- No przecież kupiłam rano kurczaka, jest w lodówce.
- Sprawdzaliśmy, tam nie ma.
- Jak to nie ma? To gdzie jest?
- Czekajcie... a co mama przyrządziła dzisiaj na lunch?
Parę godzin później...
- Garnek! Gdzie jest garnek? Mówiłem, że potrzebuje dużego garnka żeby przygotować zupę dla siedemdziesięciu osób!
- No przecież masz tu garnek.
- Ale ja mówiłem, że ten jest za mały.
- OK, to jadę kupić!
Kończąc powoli naszą przygodę z Malezją zatrzymaliśmy się na ponad trzy tygodnie na wyspie Langkawi. Żeby nie wydawać pieniędzy na noclegi i jedzenie wzięliśmy udział w programie wolontariatu w jednym z hoteli na wyspie. Do naszych podstawowych codziennych obowiązków należały prace ogrodowe oraz sprzątanie i uzdatnianie do użytku pomieszczeń (pokoi, magazynów, stołówki, sali konferencyjnej). Ja dodatkowo byłem czasem zaangażowany w przenoszenie łóżek, materacy i innych mebli. Całkiem duży obiekt, wyposażony teoretycznie w prawie 120 pokoi, prowadzony jest przez średnio rozgarniętą malajską rodzinkę. Organizacja zadań, planowanie przyszłości, wprowadzanie usprawnień czy ogólne zarządzanie są... jakby to ująć... charakterystyczne dla tej części świata – bardzo na luzie. Najważniejsze jest tu i teraz i daj mi już spokój. Mimo, że hotel jest tak duży, nie ma w nim zatrudnionych stałych pracowników, nie ma kucharki, recepcjonistki czy ochroniarza. Pokojówki są pracownikami tymczasowymi, posiłki głównie gotuje mama, a od reszty zadań są... wolontariusze, czyli między innymi my.
GŁÓWNI BOHATEROWIE:
Ajam – mąż Yeni, typowy Azjata o malajskim usposobieniu, nie wiadomo kiedy sypia, bo można go spotkać w hotelu o każdej porze dnia i nocy, ale nigdy wtedy gdy jest potrzebny, uzupełnia białą tablicę z zadaniami dla wolontariuszy, krąży legenda, że potrafi samodzielnie wnieść na piętro dwuosobowe łóżko;
Mama Ajama - odpowiedzialna czasami za przygotowywanie posiłków, używa z charakterystyczną intonacją czarodziejskiego zaklęcia „makan makan”, by oznajmić wszystkim, że jedzenie gotowe;
Amir – wolontariusz z Iranu, miłośnik pięknych plaż i irańskiej kuchni, posiada błyskotliwy dowcip, spokojny i opanowany nawet gdy wszystko się pali i sypie;
Pau Pau – wolontariuszka z Indonezji, zabawna i szalona, nigdy wcześniej nie miała możliwości podjęcia pracy fizycznej, ponieważ miała w domu służącą;
Magda – wolontariuszka z Polski, kompletnie nie nadaje się do azjatyckiego stylu pracy, cechy takie jak punktualność i dobra organizacja utrudniają jej normalne funkcjonowanie w hotelu, do jej ulubionych zadań należy grabienie liści przy basenie;
Ja – wolontariusz z Polski, mądry, przebojowy i przystojny, nieustannie nie może doczekać się śniadania, lunchu lub obiadu, wierny zasadzie: praca nie zając, osoba odpowiedzialna za popełnienie tego przydługawego wpisu;
oraz inni wolontariusze o wyjątkowych osobowościach.
AKT PIERWSZY – Szaleństwo w kuchni
Mieliśmy kupę śmiechu, gdy okazało się, że mama Ajama, która ma w zwyczaju szykować jedzenie z tego, co znajdzie w kuchni, zużyła na lunch kurczaka, którego Yeni kupiła specjalnie na zamówienie Amira do przygotowania kolacji. Śmiechu tego wieczoru było jednak znacznie więcej. Na godzinę przed podaniem kolacji biegłem do samochodu odebrać nowo zakupiony duży garnek, którego Amir potrzebował, znacznie wcześniej oczywiście, do ugotowania wielkiej zupy. Na nic się zdało, że prosił o ten garnek z wyprzedzeniem – to tak na marginesie, odnośnie planowania działań w naszym hotelu.
