszymy czyjeś kroki, chwyciłem po dłuższej chwili za latarkę i wyskoczyłem przed ganek. Nikogo nie wypatrzyłem, tylko krowa się na mnie jakoś tak dziwacznie gapiła. Sumę zmartwień potęgował dodatkowo fakt, że kompletnie nie mieliśmy pojęcia, gdzie jesteśmy i w którą stronę trzeba rano iść, żeby złapać jakiś minibus, jadący gdziekolwiek. Nasze położenie na tych twardych dechach było w tamtym momencie raczej nie do pozazdroszczenia.
O poranku poszliśmy do szkoły szukać pomocy u nauczycieli. Podszedłem do pierwszego, który się pojawił i wyjaśniłem mu trochę po angielsku, a trochę rysując obrazek minibusu, że musimy jechać jak najszybciej do Phnom Penh i czy może nam pomóc. Wykonał kilka telefonów, ale powiedział, że nie może nam pomóc. Po chwili sygnał w komórce oznajmił, że Khim włączył telefon. Po kilku próbach dodzwoniliśmy się do niego. Nie wylewaliśmy żadnych żali, po prostu powiedzieliśmy, że musimy się dzisiaj dostać do Phnom Penh i poprosiliśmy o zorganizowanie minibusu. Odpowiedział, że może nam pomóc. Od tamtej pory do dnia dzisiejszego nie dostaliśmy już od niego żadnej wiadomości. Oczywiście w sprawie transportu nic nie zdziałał. Otrzymaliśmy za to pomoc tego nauczyciela, który jak widać przejął się naszym losem i poczuł za nas odpowiedzialność. Jego znajomy zawiózł nas na starej motorynce do jakiejś innej wioski, oddalonej o kilka kilometrów. Stamtąd odjeżdżały już minibusy do Phnom Penh. Byliśmy uratowani.
Gdy dotarliśmy do stolicy Kambodży poczuliśmy olbrzymią ulgę. Czuliśmy się bezpiecznie w znajomych rejonach i cieszyliśmy się, że udało się nam jakoś wybrnąć z tak kiepskiej sytuacji, w jakiej znajdowaliśmy się jeszcze kilka godzin wcześniej, w środku nocy. Przygoda na kambodżańskich wioskach dobiegła końca. Niektóre momenty, które tam przeżyliśmy, były dla nas naprawdę trudne i wstrząsające. Ale jak mówi popularne powiedzenie - co nas nie zabije to nas wzmocni. Podczas ostatnich chwil, w których łudziliśmy się jeszcze, że Khim może jednak organizuje nam inaugurację wolontariatu, łączyliśmy się myślami z misjonarzami w różnych niedostępnych zakątkach świata, którzy chcąc pomóc jakiejś społeczności też muszą najpierw przebić się przez mur nieświadomości potrzeby pomocy. Po wyjeździe stamtąd pocieszamy się, że najlepszą rzeczą, jaką udało nam się osiągnąć w tej szkole, jest przekonanie tamtejszych nauczycieli, że wolontariusz z obcego kraju nie taki straszny jest i że pomóc może. Byliśmy tam pewnego rodzaju „pionierami wolontariatu” i wierzymy, że jeśli kiedyś jakikolwiek obcokrajowiec tam jeszcze zawita, będzie miał już znacznie łatwiej.
My podróżujemy dalej, jednak często myślimy o tych wszystkich rodzinach, które tam widzieliśmy i wszystkich dzieciach, które się tam do nas uśmiechały. My odkrywamy kolejne miejsca, a ci ludzie zostali tam, na tych biednych malutkich wioskach, z tymi samymi codziennymi problemami, zmuszeni do stawiania czoła tym samym, ciężkim, życiowym wyzwaniom. Większość z nich pewnie nigdy nie będzie miała możliwości spróbowania smaku życia w innym świecie, niż ten ich - na uboczu cywilizacji, przy piaszczystej, kurzącej się drodze bez nazwy.
O co w tym wszystkim chodziło? Z jakiego powodu Khim zabrał nas na biedną kambodżańską wieś - na wolontariat, który nie istniał - zostawiając nas tam bez słowa na pastwę losu i bez możliwości jakiegokolwiek kontaktu? Jaki miał w tym cel? Dlaczego nas okłamywał i dlaczego do dzisiaj już się z nami w ogóle nie skontaktował, żeby choć cokolwiek wyjaśnić? Jak to możliwe, że niepełnosprawny człowiek na wózku inwalidzkim aż tak bardzo zaangażował się w sprowadzenie nas tam, nie odnosząc z tego żadnych korzyści? Jaki miał motyw, żeby uwikłać nas w całe to swoje dziwne przedsięwzięcie? Te intrygujące pytania już prawdopodobnie na zawsze pozostaną dla nas tajemnicą. Żeby skomplikować trochę sprawę dodam, że podczas naszego pobytu na wioskach Khim nieraz prosił mnie o robienie wielu zdjęć. Chciał je później wysłać do ludzi z USA, którzy rzekomo finansują jego fundację. Dziadek aż wręcz sam zabiegał o to, żebym robił jemu zdjęcia - a to na tle domu, a to z krową. Co mu Khim naopowiadał? Za co każdego dnia tak gorliwie nam dziękował po pijaku? Za posprzątanie biblioteki? Moich zdjęć Khim nigdy nie dostał. Nie miałem nawet okazji żeby mu je skopiować. Po opuszczeniu szkoły wysyłaliśmy mu jeszcze smsy, napisaliśmy obszerną wiadomość na portalu internetowym, poprzez który zaprosił nas na wolontariat, a po kilku dniach wystawiliśmy mu tam negatywną referencję. Wszystko to jednak pozostało bez jakiegokolwiek odzewu. Widzieliśmy, że logował się jeszcze przynajmniej dwukrotnie, a później usunął z portalu swój profil. Wszystkich tych zagadek i dziwnych sytuacji już prawdopodobnie nigdy nie uda się rozwiązać.
Paweł