Pierwszy raz do Kota Kinabalu przylecieliśmy samolotem prosto ze stolicy Malezji. Było to zamknięcie naszej podróży lądowej z Polski i otworzenie nowego rozdziału pod tytułem Borneo. Gdy opuszczaliśmy terminal lotniska było późno, ciemno i padał deszcz. Nasz samolot zbyt długo nie otrzymywał pozwolenia na lądowanie, przez co był opóźniony i przez co my spóźniliśmy się na ostatni publiczny transport do centrum. Szybko jednak złapaliśmy prywatny samochód opuszczający lotnisko, którego kierowca zgodził się nas zabrać do miasta. Był to więc de facto nasz pierwszy autostop na wyspie. Mężczyzna zawiózł nas niemal pod drzwi zarezerwowanego przez nas wcześniej przez Internet hostelu. Było ciemno i deszczowo, a my kręciliśmy się po chińskiej dzielnicy szukając do zjedzenia czegoś niechińskiego. Tak zapamiętałem pierwszy wieczór w Kota Kinabalu, pierwszy wieczór na Borneo.
Naszą wizytę w KK poświęciliśmy wówczas niemal wyłącznie na przygotowania do wyjazdu na wolontariat. Przed nami rozpościerała się wtedy perspektywa spędzenia kilku tygodni w sercu lasu równikowego i pracy jako wolontariusze w obozowisku. Nie urządziliśmy więc sobie żadnego zwiedzania miasta wiedząc, że na pewno przed odlotem jeszcze tu wrócimy. Wróciliśmy znacznie wcześniej. Pobyt w tropikalnej dżungli skrócił nam się drastycznie i boleśnie z miesiąca do jednego tygodnia. Nasz komputer widać nie polubił życia w lesie deszczowym tak bardzo jak my i po kilku dniach odmówił posłuszeństwa. Nagła awaria dysku poskutkowała koniecznością znacznie wcześniejszego powrotu do „Koty”. Spodziewaliśmy się, że tym razem na dłużej i niestety mieliśmy rację.
Jeszcze tego samego dnia, którego przejechaliśmy, zanieśliśmy komputer do naprawy. Wyrok – przynajmniej tydzień uziemienia w Kota Kinabalu. Nie marnując czasu szybko zabraliśmy się za planowanie naszego pobytu w tym mieście i dalszej podróży. Bez komputera i stałego dostępu do Internetu zadanie było znacznie utrudnione, ale nie niemożliwe. Odwiedziliśmy zlokalizowane w KK biuro turystyczne Sabahu i biuro turystyczne Malezji, dzięki którym mieliśmy szersze pojęcie o atrakcjach w mieście i w okolicy. Szybko dopięliśmy też kolejny wolontariat, tym razem już nie w lesie, a na rajskiej plaży. „Rozmowę kwalifikacyjną” z właścicielem resortu, czyli spotkanie z Tommy’m na kawę w Burger Kingu, odbyliśmy właśnie w KK. Część naszych dni w oczekiwaniu na naprawę laptopa spędziliśmy korzystając z Couchsurfingu. Mieliśmy zatem okazję zaprzyjaźnić się z Meyessą i jej mężem. Dzięki nim zobaczyliśmy niedaleko miasta urokliwą plażę z kąpieliskiem Tanjung Aru.
Czas w oczekiwaniu na odbiór naprawionego komputera był też dla nas czasem czysto turystycznego zwiedzania Kota Kinabalu. Atrakcji w mieście jest sporo. Przepiękny jest Meczet Miejski usytuowany dosyć daleko od centrum. Dojechaliśmy tam busem, a wracaliśmy wybrzeżem ponad godzinę na piechotę. Poza tym odwiedziliśmy punkt widokowy na Signal Hill, z którego rozpościera się panorama na miasto. Zawitaliśmy także na Central Market (dosł. „Bazar Centralny”), na którym mogliśmy posmakować miejscowych specjałów i poobserwować toczące się życie. Mieliśmy ponadto okazję podziwiać fantastyczne zachody słońca. Główną ulicę w centrum miasta, Gaya Street, zeszliśmy wzdłuż i wszerz. Każdej niedzieli organizowany jest tam olbrzymi targ zwany „Sunday Market”. Można tam kupić prawie wszystko, od lokalnych przysmaków, poprzez rękodzieła, ciuchy i pierdoły, na zwierzętach w klatkach kończąc.
Z naprawionym komputerem wyruszyliśmy na Tip of Borneo. Zawiozła nas tam zorganizowana przez Tommy’ego laweta z łodzią. Zanim to jednak nastąpiło spędziliśmy z Tommy’m w KK trochę czasu. W ostatnią noc spaliśmy u niego w domu, a w dzień przed wyjazdem zabrał nas na wycieczkę w pobliskie góry. Znów maszerowaliśmy przez las równikowy. W chacie na jednym ze wzgórz mieszka jego przyjaciel. Ugościł nas tam herbatą i smażonymi bananami. Ze wzniesienia, na którym mieszka rozpościera się świetna panorama na Kota Kinabalu. Widzieliśmy akurat jak nad miasto nadciągają czarne chmury i wielka burza.