Gotowanie kolacji dla około 70 osób było samo w sobie niesamowitym doświadczeniem. Sosu do spaghetti było tak dużo, że prawie można było się w nim kąpać. Do dzisiaj mamy ubaw, gdy wspominamy, jak Amir nie mogąc przemieszać olbrzymiej ilości makaronu w sosie, chlusnął potrawą na ścianę. Oberwanie sosem pomidorowym musiała z pokorą przyjąć także Magda. Wyszedł poza tym nasz brak kucharskiego doświadczenia - Pau Pau prawie ten sos przypaliła. Ja i Magda skupialiśmy się tego wieczoru na przyrządzeniu potrawy nasi goreng, czyli smażonego ryżu z warzywnymi dodatkami. Łzy leciały mi więc w kuchni nie tylko ze śmiechu, ale także od dwudziestu cebul. Gdy wywaliliśmy cały nasz ryż na wielką patelnię, nie dało się go na niej mieszać, taki był ciężki. Pod koniec zmagań, zgodnie z malajską percepcją czasu, wszyscy byli zszokowani, gdy goście przyszli na kolację 15 minut przed planowaną godziną jej podania - to przecież przynajmniej pół godziny za wcześnie. Gdy podawaliśmy posiłek przyszedł do kuchni kierownik Ajam i przeprosił nas, że nikt z rodziny nam nie pomógł.
Na kolację goście zajadali się ugotowaną w nowym garnku, gęstą zupą pieczarkową, smażonymi kurczakami, latającym po ścianach i ludziach spaghetti, surówką oraz oczywiście nasi goreng z wielkiej pateli. Podczas kolacji dowiedzieliśmy się, że ta grupa gości nie zostaje jednak na 4 dni. Właściwie to nie zostają w ogóle, tylko wyjeżdżają zaraz po kolacji. Dlaczego? „Ze względów bezpieczeństwa” – jak to Ajam określił. Podobno komuś wskoczyła do pokoju żaba. Podobno komuś chodziła po ścianie jaszczurka, a jak go przenieśli do innego, to w środku były dwie. Poza tym w kilku pokojach z klimatyzatorów ciekła woda. Najbardziej chyba jednak prawdopodobną przyczyną ucieczki i jednocześnie gwoździem do trumny była pęknięta rura, która doszczętnie zalała komuś pokój... No cóż, najważniejsze, że na kolację nikt nie narzekał. Mimo, że ewakuowanie się zorganizowanej grupy gości nie jest powodem do radości, trudno nie było oprzeć się wrażeniu, że każdy ze zmęczonych wolontariuszy odetchnął w sercu z ulgą.
AKT DRUGI - W poszukiwaniu działającego kibla
Zadanie dla wolontariuszy na dziś? Przygotujcie pokoje w bloku A na tyle, żeby można było zakwaterować w nich gości. Trzeba je tak naprawdę tylko posprzątać. OK! Do dzieła więc! Poszliśmy zobaczyć pokoje w Bloku A, a tam... Gruzowisko!
Jakiś czas temu była w hotelu przeprowadzana renowacja. Obiekt ma już około 20 lat, więc wiele pokoi nadawało się do remontu. Wykonawca, który był odpowiedzialny za przeprowadzenie renowacji, uciekł po prostu któregoś dnia bez pobrania zapłaty i już nie wrócił. Zostawił zatem totalny bałagan, pokoje na wpół wyremontowane, sporo „spapranej roboty”, śmieci, narzędzia i generalny syf. No i teraz mieliśmy to „tylko posprzątać” przed przyjazdem gości. Dzięki więc uprzejmości niefrasobliwego wykonawcy, wolontariusze mieli zapewnioną pracę na kilka dni. Początkowo wszyscy byliśmy załamani, ale jakoś, krok po kroczku, udało się doprowadzić niektóre pokoje do w miarę akceptowalnego wyglądu.
Inną sprawą były awarie i usterki. Cieknące klimatyzatory to nie jedyne zmartwienie niektórych pokoi. Problemów było znacznie więcej. Pomijam drobnostki typu zepsute lampy, brak żarówek, urwane uchwyty szafek, ogólny smród, dziurawy sufit w łazience czy grzyb na materacach. W wielu pokojach panele na podłodze tworzyły powierzchnie pofalowane, a w niektórych uszkodzone były także sanitariaty. Nie działały spłuczki, nie schodziła woda w toaletach lub nie było rurki między zlewem a odpływem. Rozpoczęło się więc rozpaczliwe poszukiwanie pokoi ze sprawnymi klimatyzatorami i normalnie działającymi kiblami.
