Gdy więc nasz wolontariat w Pak Thong Chai dobiegł końca, wyruszyliśmy na północ, a potem jeszcze dalej na północ. W ucieczce przed koszmarnym upałem, nie tylko zmiana szerokości geograficznej miała znaczenie, ale także ukształtowanie terenu i zwiększenie wysokości nad poziomem morza. Odwrotnie niż w Polsce, w Tajlandii na południu jest morze, a na północy góry. Mieliśmy nadzieję, że wysoko w północnej Tajlandii sytuacja temperaturowa będzie trochę bardziej dla nas litościwa. No i może była... nieznacznie.
Pierwszym naszym przystankiem po opuszczeniu prowincji Nakhon Ratchasima było miasto Phitsanulok, zlokalizowane mniej więcej w połowie drogi pomiędzy Bangkokiem, a północnymi granicami kraju. Toczyliśmy się tam cały dzień dwoma pociągami. Zatrzymaliśmy się głównie po to, by odpocząć jeden pełny dzień i naładować akumulatory przed kolejnym całym dniem w transporcie. Nie mieliśmy żadnych szczególnych oczekiwań wobec tego miejsca, tym bardziej, że w Phitsanulok byliśmy już dwa lata temu. Nie spodziewaliśmy się, że odwiedzone drugi raz to samo miejsce, tak bardzo nas zauroczy.
W Phitsanulok gościliśmy u tajsko-brytyjskiej rodzinki. Ona jest Tajką, on od kilkunastu lat mieszkającym w Tajlandii Anglikiem. No i jest jeszcze ich dwuletnia córeczka. Oprócz wspólnego lunchu nad rzeką, odwiedziliśmy razem miejscowe buddyjskie kompleksy świątynne. Była to dla nas możliwość zobaczenia takiej Tajlandii, jaką pamiętamy z naszych poprzednich wizyt w tym kraju, a jakiej nie mieliśmy jeszcze okazji zobaczyć podczas tej podróży: złote posągi Buddy, misternie zdobione świątynie, majestatyczne stupy, kwiaty lotosu, krzątający się tu i ówdzie ubrani na pomarańczowo buddyjscy mnisi, dymiące się kadziła, unoszące się w powietrzu dźwięczne mantry, wierni bijący pokłony przed wizerunkiem Buddy, egzotyka i mistyka w pełnej krasie – prawdziwa tajska Tajlandia.
Niedaleko stacji kolejowej jest jeszcze jedno miejsce, którego nie mogliśmy nie odwiedzić, będąc w Phitsanulok. Nocny bazar. Jak na możliwości Tajlandii jest to raczej mały, zwyczajny i zupełnie nieszczególny nocny bazar, jakich wiele w całym kraju. Dla nas ma on jednak znaczenie wyjątkowe, ponieważ dwa lata temu był to nasz pierwszy w życiu „night market” na jaki kiedykolwiek trafiliśmy w Tajlandii.
Główna droga z Tajlandii do Chin łącząca laotańskie przejścia graniczne, z których mogą korzystać obcokrajowcy, liczy niecałe 200 km. To była nasza trasa przez Laos. Z Chiang Rai do przygranicznego tajskiego miasteczka Chiang Khong dojechaliśmy autobusem. W tym samym miejscu przekraczaliśmy granicę do Laosu dwa lata temu. Wtedy konieczna była przeprawa rozklekotaną łodzią przez Mekong na drugą stronę granicy, co całej zabawie dodawało uroku i egzotyki. Dziś stoi tu betonowy most, a prowizoryczne „budki” celników zostały zastąpione masywnymi gmachami celnymi. Jak widać, pewne rzeczy znikają bezpowrotnie...
Jak na bardzo małą wieś przystało, można w niej znaleźć przynajmniej cztery noclegownie. Ze znalezieniem miejsca do spania nie było więc problemu. Własny domek w stylu „bungalow”, z hamakiem na werandzie i widokiem na rzekę był dla nas świetnym miejscem na relaks. Mogliśmy obserwować jak w ciągu dnia toczy się życie przy rzece. Mieszkańcy okolicznych domostw przychodzili tam prać swoje rzeczy (tak, tak, dla niektórych pralka to nietutejszy luksus), myć się (prysznic lub wanna - patrz nawias z pralką), myć zęby, łowić ryby czy szukać z latarką po nocy niezidentyfikowanych przez nas bliżej rzeczy lub stworzeń. Wieczorami nasłuchiwaliśmy odgłosów pobliskiej dżungli i oglądaliśmy niesamowite spektakle... Na całkowicie czarnym tle lasu przepięknie migotały dziesiątki świetlików.
W Vieng Phouka można nawet znaleźć „restaurację” z menu po angielsku. Słowo „restauracja” znów nie jest w tym przypadku do końca adekwatne. Po złożeniu zamówienia osoba z obsługi bez zbędnego pośpiechu wsiadła na motor i pojechała dopiero na bazar kupić składniki do przygotowania zamówionego przez nas posiłku. Po jej powrocie rozpoznaliśmy w niesionej siatce jedzenie, które odpowiednio przyrządzone, znalazło się po chwili na naszych talerzach. Oto laotański styl. Opisana powyżej sytuacja idealnie wpasowuje się na naszą listę „Chyba tylko w Laosie”.
Obcokrajowcy zatrzymują się w Vieng Phouka zwykle z dwóch powodów. Pierwszy: żeby będąc w trasie (np. rowerzyści lub załatwiający biznesy na okolicznych plantacjach Chińczycy) znaleźć nocleg – po kilkadziesiąt kilometrów w każdą inną stronę może być z tym problem. Drugi: żeby wyruszyć na trekking z przewodnikiem po okolicznych górskich obszarach. Oczywiście przed przyjazdem tego nie wiedzieliśmy - Vieng Phoukę jako miejsce naszego postoju wybraliśmy po prostu „na strzał”. Decyzję o tym, że i my wybierzemy się na taki trekking z przewodnikiem, podjęliśmy spontanicznie, będąc już na miejscu.
Sześćdziesiąt kilometrów między Vieng Phouka, a Lunag Namtha było doskonałym dystansem, żeby wypróbować w Laosie działanie autostopu. Okoliczności sprzyjały nam tym bardziej, że do odjazdu lokalnego autobusu mieliśmy jeszcze z półtorej godziny. Na optymistyczny scenariusz autostopowy się jednak nie zanosiło. Głównie dlatego, że ruch uliczny na drodze krajowej, nie licząc oczywiście motorynek, był niemal zerowy. Jeśli już jechało coś dużego, to były to raczej ciężarówki. Nawet na nie nie machaliśmy. Z góry wykluczyliśmy je jako potencjalne okazje, po tym, jak na około 100 kilometrowym odcinku w drodze do Vieng Phouka widzieliśmy w różnych miejscach łącznie trzy przewrócone ciężarówki.
Lepszego autostopu nie mogliśmy sobie wymarzyć. Jazda w bagażniku pick-upa rzez góry i dżungle północnego Laosu to najlepsza autostopowa opcja jaka mogła nam się przytrafić. Drogi w północnym Laosie należą według nas do najpiękniejszych krajobrazowo dróg w całej Azji Południowo-Wschodniej, a my mieliśmy tą niesamowitą możliwość, by delektować się z bliska fantastycznymi widokami, czując we włosach laotański wiatr. W takich chwilach człowiek czuje prawdziwą wolność. Między innymi dla takich chwil warto podróżować...
Paweł