Tylko jak to zrobić? Nie są bowiem dostępne żadne mapy tras prowadzących na górę. Ścieżki, które tam wiodą, nie są w żaden sposób oznakowane w terenie. Poza tym przed wyprawą czytaliśmy w Internecie, że obcokrajowcy, którzy tam wchodzili, wynajmowali lokalnych przewodników. Postanowiliśmy jednak, że mimo braku takich udogodnień, wybierzemy się na wulkan. A jeśli nie uda nam się wejść na sam szczyt to chociaż uraczymy się widokami po drodze. Brak mapy również nie uznaliśmy za powód do rezygnacji z wędrówki. Koniec języka za przewodnia! Popytamy o drogę miejscowych (w Azji trzeba jednak z tym ostrożnie – tu jak ktoś kompletnie nie ma pojęcia, to i tak wskazuje losowy kierunek).
Dzień wcześniej nakupiliśmy sobie jedzenia na całą wyprawę. Wcześnie rano dojechaliśmy do wioski Koto Baru, skąd rozpoczęliśmy nasz trekking. Spotkaliśmy tylko jednego starszego mężczyznę, który wymownym gestem oznajmił, że podwiezie nas kawałek na motorze. Jak zwykle propozycję odrzuciliśmy, ale pan był na tyle uprzejmy, że wyjaśnił nam którędy iść i gdzie za chwilę skręcić. Pytając lokalnych o drogę, maszerowaliśmy pod górę wśród pól uprawnych i plantacji. Przed każdym skrzyżowaniem dróg i ścieżek upewnialiśmy się ludzi, którędy na Marapi. Od samego początku szukaliśmy dogodnej kryjówki na śniadanie. Mocno wzięliśmy do siebie słowa o tym, że w czasie ramadanu niegrzecznie jest cokolwiek jeść i pić w miejscach publicznych. Dlatego nie chcąc urażać swoim zachowaniem napotykanych ludzi, musieliśmy znaleźć dogodne miejsce żeby się schować.
Droga przez dżunglę była bardzo długa (nam zajęła ze trzy godziny) i ciężka. Duchota i wysoka wilgotność powietrza w tropikalnym lasie wzmagały wysoce naszą potliwość i odbierały motywację do dalszego marszu. Do tego kamienne progi były bardzo wysokie więc musieliśmy mocno naciągać pachwiny i uda żeby wdrapywać się wyżej (odczuliśmy to potem jeszcze przez kilka dni). Po przerzedzeniu się lasu zaczęły nas lekko boleć głowy z powodu dużej wysokości i zmiany ciśnienia. W tym miejscu chcieliśmy zrezygnować z dalszej wspinaczki, ponieważ zaczęły nachodzić około-południowe gęste chmury i ewentualne widoki stanęły pod znakiem zapytanie. Po dłuższej chwili odpoczynku i skromnym ciasteczkowo-bananowym posileniu się, ruszyliśmy dalej.
Ostatni odcinek nie był już żadną ścieżką. Piargowe zbocze na szczyt wulkanu trzeba pokonać „na czuja”. Można dopatrzeć się kilku utartych szlaków, ale generalnie trzeba rozsądnie obierać swój własny kierunek, tym bardziej, że jest stromo i wokół nie ma nic prócz skał. Udało się! Dotarliśmy na szczyt sumatrzańskiego wulkanu Marapi. Odpuściliśmy sobie jednak spacer do krateru, ponieważ gęste chmury spowiły wierzchołek góry, było mgliście, wietrznie i musieliśmy jeszcze zejść tą samą drogą na dół zanim nastanie wieczór. Ale i tak zgodnie stwierdziliśmy, żeby warto było się tu wdrapać. Widoki, które mieliśmy po drodze, były naprawdę fantastyczne, a nadciągające chmury dodawały im tylko złowieszczego uroku.
Ze szczytu wulkanu schodziliśmy tą samą drogą. Znowu po piargowym zboczu i znowu przez gęstą i duszną dżunglę z wysokimi, kamiennymi stopniami. W trakcie drogi powrotnej udało nam się wypatrzyć dzikie małpy żyjące w tym lesie. Nie były to jednak malutkie małpki, które można spotkać prawie wszędzie. Te były duże niemal jak człowiek, długowłose i soczyście pomarańczowe. Ze względu na czarny pas wokół oczu, Magda nazwała je małpami Zorro. Udało nam się zaobserwować całą ich gromadę, jak z gracją skakały po gałęziach drzew. Było to niezwykłe doświadczenie. Późnym popołudniem dotarliśmy z powrotem do wioski Koto Baru. Byliśmy wykończeni, ale za to usatysfakcjonowani i napełnieni wspaniałymi wrażeniami.
Paweł