Nikt nie myślał o usuwaniu usterek. Próżno bowiem na Langkawi wołać hydraulika – nawet jak się po jakiegoś zadzwoni, to nie wiadomo kiedy przyjdzie i czy w ogóle. Takie są tutejsze realia na rynku usług. Szefostwo musiało więc znaleźć jakieś pokoje, które są w pełni sprawne. Dla nas wiązało się to z odgruzowywaniem i sprzątaniem pokoi w połowie wyremontowanych, gdyż w nich akurat toalety działały i klimatyzacja też. Część pokoi została zdyskwalifikowana przez usterkę w łazience już po tym, jak łóżka zostały przez wolontariuszy zaścielone, firanki powieszone, kurze wytarte, a podłogi zjechane mopem. Kilka godzin pracy wolontariuszy poszło wówczas na marne. A wystarczyło po prostu sprawdzić wcześniej ubikację. Cyrk na kółkach normalnie.
Grupy, które później przyjechały, jak się okazało, nie były aż tak wymagające. Chcę przez to powiedzieć, że nie wyjechali wcześniej niż planowali. Sprzątanie po nich pokoi było całkiem sporym przedsięwzięciem, więc zostali zaangażowani w to także wolontariusze. Nigdy nie przypuszczałem, że sprzątanie pokoi po hotelowych gościach może być aż tak interesujące. Najciekawsze w całej zabawie jest szukanie skarbów. Szukać trzeba wszędzie – w szafkach, pod łóżkiem, w pomiętej pościeli. Są na to dowody. Mi osobiście udało się znaleźć pieniądze (same drobniaki, ale łącznie z trzech pokoi uzbierałem około 1,20 zł), zamknięte od nowości ciastka (nie zwlekałem, zjadłem), mleko w kartoniku (także zamknięte od nowości, ale nie wypiłem), broszkę w kształcie kwiatka czy damskie spodnie dresowe. Największym jednak hitem była prawie pełna 0,75 l. butelka wódki i ciśnieniowa puszka z piwem o pojemności 5 l. W jednym z pokoi po gościach znalazł ją Ajam, ale w związku z tym, że jest muzułmaninem wydał te znaleziska nam.
AKT TRZECI – Pokój 501 i inne paranormalności
Innym razem siedziałem sobie samotnie w lobby koło recepcji. Był środek nocy. Dookoła cisza, spokój, ciemność. Co tam sobie porabiałem ciekawego? A nic szczególnego, to co zwykle w środku nocy robię, gdy nie śpię – oglądałem na żywo przez Internet mecz piłki nożnej z udziałem Reprezentacji Polski. No cóż... gdy w ojczyźnie wieczór, u mnie środek nocy. Było może koło czwartej, gdy zobaczyłem światła i usłyszałem, że na parking przed hotelem przyjechał samochód. Kto to może być? – zaniepokoiłem się trochę. Po chwili ktoś wysiadł i podszedł do recepcji. Dziwny facet ubrany w muzułmański strój i chyba skórzaną kurtkę kręcił się koło zamkniętej recepcji. Wymamrotał coś do mnie po malajsku, poszedł gdzieś, wrócił, usiadł, zapalił papierosa. Nie wiedziałem o co chodzi, ale wolałem nie zdradzać, że nie jestem tutaj zwykłym gościem hotelowym. Lepiej było żeby zostawił mnie w spokoju sam na sam z moim meczem niż kazał mi po kogoś iść. Po chwili przyszedł... Ajam. Panowie ucięli sobie w lobby pogawędkę w moim towarzystwie. Aż mecz musiałem zgłośnić, bo mi przeszkadzali. Ja rozumiem, że mogli się umówić na spotkanie, cokolwiek, ale żeby o czwartej w nocy? To z pewnością nie jest normalne.