Powrót z rajskich plaż cypla Borneo był naszą trzecią wizytą w KK. Do naszych kolejnych destynacji w Sabahu zachodnim nie dało się stamtąd dostać inaczej jak tylko przez „Kotę”. Jeden nocleg był konieczny. Podróżowanie po zachodniej części stanu coraz bardziej zbliżało nas do odwiedzenia kolejnego państwa – Brunei. Wizytę w tym kraju zaplanowaliśmy sobie w dosyć niefortunnym terminie. W tym samym czasie w Sabahu świętuje się bowiem Harvest Festival, o czym nie wiedzieliśmy organizując sobie wcześniej noclegi w Bandar Seri Begawan. Harvest Festival jest tradycyjnym regionalnym świętem trwającym dwa dni. Uroczystości odbywają się tylko w dwóch malezyjskich stanach na Borneo (Sabah i Sarawak) i tylko raz w roku. W Sabahu, po którym podróżowaliśmy, epicentrum wydarzeń przypada oczywiście na stolicę - Kota Kinabalu. Nie mogliśmy odżałować, że będąc może raz w życiu na Borneo i to w dodatku w tym samym czasie, w którym raz w roku odbywa się tam Harvest Festival, my przegapiając wszystko wyjeżdżamy sobie akurat do innego państwa. Bolało tym bardziej, że dosłownie wszyscy powtarzali nam, że musimy to zobaczyć.
Natychmiastowa zmiana planów. Dzień przed przyjazdem do Brunei zdecydowaliśmy odważnie, że nazajutrz nie jedziemy jednak do BSB tylko wracamy do KK.
To był strzał w dziesiątkę! Nasz czwarty raz w Kota Kinabalu to Harvest Festival - szaleństwo tradycyjnych strojów, muzyki i tańca. Tłumacząc nazwę na język polski jest to „świętowanie zbiorów”, lub ujmując sprawę bardziej swojsko „festyn dożynkowy”. Pochodzenie festiwalu związane jest ze zbiorami ryżu, których zakończenie hucznie świętowano. Obecnie Harvest Festival to czas świętowania w gronie rodziny i przyjaciół, ale także czas, w którym odbywają się różne wydarzenia kulturalne. W Sabahu olbrzymia dwudniowa impreza organizowana jest w Kota Kinabalu.
Z centrum miasta dojechaliśmy publicznym autobusem do Penampang – miejsca, gdzie na stałe zlokalizowane jest coś w rodzaju skansenu przedstawiającego tradycyjną wioskę. Byliśmy bardzo wcześnie, więc mogliśmy śledzić bieg wydarzeń od samego początku. Zespoły taneczne w przepięknych tradycyjnych strojach reprezentowały poszczególne grupy etniczne. Byli więc Murut, Dusun, Kadazan i wiele innych. Każda grupa charakteryzowała się odmiennym, sobie tylko właściwym, ubiorem. Po porannej prezentacji i powitaniu ważnych gości, członkowie zespołów udali się do drewnianych domów – każda odrębna grupa do odrębnego domu. Spacerując podczas Harvest Festival po kulturalnej wiosce można było odwiedzać wszystkie domy, a wewnątrz nich podziwiać różne grupy etniczne. Każda z nich dawała pokazy swoich tradycyjnych tańców i muzyki.
Powrót z Sandakanu był szóstym i ostatnim przyjazdem do Kota Kinabalu. Całą trasę, ponad 320 km, pokonaliśmy autostopem, z czego prawie całą drogę z jednym kierowcą – Pakistańczykiem. Wielki patos chwili poczuliśmy, gdy po drodze mijaliśmy najwyższy szczyt Borneo, górę Kinabalu. Wyłania się ona z chmur niemal wyłącznie tylko w godzinach porannych i to nie zawsze. Najczęściej wczesnym przedpołudniem chmury ponownie zakrywają górę i przez resztę doby jest niewidoczna. W czasie naszej ostatniej autostopowej podróży przez Borneo, cały dzień było pochmurno. Nie myśleliśmy nawet o tym, że ujrzymy jeszcze coś tak wspaniałego. Było już popołudnie, gdy majestatyczna góra Kinabalu odsłoniła nam się w całej swojej krasie dokładnie w momencie, w którym koło niej przejeżdżaliśmy. To było coś niesamowitego. Nie mogliśmy oprzeć się wrażeniu, że Borneo żegna się z nami, że góra Kinabalu mówi nam „do zobaczenia”.
Ostatni przyjazd do KK miał już w zasadzie tylko jeden oczywisty cel - wylot. Do miasta udało nam się dotrzeć na trzy dni przed planowanym wzbiciem się samolotu w powietrze. Był to więc dla nas czas spotkań i pożegnań. Po raz ostatni mogliśmy odwiedzić nasze miejsca w mieście i spotkać się z naszymi dobrymi znajomymi. Wybraliśmy się z Norlielą (która gościła nas w wcześniej w Tanah Merah) na obiecaną wietnamską kawę, spaliśmy znowu u Meyessy, która wyciągnęła nas jeszcze do Muzeum Sabahu i zupełnym przypadkiem (!) wpadliśmy na Elizabeth, dzięki czemu i jej mogliśmy ostatni raz za wszystko podziękować. Jadąc z Meyessą na lotnisko było nam smutno, że nasz czas na Borneo dobiegł końca. Przed nami jednak nowe miejsca, nowe przygody – kierunek Dżakarta.
Paweł