Zdobycie fortu
Budzik w komórce przerwał mój sen. Niemal w tym samym momencie pociąg się zatrzymał. Oznaczało to, że albo dojechał punktualnie do stacji końcowej, co było raczej mało prawdopodobne, albo stanął gdzieś w polu lub na innej stacji, co w konsekwencji dawałoby nam jeszcze jakieś kilkadziesiąt minut spania. Rzeczywistość okazała się jednak bardziej okrutna - ten jeden jedyny raz, kiedy spóźnienie pociągu byłoby nam na rękę, ten przyjechał idealnie punktualnie. Była 5:30 nad ranem. Nie wyspaliśmy się - jakaś hinduska rodzinka hałasowała prawie całą noc. Ten sam facet, który jeszcze wieczorem budził mnie tylko po to, by spytać, czy jadę do Jaisalmer, teraz próbował zgarnąć nas do swojego hotelu. No nic, czas zmierzyć się z kolejnym megaturystycznym indyjskim miastem. Stacja Jaisalmer, wysiadamy.
Minęła dobra chwila zanim niewyspani wyszliśmy z wagonu. Na peronie było już spokojniej. Pierwsza fala podróżnych przetoczyła się wcześniej. Mimo to, po wyjściu z dworca, na niedobitków czekała horda auto-rikszarzy i naganiaczy. Tak jak zawsze musieliśmy przedzierać się przez wrzeszczący tłum nagabujących Hindusów. W związku z tym, że byliśmy jednymi z ostatnich, którzy opuszczali dworzec, nasza pozycja negocjacyjna była znacznie lepsza. Któryś z taksówkarzy rzucił nawet, że nas zawiezie do miasta za 5 rupii od osoby (około 25 groszy). My postanowiliśmy jednak iść do miasta na piechotę, ponieważ mieliśmy ich już wszystkich serdecznie dosyć, a poza tym dystans nie był długi.
Było jeszcze przed świtem, gdy maszerowaliśmy pustymi uliczkami. Ciemność, spokój i gapiące się na nas bezpańskie krowy, nadawały temu miejscu specyficznego czaru. O tym, że w Jaisalmer nie ma dla obcokrajowców taryfy ulgowej przekonaliśmy się bardzo szybko. Zwykły czaj (indyjska herbata z mlekiem), który we wszystkich dotychczas odwiedzonych przez nas miejscach oraz w pociągach kosztował 5 rupii, tym razem chciano nam sprzedać za podwójną cenę. Za cenę lokalną dostaliśmy znacznie mniej napoju niż piją miejscowe „dziady”. Po rozgrzaniu się ciepłą herbatką, pod osłoną nocy, ruszyliśmy na podbój fortu.
Twierdzę zdobyliśmy bez problemów i bez strat w ludziach. Główna brama nie była w żaden sposób strzeżona, co wydatnie ułatwiło nam zadanie. Na dziedzińcu rzucił się na nas tylko jeden Hindus, który chciał nam wcisnąć swoje miejsca noclegowe. Tego delikwenta dość trudno było nam spławić. Krążąc po forcie natknęliśmy się na niego ze trzy razy i podczas każdej konfrontacji był tak samo nachalny. Nie mógł się nadziwić, czego tak wcześnie rano we forcie szukamy, smęcąc się bez sensu w różnych kierunkach. A my naprawdę czegoś szukaliśmy. Zanim jednak dotarliśmy do naszego celu, całkiem przypadkiem trafiliśmy na punkt widokowy. Armata wycelowana w miasto wskazywała kierunek podziwiania fantastycznego krajobrazu. Staliśmy niczym prawdziwi zdobywcy spoglądający z góry na pogrążoną w ciemnościach podbitą osadę. Gdzieniegdzie tylko świeciły pojedyncze światełka.
