Co to jest bambusowy pociąg? Czy to normalny skład kolejowy, tyle że zrobiony z bambusa? Nie do końca. Popularny bamboo train (lub „nori” jak określają go też miejscowi) to bambusowa platforma o wymiarach około 3 na 2 metry. Kładzie się ją na żelazne osie z kołami, które wcześniej ustawia się na torach kolejowych. Na koniec przymocowuje się do platformy silnik spalinowy, który za pomocą paska klinowego napędza tylną oś i bambusowy pociąg gotowy. Jego montaż odbywa się na oczach pasażera i trwa około pół minuty. Linie kolejowe w Kambodży są prawie wyłącznie jednotorowe, zatem co się dzieje w sytuacji, gdy na drodze spotkają się dwa takie pojazdy jadące w przeciwną stronę? Pasażerowie jednego z „pociągów” wysiadają i odbywa się szybki demontaż całości. Gdy drugi pojazd przejedzie, całą konstrukcję montuję się ponownie na szyny i można jechać dalej.
Kiedyś bamboo train był bardzo popularnym lokalnym środkiem transportu w wielu miejscach Kambodży. Często pojazdy te transportowały towary, ludzi czy motory, będąc znacząco przeludnione i przeładowane. Najstarsze wersje nie były nawet wyposażone w silnik, a napęd uzyskiwano wówczas z odpychania się drewnianą tyczką. Rola bambusowego pociągu z czasem była ograniczana i malała. Dziś jest to wyłącznie atrakcja turystyczna dla przyjezdnych z zagranicy, z której można skorzystać w jednym już tylko mieście Kambodży - w Battambang, na północnym-zachodzie kraju. Z tego właśnie względu miasto to stało się obowiązkowym punktem na mapie naszej podróży. Choć przed przyjazdem nie byliśmy nawet pewni, czy ze względu na modernizację zniszczonych kambodżańskich lini kolejowych, bamboo train uda nam się w ogóle tam jeszcze odnaleźć.
Nie było łatwo. Poszukiwania rozpoczęliśmy od głównego dworca kolejowego w Battambang, który podejrzewaliśmy o to, że być może jest bazą wypadową dla wycieczek bambusowym pociągiem. Mimo przyjścia na dworzec wczesnym przedpołudniem nie znaleźliśmy niczego, co by dawało nadzieję na to, że bamboo train tam jeszcze funkcjonuje. Po nieudanej próbie, trochę rozżaleni, poszliśmy pozwiedzać miasto i poobserwować toczące się w nim życie. Podczas zwiedzania jednej z buddyjskich pagód Magda zagadała kręcących się tam młodych mnichów. Dowiedzieliśmy się od nich, że bamboo train jeździ i że trzeba udać się na południe żeby go odszukać. Nadzieja odżyła. Postąpiliśmy więc zgodnie z ich wskazówkami. Logika nakazywała dojść do najbliższego przejazdu kolejowego i rozpocząć wędrówkę po torach kolejowych w kierunku południowym tak długo, aż nie wpadniemy na (pod) bambusowy pociąg.
Spacer nie był krótki, choć okolica niezwykle urokliwa. Tory kolejowe, będące w nienajlepszym już stanie technicznym, wiodły przez niepopularne rejony miasteczka, które wspólnie uznaliśmy za piękne i warte odwiedzenia. Byliśmy zadowoleni z faktu, że zdecydowana większość turystów nie odwiedza takich rejonów, przez co możemy podglądać toczące się tam autentyczne życie. Czas upływał, pokonywany dystans zwiększał się, a upał coraz mocniej dawał w kość. I choć wszyscy napotkani ludzie, których pytaliśmy o bamboo train, wskazywali nam ten sam kierunek, to nie byliśmy przekonani, czy są oni w pełni zorientowani na temat tego, czy istnieje on jeszcze, czy może już nie. Przy okazji zrozumieliśmy różnicę pomiędzy angielskim słówkiem „go”, a wyrażeniem „gooOooł”. Podczas gdy pierwsze znaczy „iść”, drugie oznacza już mniej więcej „to jest naprawdę baaardzo daleko stąd”.
