Według planu podróż miała trwać około 19 godzin. Zaczynając więc jazdę o 15:00, w Probolinggo powinniśmy być następnego dnia przed południem. Żałowaliśmy, że nie pokonamy tego odcinka koleją (autobus był około dwa razy droższy niż pociąg „ekonomi”, jednak o około połowę tańszy niż pociąg wyższej klasy), ale z drugiej strony powtarzaliśmy sobie, że także w ten sposób możemy doświadczyć lokalnego życia zwykłych ludzi, życia podróżujących autobusem Indonezyjczyków. A było naprawdę czego doświadczać. Przepisy ruchu drogowego, jeżeli takowe w Indonezji w ogóle istnieją, są z pewnością inne lub przynajmniej zupełnie inaczej respektowane niż w Europie. Autobus wyprzedza na wszystkie możliwe sposoby, nie tylko po przeciwnym pasie. Pobocze też się do tego nadaje, tak samo jak pobocze przeciwnego pasa, a nawet gruntowa nawierzchnia poza przeciwnym pasem (!). Jeżeli podczas wyprzedzania coś nadjeżdża z naprzeciwka, należy do skutku trąbić żeby jednak usunęło się z drogi. W ogóle trąbić należy na wszystko i na wszystkich, najlepiej z częstotliwością co minutę.
Siedzieliśmy na samym przodzie. Bez względu na to jak kierowca szybko jechał, na liczniku zawsze miał okrągłe zero. Droga pomiędzy dwoma największymi miastami Indonezji Dżakarta – Surabaya jest z pewnością jedną z najbardziej zatłoczonych dróg międzymiastowych w kraju. Roi się na niej od ciężarówek i autobusów. Podróżowanie tą trasą to nie tylko częste stanie w „tirowym korku”, ale przede wszystkim slalom gigant pomiędzy wielkimi pojazdami. Jedna z takich nocnych mijanek zakończyła się dla nas stłuczką. Przebudziłem się akurat na chwilę, by po paru sekundach usłyszeć jęk kierowcy, gwałtowne szarpnięcie i głośny trzask. Nie mam pewności w co uderzyliśmy - w coś jadącego czy stojącego. Na szczęście jednak, bez zbędnej zwłoki,jechaliśmy dalej, choć drzwi miały poważny problem żeby się zamknąć. Na najbliższym postoju kierowca z autobusowym zakleili uszkodzenie czarną taśmą i to wszystko. Widzieliśmy poza tym jak poluzowane lusterko przybijają używając dużego kamienia zamiast młotka.
Do Probolinggo dojechaliśmy wieczorem. Kierowca mógł nas wysadzić w centrum miasta, ale oczywiście Azjata zawsze wie lepiej czego obcokrajowiec najbardziej potrzebuje. Przecież żaden normalny „białas” nie jedzie do Probolinggo, tylko chce na Bromo, więc trzeba go wywalić kilka kilometrów przed miastem, na skrzyżowaniu, które wiedzie w stronę parku narodowego (około 45 km). Nieważne, że jest późno i że nie ma się już jak tam dostać.Zaraz po wyjściu z autobusu prywatni przewoźnicy chcieli nas „rozszarpać”, ale nie daliśmy się. Dopytaliśmy jakichś strażników, w którą stronę iść i ostatnie parę kilometrów do Probolinggo, jakby nam było mało po spędzeniu 29 godzin w transporcie, pokonaliśmy na piechotę.
Maszerując w stronę miasta mogliśmy skorzystać z podwózki lokalnych busiarzy, ale ze względu na późną porę i nasz kolor skóry cena za przejazd wahała się od 2,5 do 5 razy zawyżonej w stosunku do ceny normalnej. Po drodze spotykaliśmy też mnóstwo rikszarzy, którzy rzucali się na nas jak na pewny i oczywisty zarobek. Potrafią być naprawdę nieznośni, szczególnie dla kogoś wymęczonego po 30 godzinach jazdy autobusem. Za każdym razem odmawialiśmy, co nie wszyscy potrafili zaakceptować. Po dotarciu do miasta mieliśmy problem ze znalezieniem noclegu. Ostatecznie, po długich poszukiwaniach i wielu zaczepkach miejscowych rikszarzy, dotarliśmy do hotelu. Wreszcie mogliśmy spokojnie iść spać.
