Przed przyjazdem do Chin naczytaliśmy się w Internecie, że trudno się podróżuje po Chinach, że są problemy z komunikacją i że lepiej wybrać się do innych krajów, np. Azji Południowo-Wschodniej, bo tam jest łatwiej. No cóż… Z podróżowaniem po Chinach nie jest wcale, aż tak strasznie. Prawie we wszystkich destynacjach turystycznych są drogowskazy i tablice informacyjne w języku angielskim, co znaczne ułatwia zwiedzanie tych miejsc.
Chińczycy żyją w rytmie śniadanie-lunch-obiad. Wcześnie rano jedzą śniadanie - najczęściej w postaci zupy z makaronem z ryżu. Południe to pora lunchu, na którym znów króluje zupa z makaronem z ryżu lub ryż z dodatkami. Około godziny 18 jada się obiad, czyli najczęściej ryż z dodatkami. To, że Chińczycy żyją w takim rytmie nie oznacza tylko, że mają takie pory posiłków. Przede wszystkim oznacza to tyle, że można mieć spory problem ze znalezieniem o niestandardowej godzinie taniej lokalnej jadłodajni ulicznej, w której ktoś zechce nas obsłużyć. Można wtedy wejść i zobaczyć obsługę grającą w karty, albo oglądającą telewizję i nikt się nie ruszy do przygotowania posiłku. Jest to coś w Polsce kompletnie niedopuszczalnego, a w Chinach to normalny, naturalny zwyczaj.
W Chinach zaskoczyło nas nie tylko to. Przeżyliśmy wiele kulturowych szoków, których nie sposób wszystkich wymienić. Można na przykład prawie w każdym miejscu targować się o cenę. Nie dotyczy to oczywiście nowoczesnych centrów i galerii handlowych, ale w sklepach ulicznych jest to już norma. Warto się targować, bo Chińczycy po pierwsze to lubią, a po drugie, prawie zawsze cena wyjściowa jest mocno zawyżona. Tym bardziej leci ona do góry, jeśli nie wygląda się jak Azjata. O ruchu drogowym pisaliśmy już sporo, tak samo jak o pluciu na ulicy. Spacerując po mieście, co chwilę słychać charakterystyczne charknięcie i splunięcie. Szczególnie niekomfortowy jest to dźwięk, gdy słyszy się go za plecami. No cóż, taka już to jest melodia chińskiej ulicy. Można by rzec - akompaniament chińskiej codzienności.
Dość nieprzyjemnym zjawiskiem, które nas, przedstawicieli kultury europejskiej, mocno zaszokowało jest załatwianie przez chińskie dzieci potrzeb fizjologicznych dokładnie tam, gdzie im się zachce. Magda dwukrotnie musiała tego doświadczyć z bliskiej odległości. Za pierwszym razem mama pomogła dziecku wysikać się w poczekalni na dworcu autobusowym przy krzesełku sąsiednim do krzesełka, na którym siedziała Magda. Za drugim razem w tłumie ludzi na festynie przedszkolnym, pani siedząca koło Magdy pomogła swojemu dziecku wysikać się po prostu pod siebie. Oboje zaś widzieliśmy jak w Chengdu mamy pomagały dzieciom załatwiać się do ulicznych pojemników na śmieci. Tam nikt się tym nie przejmuje, w Polsce byłby to temat dosyć kontrowersyjny.
Wielu mężczyzn w Chinach pali papierosy na potęgę. Wszędzie i do wszystkiego. Nawet posiłek potrafią jeść, śmigając pałeczkami na przemian z papierosem. Wszelkie zakazy palenia są oczywiście ignorowane.
Heloł, heloł! To temat na bardzo długie rozważania przy chińskiej herbacie. Wielu sprzedawców, usługodawców i naciągaczy na widok obcokrajowca krzyczy „heloł, heloł”. To prawie zawsze jedyny wyraz po angielsku, który znają. Jest to dla nich substytut kilku zdań w stylu: „Witaj! Jak się masz? Zobacz co dla Ciebie mam. Kup ode mnie, zapraszam”. W zależności od sytuacji może to oznaczać zachęcanie do: przejazdu prywatnym autobusem lub rikszą, popłynięcia bambusową tratwą, kupienia pamiątek lub map, kupienia jedzenia, czy wynajęcia pokoju na noc. Tak naprawdę może to oznaczać zachęcenie obcokrajowca do wszystkiego. W Niektórych miejscach aż nie dało się opędzić od ciągłego „heloł” i „heloł”. Człowiek zmęczony aż się potem jeży na to wszystko i dzień mu się przykrzy. Zdarza się, choć rzadko, i to raczej w rejonach nieobleganych przez białych turystów, że „hello” powie ktoś, kto po prostu jest szczęśliwy, że spotkał białego człowieka i chce się z nim przywitać. Również dzieci lubią krzyczeć „hello” żeby im pomachać i odpowiedzieć tym samym pozdrowieniem.