Ostatecznie wyszliśmy poza miasteczko. Gdy nadzieja już gasła, pewien mężczyzna w mundurze na współę z tuk-tukarzem wyjaśnili nam, gdzie dokładnie trzeba iść i że jest to już niedaleko. Posłuchaliśmy więc ich rad i poszliśmy wskazaną, kurzącą się, drogą. Pojawienie się nagle sporej ilości tuk-tuków wożących zagranicznych turystów utwierdziło nas w przekonaniu, że idziemy w dobrą stronę. Po kilku chwilach, znienacka, wyłonił się malutki budynek, jakby starej stacji kolejowej, przy której „zaparkowanych” było pełno bambusowych platform. Udało się! Bamboo train wciąż istnieje!
Bambusowa wycieczka po nienadających się już do użytku torach kolejowych, odbywa się na odcinku około 7-8 km. Sternik dowozi pasażerów do oddalonej o taką właśnie odległość malutkiej stacji kolejowej, zlokalizowanej w jednej z okolicznych wiosek. Miejscowi urządzają tam polowanie na turystów. Niejeden marketingowiec czy handlowiec powinien udać się w to właśnie miejsce na znakomity kurs marketingu i sprzedaży. Panie i panowie ze znajdujących się tam straganików zagadują po angielsku, uśmiechają się pięknie, nawołują żeby sobie usiąść i odpocząć, a potem sprzedają turystom drogie przekąski, napoje, pamiątki czy wyroby włókiennicze. Młode dziewczyny potrafią przeprowadzić przyjacielską rozmowę, by na jej zakończenie zaprosić do zakupu swoich wyrobów. Te jeszcze młodsze starają się sprzedać obcokrajowcom za dolara jakieś własnoręczne dzieła z liści. Młodzi chłopcy chcą zaprowadzić do znajdującej się niedaleko „fabryki ryżu”. Odbywa się więc prawdziwy festiwal wyciągania kasy z turystycznych kieszeni. Z drugiej jednak strony nie ma co się dziwić. Bamboo train stał się dla tych ludzi doskonałym sposobem zarabiania na życie - okazją, której nie mają już mieszkańcy pozostałych okolicznych wiosek. Po około 15-20 minutach ten sam sternik zabiera pasażerów tą samą platformą do stacji początkowej i wycieczka dobiega końca.
Sama jazda należy do naprawdę ciekawych doświadczeń. Trzęsie i hałasuje to niesamowicie. Na niektórych złączeniach szyn można solidnie obić sobie d… pośladki. Ale frajda z jazdy jest rewelacyjna. Kilka razy musieliśmy schodzić żeby przepuścić jadące platformy z naprzeciwka. Dawniej, gdy bamboo train miał praktyczne zastosowanie wśród miejscowych, funkcjonowała zasada, że schodzą ludzie z tej platformy, gdzie jest mniej pasażerów. Dziś zasada ta nie ma racji bytu, a bardziej sensowne jest schodzenie z platformy, która musi przepuścić większą liczbę jadących z naprzeciwka pojazdów. W praktyce zazwyczaj przepuszczane są powroty, gdyż sternicy organizują je w grupkach, a jadący w pierwszą stronę muszą ustępować. Jest to jednak ważna część tej świetnej zabawy i naprawdę czułbym się zawiedzony, gdybym ani razu nie mógł zobaczyć jak w mgnieniu oka demontują i powtórnie montują mój pociąg.
Mimo, że dziś bamboo train pozostał już wyłącznie turystyczną atrakcją i rozrywką, mam nadzieję, że nie ucierpi on z powodu odbudowy krajowych linii kolejowych. Tak długo. jak będzie istniał, dla miłośników kolei zawsze będzie podstawowym punktem programu podczas podróżowania po Kambodży. Myślę, że bambusowy pociąg można uznać za jedną z wizytówek tego kraju i uważam, że wielką szkodą byłoby położyć kres jej istnieniu. Bezsprzecznie jednak najwspanialsza wizytówka Kambodży znajduje się w zupełnie innym miejscu. Zjeżdżają do niej tysiące ludzi każdego dnia, by podziwiać jej piękno. My również wybraliśmy się tam bezpośrednio z miasta będącego ostoją bambusowego pociągu. To Angkor - historyczna stolica potężnego imperium Khmerów i największe ówcześnie miasto świata.
Paweł