Powoli zaczynało świtać. Nie było łatwo odnaleźć się w plątaninie uliczek wewnątrz fortu. Budził się on powoli do życia. Jedne kobiety sprzątały przed swoimi domami, inne szły do świątyni. My, krążąc po labiryncie wąskich uliczek, coraz bardziej marzyliśmy już tylko o tym, żeby wreszcie odespać nieprzespaną nockę. Po kilku kolejnych chwilach nasz cel został wreszcie osiągnięty. Odnaleźliśmy miejsce, którego tak namiętnie szukaliśmy. Po paru minutach wyrwany ze snu Nepalczyk otworzył nam drzwi do... włoskiej restauracji.
Jaisalmer
Turyści przyjeżdżają do Jaisalmer głównie z jednego powodu - camel safari. Są to organizowane przez liczne biura jednodniowe lub kilkudniowe wycieczki na pustynię. Główną atrakcją jest oczywiście jazda na wielbłądzie (ang. camel). Otaczająca Jaisalmer pustynia Thar (nazywana także Wielką Pustynią Indyjską) jest pustynią piaszczystą porośniętą skąpą roślinnością. W kilku miejscach można spotkać także piaskowe wydmy. One właśnie są główną destynacją zorganizowanych wycieczek na wielbłądach.
Jaisalmer jest wyjątkowy jeszcze z jednego powodu. We forcie, stanowiącym najważniejszy zabytek w mieście, swoje mieszkania wciąż mają zwyczajni ludzie. Jest to ewenement na skalę całych Indii. Mieszkańcy oczywiście zarabiają na turystyce – mają swoje sklepiki, kramy, pracownie, agencje turystyczne, restauracje, itp. We forcie sporo jest także miejsc noclegowych. Któż bowiem nie chciałby spać w tak wspaniałym miejscu?
My, dzięki portalowi Couchsurfing, także spaliśmy w Jaisalmer wewnątrz tego obiektu. Ugościł nas właściciel włoskiej restauracji, który w swoim lokalu ma jeden odrębny malutki pokoik dla gości. Spacerując zarówno po forcie, jak i po mieście, mogliśmy podziwiać przepiękną architekturę. Miasto, jak wszystkie inne miasta w Indiach, jest jednak hałaśliwe, brudne, zatłoczone, ruchliwe i ogólnie rzec ujmując nieprzyjemne. Wszędzie szwendają się bezpańskie krowy, które załatwiają się gdzie popadnie. Chyba jeszcze najciekawiej prezentuje się lokalny bazar, na którym wiele się dzieje. Można tam spotkać także ludzi z pustynnych wiosek. Jak wygląda życie w jednej z takich osad? Postanowiliśmy się o tym przekonać samodzielnie.
Autobusem przez pustynię
Do wioski Khuri (około 50 km z Jaisalmer) kursują codziennie lokalne autobusy. Cała trasa autobusu wiedzie przez prawdziwą pustynię. Widoki z okna są... po prostu spektakularne. Kamienie i piach po horyzont. Pustynny obszar porastają pojedyncze krzaczki, krzewy i drzewa, gdzieniegdzie nawet kaktusy. Pierwszy raz w życiu widzieliśmy takie krajobrazy. Zresztą... co tu dużo o nich pisać. Zobaczcie sami jak uciekają one przez okno pędzącego autobusu:
Wioska na pustyni
Niemal wszyscy obcokrajowcy oraz turyści krajowi przyjeżdżają do Khuri tylko i wyłącznie po to, żeby wybrać się na pustynne safari na wielbłądzie. Zdecydowana większość z nich przyjeżdża w to miejsce na zorganizowanych wycieczkach (w Jaisalmer mnóstwo biur organizuje takie wyprawy) i nie ma możliwości do samodzielnej eksploracji. My, odwiedzając Khuri, mieliśmy na celu coś więcej niż tylko popłynięcie z turystycznym nurtem. My chcieliśmy zobaczyć jak wygląda życie na pustynnej wiosce. O wizycie na innych indyjskich wioskach pisałem już przy okazji wpisu o podróży do miejsca narodzin buddyzmu. Tamtejsze wioski nie okazały się jednak na tyle przyjazne, by przyjrzeć się z bliska toczącemu się tam życiu. Khuri było do tego celu miejscem znacznie bardziej sprzyjającym.
