Po przebiciu się przez gąszcz taksiarzy, oczom ukazuje się długa droga przez pustkowie. Widok, który zachęca do odwrócenia się jednak na pięcie i skorzystania z podwózki. Tym bardziej, że słońce dawało ostro. Spytaliśmy się jednego z mężczyzn, czy jest gdzieś w pobliżu przystanek autobusowy. „Onli motobajks” – no przecież innej odpowiedzi nie mogliśmy się spodziewać. Stwierdziliśmy, że choćby przyszło nam drałować te piętnaście kilosów z buta, to nie będziemy płacić astronomicznych kokosów za podwózkę. Z boku wypatrzyliśmy inną uliczkę, która, jak się okazało, prowadziła do wioski. Po przejściu nią kilkuset metrów i opuszczeniu terenu przy stacji kolejowej znaleźliśmy się w prawdziwej wietnamskiej wsi. Wypiliśmy pyszną kawę w przydrożnym barze i poszliśmy dalej, do „centrum” tej malutkiej miejscowości.
Naszej eksploracji bacznie przyglądały się oczy ciekawskich Wietnamczyków – lokalnych mieszkańców. Szliśmy główną drogą przez wioskę, podziwiając jej urok i autentyczność. Normalne życie lokalnej społeczności było dla nas czymś o wiele bardziej fascynującym niż chodzenie od jednej atrakcji turystycznej do kolejnej. Jeden z pracujących mężczyzn, gdy nas wypatrzył, podszedł do mnie podać rękę i przytulić na powitanie.
Spacerując po Muong Man, bo tak nazywała się ta wioska, znaleźliśmy miejsce, gdzie mogliśmy kupić bagietki z mięsem i surówką. Był to typowy azjatycki kram przed domem, z plastikowymi krzesełkami i stoliczkiem, na którym leżały wszystkie składniki niezbędne do przygotowani kanapek. Szykując je dla nas sprzedawczyni miała niezły ubaw, że właśnie u niej chcieliśmy kupić jedzenie. A jeszcze większy jak Magda zdecydowała, że siadamy przy niej i jej koleżankach, żeby te bagietki pałaszować w ich towarzystwie.
Po chwili inna starsza pani zaprowadziła mnie do hali magazynowej obok, żeby pokazać jak ludzie pracują przy pitajach. Są to lokalne, dla nas egzotyczne, owoce. Już jadąc pociągiem widzieliśmy wiele plantacji, w których były one uprawiane. Mają czerwony charakterystyczny wygląd z kolcami, a biało-czarny miąższ w środku smakuje trochę jak kiwi. Inna nazwa pitai to smoczy owoc. Na tej hali, do której dane mi było wejść, pracowały głównie kobiety. Były też tam dzieci, które pomagały lub bawiły się i biegały. Mężczyzna w białej koszuli, prawdopodobnie kierownik lub właściciel tego magazynu, powitał mnie przy wejściu.
Gdy czekaliśmy na przystanku, pewien facet na motorynce zatrzymał się i chciał nas zabrać do Phan Thiet. Odmówiliśmy mu, bo wiedzieliśmy, że autobus będzie tańszy i będzie za chwilę. Niedługo później zatrzymał się kierowca ciężarówki. Powiedział, że nas podwiezie. Na pytanie „how much?”, odpowiedział „no money”. Niesamowite! To są jednak jeszcze tacy Wietnamczycy?! Mieliśmy zatem przejażdżkę wietnamską ciężarówką. Nie udało nam się jednak dojechać nią do samego Phan Thiet, ponieważ na jednym ze skrzyżowań kierowca musiał skręcić w inną stronę. Wysadził więc nas najdalej jak mógł. Zostało nam do przejścia około 9 kilometrów, więc ruszyliśmy w drogę na piechotę.
Spotkaliśmy drugi raz tego motoryniarza, który chciał nas podwieźć - tym razem byśmy skorzystali, ale zaśpiewał tą samą stawkę, co około 6 km wcześniej, więc podziękowaliśmy mu i poszliśmy dalej. Idąc ulicą, co chwilę mijaliśmy straganiki z pitają. Wtedy tak naprawdę jeszcze nie wiedzieliśmy jak nazywa się ten owoc, ale swoim interesującym wyglądem i powszechnością występowania skusił nas do spróbowania. Podeszliśmy do jednego z kramów żeby kupić jeden smoczy owoc. Sprzedawca przekroił nam, żebyśmy mogli od razu jeść. Jak powiedzieliśmy, że chcemy tylko ten jeden, to gestykulacją rąk przekazał nam, że nie mamy płacić tylko wziąć za darmo. No to już przesada. Chyba trafiliśmy na wyjątkowy dzień dla Wietnamczyków. Albo na wyjątkowych Wietnamczyków. No cóż… smoczy owoc tak nam posmakował na miejscu, że od razu wróciliśmy do sprzedawcy i kupiliśmy 1,5 kg.
Szliśmy dalej ulicą do Phan Thiet. Ludzie, którzy nas mijali, patrzyli się na nas ze zdziwieniem, uśmiechali się, a niektórzy wołali „hello”, na co oczywiście w przyjaznym geście odpowiadaliśmy. Mnóstwo motorynek i taksówek chciało nas podwieźć, niektórzy oferowali śmieszne niebotyczne kwoty, ale my twardo za cel obraliśmy sobie dojście na piechotę. No i w końcu udało się. Na wieczór, zmęczeni drogą i upałem dotarliśmy do naszego miejsca w Phan Thiet. Na koniec dnia urządziliśmy sobie bananową i pitajową ucztę.
Paweł