I tu anegdotka. Dojechaliśmy pociągiem do Guilin. Po całej nocy i przedpołudniu, które spędziliśmy w transporcie kolejowym, byliśmy najzwyczajniej w świecie głodni. Wyjście na teren dworca zapoczątkowało proces poszukiwania jadłodajni. Była jedna jedyna. Menu krótkie, może z 8 pozycji, same chińskie znaczki i ceny. Ale co to? Oprócz menu jeszcze zdjęcia potraw w innym miejscu. Podpisane! Wow, rzadkość, nie trzeba celować na chybił trafił w menu. Najbezpieczniej wyglądał, jak zwykle, ryż z warzywami. Błyskawiczne skanowanie napisu na zdjęciu, analiza hieroglifów w menu. O jest! Ryż z warzywami za 5 yuanów. Wzięliśmy dwie porcje. Po posiłku poszedłem zapłacić. Dałem dyszkę, a sprzedawca na to, że jeszcze 4 yuany. Lekkie zdziwienie mnie ogarnęło, ale powiedziałem mu, że razem powinienem zapłacić 10 yuanów. On wyskoczył zza lady, podbiegł do menu i starał się zrobić ze mnie idiotę, pokazując paluchem na najdroższą pozycję w menu za 7 yuanów. Ja podszedłem i z dumą pokazałem mu, że zamówiłem ryż z warzywami za 5 yuanów i pokazałem na zdjęcie. Pozłościł się jeszcze, ale w pogoń za nami się nie rzucił. Na pewno z wielkim trudem przyjął do wiadomości, że biały jednak rozszyfrował, co zamówił. No i na takie sytuacje trzeba w Chinach uważać. 2 yuany to około 1 złoty, więc nie zbankrutowalibyśmy, ale nie o pieniądze tu chodzi, lecz o fakt bycia oszukiwanym.
W Chinach spróbowaliśmy wielu lokalnych potraw. O syczuańskiej kuchni, z którą bardzo dobrze zapoznała nas nasza chińska znajoma Han Han, napisała już Magda we wpisie Leshan – miasto w prowincji Syczuan. Podczas 43-dniowego pobytu w Państwie Środka nauczyliśmy się czego szukać, gdy jesteśmy głodni i co jest w miarę bezpieczne do zamówienia. Polubiliśmy pierogi z mięsem gotowane na parze, pyzy ryżowe z różnego rodzaju farszem i inne lokalne przysmaki. Owoce w Chinach mają zupełnie inny smak. Nigdy do tej pory nie jedliśmy tak słodkich i pysznych mandarynek (szczególnie smaczne były te, które sami zerwaliśmy z drzewa) i bananów o tak wyrazistym bananowym smaku. W Polsce takich niestety się nie znajdzie.
W Chinach bardzo brakowało nam czekolady. Chińczycy po prostu jej nie jedzą. Pewnie wynika to z uwarunkowań kulturowych i z faktu, że nie da się jej przyrządzić z ryżu. Te, które udało nam się odnaleźć w dużych marketach, smakiem kompletnie nie przypominały znanej nam czekolady i po prostu były niedobre. Magda porównywała ich smak do smaku najpodlejszych zająców wielkanocnych. Ja bym raczej powiedział, że smakowały jak ryż.
Podczas podróży po Chinach spotkaliśmy wielu wspaniałych ludzi, którzy wywarli znaczny wpływ na nasze przeżycia w tym kraju. Pokazali miejsca, do których nie dotarlibyśmy, opowiedzieli o rzeczach, o których nigdy nie dowiedzielibyśmy się, czy pomogli w sytuacjach, w którym sami byśmy sobie nie poradzili. Z pewnością Chiny są też więc krajem, w którym żyje bardzo dużo otwartych i sympatycznych osób.
Podróże kształcą, zmieniają stereotypowe myślenie. Planując podróż przez Chiny nigdy nie spodziewałbym się tego, co nas tutaj spotkało. Moje postrzeganie tego kraju kompletnie się zmieniło. Chiny to nie uśmiechnięty skośnooki Azjata w słomianym okrągłym kapeluszu. Duże miasta są wizytówką niesamowicie nowoczesnego i niezwykle dynamicznie rozwijającego się kraju, mniejsze miejscowości aż kipią od bogactwa możliwości poznania kultury, obyczajów, ludzi, tradycji, czy kuchni, a piękno przyrody po prostu zniewala. Chiny urzekają, Chiny wciągają. Chiny zostawiły w naszych sercach ślad, który całe życie będzie przypominał nam o miejscach, które stały się naszymi miejscami, ludziach, którzy zostali naszymi znajomymi i przeżyciach, które na zawsze pozostaną naszymi wspomnieniami.
Paweł