Zaraz po zakwaterowaniu się i wzięciu prysznica w słonej wodzie (mieszkańcy zaopatrywani są w zbiorniki ze słoną wodą) wyruszyliśmy na spacer po wiosce. Niektóre domki prawdopodobnie były wybudowane z gliny. Było ich całkiem sporo. Przy większości z nich suszyły się krowie odchody (być może także wielbłądzie lub kozie, nie wiem, nie jestem specjalistą od tego typu rozróżniania), które później służą za opał. Spacerowaliśmy piaszczystą drogą pomiędzy domostwami. Stałym elementem wiejskiego krajobrazu w Khuri są wielbłądy. Chyba każde gospodarstwo domowe dysponuje przynajmniej jednym. Stoją przed domami niczym stróże. Mówiliśmy sobie, że wielbłądy tutaj są jak psy na wsi w Polsce. Wszędzie ich pełno. Służą ludziom do pracy pociągowej, do oferowania turystom wycieczek i jako środek własnego transportu. Oczywiście wielbłąd to w Khuri nie jedyny przedstawiciel wiejskiej fauny. Były oczywiście krowy, kozy (oba gatunki chyba jednak w liczebnej przewadze w stosunku do wielbłądów), wypatrzyliśmy także nieliczne wychudzone psy, a nawet jednego kota. O poranku do gospodarstw podchodziły dzikie pawie.
Spacerując po wiosce spotykaliśmy także ludzi. Chociaż w przewadze były to kobiety, dzieci i starsi panowie. Młodzi i dorośli mężczyźni z pewnością byli zajęci zarabianiem na życie. Trudno mówić o uprawianiu pól na pustyni, więc prawdopodobnie większość z nich utrzymuje się z turystyki (camel safari) oraz z pracy w Jaisalmer. Napotykane przez nas na wiosce kobiety i dzieci nie były przestraszone naszym widokiem. Z pewnością niewielu obcokrajowców zapuszcza się do ich wioski, jednak widok białej twarzy nie jest im obcy. Turystów mogą wypatrzeć śmigających w dżipach lub na wielbłądach po okolicznych drogach. Jedna ze starszych pań nawet starała się nas zagadać. Reszta przechodziła koło nas raczej obojętnie. Kobiety na wiosce noszą wielobarwne kolorowe stroje. Obowiązkowy jest kolczyk w nosie oraz inna biżuteria na różnych częściach ciała. Przykrywają poza tym głowy i zakrywają całe twarze z oczami włącznie. Chronią się w ten sposób przed słońcem i męskimi spojrzeniami. Taka jest tamtejsza kultura.
Co innego dzieci. Oprócz jednej małej dziewczynki, która na nasz widok wpadła w histeryczny płacz, reszta dzieci była bardzo odważna. Każde z nich na nasz widok krzyczało „hello”. Gorzej, że niemal wszystkie, wołały także coś innego. Czekolada, długopis szkolny oraz dziesięć rupii lub po prostu rupie, to podstawowy zestaw angielskich zwrotów każdego malucha we wiosce. Niemal więc wszystkie dzieci żądały od nas czekolady, długopisu lub właśnie pieniędzy. Celowo używam słowa „żądać”, ponieważ dzieci te były niesłychanie natarczywe i traktowały dawanie im prezentów jako nasz obowiązek. Niektóre krzyczały wręcz do nas roszczeniowym głosem. Jedna grupka dzieci była tak niezadowolona, że nic od nas nie dostała, że zaczęła obrzucać nas piaskiem. Dla tych dzieciaków takie zachowanie jest formą zabawy i nie można ich za to winić. Winnymi są wszyscy obcokrajowcy, którzy takiego rozdawnictwa względem tych dzieci się dopuścili. Jakie będą te dzieci w przyszłości? Co będą sobie myśleć o obcokrajowcach i jaki będą mieć do nich stosunek? Czy będą ich szanować? To oczywiście olbrzymi problem i zupełnie odrębny temat.
