Początek ramadanu przywitaliśmy w autobusie, w trakcie naszej ponad 20-godzinnej wyprawy przez Sumatrę w kierunku Bukittinggi. Przemierzając wieczorową porą wioski i miasteczka, mijaliśmy meczety zapełnione modlącymi się ludźmi. Ramadanu nastał czas. Autobus zawiózł nas do Bukittingi, skąd dalej dotarliśmy do wioski Canduang. Zatrzymaliśmy się tam u Dhaniela oraz jego bardzo miłej i religijnej muzułmańskiej rodziny.
Jak bardzo religijni potrafią być muzułmanie przekonaliśmy się już kilkakrotnie. Nie raz, zarówno w Indonezji jak i Malezji, zdarzyło nam się, że podczas rozmowy, zupełnie nagle słyszeliśmy: „Przepraszam, ale muszę teraz iść się pomodlić.” Lub podczas jazdy samochodem, gdy w pewnym momencie zjechaliśmy na stację benzynową: „Czy możecie chwilę poczekać, ponieważ idziemy się pomodlić”. W Indonezji na każdej większej stacji benzynowej znajduje się specjalny pokój przeznaczony do modlitwy. Jednak Dhaniel naprawdę nas zadziwił. Jeszcze przed rozpoczęciem ramadanu umieścił na swoim profilu na Facebooku (tak, tak, w Indonezji ten portal jest baaardzo popularny) zdjęcie w tradycyjnym muzułmańskim ubraniu z komentarzem, że z głębi serca chciałby przeprosić wszystkich znajomych za swoje błędy i życzy wszystkim szczęśliwego ramadanu.
Ramadan w Indonezji spędziliśmy na wioskach i w małych miasteczkach. Nie wiemy zatem jak wygląda to na przykład w Dżakarcie lub w miejscach bardzo turystycznych. Jednak we wioskach, takich jak Canduang, ramadan obchodzi się bardzo restrykcyjnie. Dhaniel już pierwszego dnia powiedział nam, że rozumie, że nie jesteśmy muzułmanami, ale ze względu na szacunek dla poszczących prosi, abyśmy jedli i pili w ciągu dnia tylko u niego w domu, a już na pewno nie na zewnątrz. Przez cały nasz dalszy pobyt w Indonezji zastosowaliśmy się do tych rad. Zresztą głupio by nam było wcinać indonezyjskie smakołyki na oczach muzułmanów , którzy od rana nie wypili nawet szklanki wody. Zadanie mieliśmy tak naprawdę ułatwione, ponieważ nie można było znaleźć jedzenia. W wiosce, gdzie przebywaliśmy wszystkie jadłodajnie, aż do godzin popołudniowych było zamknięte. Nawet, gdy chciałam kupić rano butelkę wody, nie mogłam znaleźć żadnego lokalnego sklepiku, który byłby otwarty.
Będąc w Canduang kolejny raz doświadczyliśmy życia na indoenzyjskiej wiosce, tym razem nie tylko je oglądając, ale także będąc częścią lokalnej społeczności. Rodzina, u której gościliśmy niesamowicie ciepło nas przyjęła. Mama Dhaniela, mimo, że ma aż pięciu synów i córkę, powiedziała, że jesteśmy dla niej także jak jej własne dzieci. Spędziliśmy razem sporo czasu ucząc się nawzajem – my indonezyjskiego, a oni angielskiego. Oczywiście nie mogło zabraknąć także języka polskiego. Większość osób, które poznajemy, jest bardzo zainteresowana nauczeniem się, choćby kilku słów z naszego „chrzęszczącego” języka. Podczas podróży stałam się mistrzem wierszyka „W Szczebrzeszynie chrząszcz brzmi w trzcinie...” Najlepszy moment jest po zakończeni, gdy wszyscy robią wielkie oczy ze zdziwienia. Poza tym przeprowadzaliśmy zabawy po angielsku z młodszą siostrą Dhaniela i jej koleżankami. W Indonezji dzieci i młodzież bardzo chcą uczyć się angielskiego.
Każdy wieczór wyglądał tak samo. Około 18:00, kilka minut przed „godziną zero”, mama Dhaniela przygotowywała dla wszystkich w szklankach wodę i lokalne przekąski przywiezione z pobliskiego bazaru lub przygotowane własnoręcznie. Wszyscy gromadzili się na podłodze w dużym pokoju i gdy tylko zabrzmiał dźwięk z meczetu, cała rodzina jak na „trzy...dwa...jeden...start” zabierała się za wypicie wody, a potem za pałaszowanie przekąsek. Dopiero gdy wszyscy zaspokoili pierwszy głód, przychodziła pora na obiadokolację. Chyba każdy, choćby podświadomie, chce się najeść trochę „na zapas”. Skutkowało to tym, że w nocy pod naszym oknem słyszeliśmy odgłosy wymiotowania.
Po kolacji spędzaliśmy czas z rodziną Dhaniela, rozmawiając lub po prostu obserwując ich życie. Ze zdziwieniem patrzyliśmy, jak siedzą razem przy wyłączonym telewizorze, śpiewają piosenki przy akompaniamencie gitary, na której grał jeden z braci. Wspaniała ciepła atmosfera. Po kolacji mama z córką ubierały się w specjalne szaty do modlitwy, śpiewały wersety koranu, a później szły się modlić do meczetu. Męska część rodziny także po kolacji przystępowała do modlitwy.
Największą atrakcją była dla nas wycieczka po Canduang oraz wizyta w pobliskiej wiosce. Odwiedziliśmy tam babcię Dhaniela, która mieszka w tradycyjnym domu, charakterystycznym dla Sumatry Zachodniej. Droga, którą przebyliśmy przez wioski była malownicza. Wokół otaczały nas góry i pola ryżowe. Po drodze zagadywali nas ludzie, zainteresowani skąd jesteśmy. W naszym imieniu odpowiadał Dhaniel w języku indonezyjskim. W trakcie spaceru dowiedzieliśmy się o lokalnych tradycjach i zwyczajach. W tej części Sumatry dom jest zawsze własnością kobiety i jest dziedziczony z matki na córkę. Jest to dość nietypowe w Azji, gdzie zazwyczaj główną rolę pełni mężczyzna. Jeżeli w danej rodzinie nie ma córki, posiadłość dziedziczona jest przez kuzynkę.
W Canduang po raz kolejny zachwyciliśmy się prostotą życia na wiosce. Życia z dala od dobrodziejstw cywilizacji, gdzie ludzie mają dla siebie więcej czasu i są dla siebie bardziej życzliwi. Gdy żegnałam się z mamą Dhaniela, przytuliła mnie na pożegnanie i poleciały jej łzy. Mimo, że spędziliśmy razem tylko kilka dni, gdy wyruszyliśmy dalej, otrzymaliśmy wiadomość, że po naszym wyjeździe poczuli jakby opuściła ich część ich rodziny.
Magda