W dodatku sami nieco utrudniliśmy sobie zadanie, ponieważ jeszcze przed podróżą postanowiliśmy, że ze względu na obniżanie kosztów (przewalutowanie, ewentualne niewykorzystanie całości) nie będziemy zabierać ze sobą norweskiej waluty. Nie planowaliśmy też wymieniać niczego na miejscu. Zatem siłą rzeczy cały nasz około 24-godzinny pobyt w Norwegii musieliśmy zrealizować całkowicie za zero. Zero złotych, zero norweskich koron, zero euro, zero jakiejkolwiek innej waluty.
Zadanie wprawdzie trudne, ale nie niemożliwe. Jedzenie wzięliśmy ze sobą z Polski. Puste butelki z Polski napełniliśmy wodą na lotnisku. Nocleg zapewniliśmy sobie przez Couchsurfing w miasteczku Jessheim, kilka kilometrów od naszego lotniska docelowego. Jedynym niepewnym punktem w naszym planie był transport. Od samego jednak momentu zakupienia biletów lotniczych, planowaliśmy dojechać z jednego lotniska na drugie autostopem. Po opuszczeniu lotniska przewędrowaliśmy spory kawałek do głównej drogi, a pierwszą osobą, która nas zabrała była... Polka. Wspólnie z Norwegiem przylecieli z Poznania tym samym samolotem co my.
Całą drogę do Jessheim pokonaliśmy na stopa trzema różnymi samochodami oraz jednym darmowym autobusem. W urokliwym norweskim miasteczku ugościła nas mieszkająca tam na stałe Czeszka, która dodatkowo odwiozła nas nazajutrz prosto na lotnisko. W ten sposób zakończył się nasz pierwszy w życiu pobyt w Norwegii, który w dodatku zrealizowaliśmy nie wydając ani grosza. Ostatecznie całkowity koszt podróży z Poznania do Bangkoku wyniósł nas dokładnie 591 zł na osobę (przelot Poznań - Oslo: 39 zł/os., przelot Oslo - Bangkok: 552 zł/os., transfer między lotniskami w Norwegii i nocleg: 0 zł/os.).
W Bangkoku nie zabawiliśmy długo. Odwiedziliśmy m.in. niedawno otwarte muzeum monet, a rejs promem po rzece Chao Phraya z panoramicznymi widokami na miasto był dla nas nie tylko atrakcją samą w sobie, ale także przywołał nam wspomnienia z pierwszej podróży do Azji oraz z poprzednich wizyt w stolicy Tajlandii. Nie przepadamy jednak za dużymi miastami. W dodatku im wyższa temperatura tym bardziej azjatyckie metropolie stają się nieznośne. Po dwóch dniach wyruszyliśmy na wschód z zamiarem dotarcia do miejscowości Trat, w której czekał na nas pierwszy w tej podróży wolontariat. Szybko przekonaliśmy się, że około 40-sto stopniowe upały dają w kość nie tylko w mieście, ale także w drodze.
Do Chanthaburi, a potem do Trat, chcieliśmy dojechać autostopem. Wyjechaliśmy z Bangkoku pociągiem do Sa Kaeo, skąd po przemaszerowaniu kilku kilometrów chcieliśmy łapać stopa. Do przejechania mieliśmy około 150 km. Po 15-20 minutach stania w przerażającym skwarze, zlani potem i wykończeni oboje silnym pulsującym bólem głowy, nie zastanawialiśmy się długo, gdy zatrzymał się dla nas klimatyzowany autobus. Wsiedliśmy wdzięczni losowi. Wdzięczni tym bardziej, że w trakcie jazdy rozszalała się solidna ulewa.
Na powitanie Azja zgotowała nam na raz większość najmniej przyjemnych elementów, które znaliśmy z naszej poprzedniej podróży (oprócz opisanych, jeszcze sporo pomniejszych). Nikt jednak nie obiecywał, że będzie łatwo. Pozytywne chwile nadeszły dopiero w kolejnych tygodniach. Wróciła radość podróżowania, której nie mogliśmy odnaleźć zaraz po wylądowaniu. I jak zwykle jej źródłem nie były tylko miejsca, ale przede wszystkim ludzie...
Paweł