Cisza pustyni
To, co turyści robią na wielbłądach, my postanowiliśmy zrobić na własnych nogach. Wyruszyliśmy na własne safari. MPK Safari. Postanowiliśmy udać się na zachód słońca w to samo miejsce na pustyni, w które zjeżdżają się każdego dnia turyści na wielbłądach. Kierunek obraliśmy trochę na wyczucie, trochę ze względu na to, że pytający nas o camel safari chłopak wskazał go odruchowo palcem, a trochę ze względu na to, że po prostu była tam droga. Nasz trop okazał się idealny. Na horyzoncie bardzo szybko ukazały się piaskowe wydmy.
Idąc ulicą doszliśmy do skrzyżowania. To było miejsce, w którym należało skręcić w stronę wydm. Lokalni mężczyźni czekali już na turystów z osiodłanymi, gotowymi do marszu wielbłądami. Skręciliśmy i kontynuowaliśmy naszą pustynną wędrówkę. Byliśmy tam przed wszystkimi. Widok, który ukazał się naszym oczom był po prostu fantastyczny.
Wieczór przy czaju
Wieczór był zimny. Co innego uczyć się na lekcjach geografii, że klimat pustyni charakteryzuje się wysoką dzienną amplitudą temperatur, a co innego doświadczyć tego na własnej skórze. Nieprzystosowany do takiego klimatu człowiek bardzo się męczy. W ciągu dnia organizm pochłania bowiem olbrzymie pokłady energii, żeby ciało schładzać, wieczorem zaś i nocą, żeby je ogrzać. Taka kombinacja procesów biologicznych powoduje, że już wczesnym wieczorem chce się po prostu spać. Zanim jednak, po dniu pełnym wrażeń, zmorzył nas sen, spotkaliśmy właściciela naszych pokoi gościnnych, który przygotował dla nas dzbanek czaju i przysiadł się na pogawędkę. Był to de facto najtańszy płatny nocleg podczas całej naszej podróży. Kambodżański Kampot utracił w tej klasyfikacji pozycję lidera. Za nocleg w Khuri zapłaciliśmy za jedną noc tylko 50 rupii od osoby (około 2,50 zł od osoby) plus darmowy czaj.
Okazało się, że właściciela spotkaliśmy już wcześniej na przystanku autobusowym w Jaisalmer, jak próbował nam wcisnąć swoją wizytówkę. Mimo, że jej wtedy nie wzięliśmy, ostatecznie i tak dotarliśmy do jego pokoi gościnnych. Podczas rozmowy prostą angielszczyzną opowiedział nam on trochę o swoim codziennym życiu. Każdego dnia wstaje wcześnie rano, ponieważ o godzinie 8 odjeżdża z Khuri pierwszy autobus do Jaisalmer. Po przyjeździe do miasta pracuje na dworcu autobusowym (na warunki europejskie jest to raczej przystanek autobusowy z kilkoma kramami sprzedającymi przekąski). Zagaduje tam turystów jadących do Khuri i próbuje ich zaprosić do swoich domków na wynajem. Około godziny jedenastej idzie na dworzec kolejowy, ponieważ przyjeżdża pociąg z Delhi. Stoi wtedy przed dworcem i krzyczy „Khuri, Khuri, Khuri!” albo „camel safari, camel safari, camel safari!”. Nie jest wesoły, jeśli pociąg przyjeżdża pusty. Wraca potem na dworzec autobusowy i tam dalej szuka szczęścia. Tak wygląda każdy jego dzień. Opowiadał też o problemach z turystami, zwykle najbardziej narzekający są Japończycy. Jego opowieść pozwoliła nam spojrzeć na tego typu ludzi z zupełnie innej niż dotychczas perspektywy.
Niebo było przepięknie rozgwieżdżone. Mnóstwo, mnóstwo gwiazd. W obrębie kilkudziesięciu kilometrów nie było żadnej większej osady, która emitowałaby światło. Domek, w którym spaliśmy, był lepianką, tak jak inne chatki na wiosce. Mogliśmy więc w tę jedną noc poczuć klimat wiejskiego życia. Po dniu pełnym wrażeń, opatuleni w śpiwory i koce, pogrążeni w całkowitej ciemności, zapadliśmy w pustynny sen.
Paweł