Przechadzając się w ciągu dnia po terenie hotelu można wypatrzeć ciekawe zjawiska. Mam na myśli nie tylko przepiękne dzioborożce odwiedzające nas każdego dnia czy wielkie czarne wiewiórki. Spacerując po obiekcie z okien pokoi straszy. Co straszy? Ano gruzowiska, poprzewracane szafy, powywracane materace i ogólny bałagan. Z niektórych balkonów wyglądają suszące się materace. Nikt co prawda w pokojach tych nie rezyduje, ale goście, którzy spacerują po terenie hotelu, są narażeni na takie mrożące krew w żyłach widoki. Nie wspominając już o zagłębiu kiblowym, czyli miejscu za jednym z bloków, w którym gromadzi się stare zepsute... no jakby to ująć... no kible.
Jednego dnia na naszej tablicy obowiązków pojawiła się instrukcja: „posprzątać pokój 501, wynieść farby do magazynu”. Numer 501 coś nam mówił, ale zamiatając o poranku liście nie mieliśmy jeszcze świadomości co tam na nas czeka. Po otworzeniu drzwi naszym oczom ukazał się widok rodem z filmów grozy. Przypomniało nam się wnet, że pokój 501 był jednym z niewyremontowanych do końca pokoi, zaadaptowanym podczas sprzątania innych pokoi na tymczasowy magazyn. Innymi słowy, gdy tylko nie wiadomo było co zrobić z czymś na wpół sprawnym, albo niesprawnym doszczętnie, lądowało to w pokoju 501. Apartament zawalony był więc różnego typu gratami. Yeni powiedziała nam, że mamy tak przygotować pokój, żeby można w nim było zakwaterować gości.
Co tu zrobić? Gdzie wynieść stare telewizory, gdzie położyć kilkanaście szafek nocnych, gdzie postawić na wpół rozebrane klimatyzatory i starą zdezelowaną kanapę? Poprosiliśmy o pomoc Ajama, żeby nam wyjaśnił co dokładnie dokąd wynieść. Gdy przyszedł i zobaczył pokój, wyraźnie się zdziwił. Nie spodziewał się takiego bałaganu i aż tylu nagromadzonych przedmiotów. Gdy Magda zaczęła powoli pakować do worka na śmieci różne drobnostki, Ajam przeszukał go i stwierdził, że część z nich może się jeszcze przydać. Zresztą, większość tych starych rupieci może się jeszcze przydać. Skończyło się więc na tym, że wystawiliśmy wszystko na zewnątrz i zamietliśmy podłogę. Pokój nie nadawał się do użytku dla gości. W przeddzień naszego wyjazdu, wystawione przez nas graty, wciąż zalegały przed drzwiami.
Śmiesznych historii było jeszcze sporo. Każdego dnia działo się w zasadzie coś, z czego mieliśmy niezły ubaw i temat do komentarzy. Chciałem napisać jeszcze m.in. o tym, jak znaleźliśmy w magazynie śpiącego faceta, albo o tym, jak jeden z pracowników zjadł w ciągu dnia posiłek (specjalność kuchni irańskiej), przeznaczony do serwowania na kolację. Magda twierdzi jednak, że to normalka, a wpis i tak jest już za długi. W każdym bądź razie, masa zabawnych i jednocześnie niewytłumaczalnych racjonalnie historii, które się wydarzyły w naszym hotelu, skłoniły wolontariuszy do nadania obiektowi nowej nazwy – Hotel Paranormal.
EPILOG
Langkawi było naszym ostatnim przystankiem na malezyjskiej ziemi. Żegnamy się z tym krajem z sentymentem w sercu, gdyż spędziliśmy w nim najwięcej czasu spośród wszystkich innych odwiedzonych przez nas krajów. Żyliśmy tu przez dobrych kilka miesięcy (łącznie prawie pół roku) wypełnionych wspaniałymi przygodami i niesamowitymi przeżyciami. W Malezji poznaliśmy wielu fantastycznych ludzi, którzy stali się naszymi przyjaciółmi oraz doświadczyliśmy wiele ludzkiej dobroci, także od tych osób spotkanych przypadkowo. Obsypani zostaliśmy niezliczoną ilością życzliwych malezyjskich uśmiechów. Nauczyliśmy się sporo malajskiego języka. Trudno więc nam się z Malezją rozstawać, trudno będzie zapomnieć smak nasi lemak, roti canai i teh tarik. Nadszedł jednak czas by ruszyć w dalszą drogę. Żegnamy zatem ten cudowny kraj z nadzieją, że kiedyś jeszcze tu wrócimy. Terima Kasih Malezjo! Terima Kasih za wszystko!
Paweł