Całkowicie inne Probolinggo odkryliśmy następnego dnia. Przyjaźnie nastawieni i pomocni ludzie, niekończące się okrzyki„hello” i „hello mister” oraz niezliczona liczba ludzkich uśmiechów kierowanych w naszą stronę. W świetle dnia nawet rikszarze wydali nam się sympatyczni. Spacerując ulicami miasteczka stwierdziliśmy zgodnie, że Indonezyjczycy są zdecydowanie najbardziej otwarci i przyjacielsko nastawieni do obcokrajowców spośród pozostałych narodowości Azji Południowo-Wschodniej. Mocne stwierdzenie, ale tak właśnie czujemy. Poza tym bardzo chętnie pozują do zdjęć, a gdy przechodzimy obok nierzadko sami o nie wołają. Często też proszą o zrobienie sobie zdjęcia z nami. W Indonezji jest to powszechna praktyka. Spacerowanie ulicami Probolinggo należał więc do przyjemności. Nauczeni doświadczeniem z Dżakarty, pierwsze kroki skierowaliśmy na dworzec kolejowy żeby z wyprzedzeniem kupić bilety na kolejne nasze przejazdy. Następnie, jeszcze tego samego dnia,pojechaliśmy do wioski, która mieści się już na terenie Parku Narodowego Bromo Tengger Semeru. Jest to ostatnia osada położona około godzinę marszu od Bromo - znanego indonezyjskiego wulkanu.
Tereny wokół wulkanów Bromo i Semeru zamieszkują potomkowie Hindusów, którzy w czasach rozprzestrzeniania się na Jawie islamu, zostali zmuszeni do opuszczenia innych obszarów wyspy i ucieczki wysoko w góry. Znaleźli tam schronienie, pielęgnując do dzisiaj swoje tradycje i religię.Ich kultura przetrwała mimo nieprzyjaznych dla życia warunków otoczenia - surowego, zimnego mikroklimatu i niebezpieczeństw, jakie wynikają z sąsiedztwa aktywnych wulkanów. Ludność Tengger (bo tak nazywają się owi mieszkańcy obszarów wokół Bromo) utrzymuje się obecnie z rolnictwa i turystyki. Oprócz licznych upraw (głównie cebuli oraz kapusty) czerpią przychody m.in. z wynajmu pokoi, „usług transportowych”, czyli zawożenia turystów na wulkan motorem, dżipem lub na koniu, a także sprzedaży pamiątek, czapek, jedzenia, itp. Wyglądem zewnętrznym rzeczywiście odróżniają się od pozostałych Indonezyjczyków – rysy twarzy zdradzają ich hinduskie korzenie. Często chodzą ubrani w charakterystyczne poncza i jako nieliczni w Azji Południowo-Wschodniej do przemieszczania się używają koni.
Najbardziej popularną porą wycieczek na wulkan Bromo jest wschód słońca. Właściwie zaś czas przed wschodem, żeby w kulminacyjnym momencie być już na szczycie. Tym razem postanowiliśmy popłynąć z nurtem i tak jak większość turystów wybrać się na Bromo przed świtem.Później bardzo często nachodzą chmury, które zasłaniają wszystkie widoki. Pobudkę zaplanowaliśmy na 4 rano. Kładąc się spać około godziny 21, pogrążony w mroku senny świat za oknem także zdawał się zmierzać ku zaśnięciu. Cisza, spokój, błogość, sen...
Nagle zryw. Na zewnątrz wielki harmider. Wrzaski ludzi, gwizdki, warkoty silników. Magda myślała, że już trzeba iść na Bromo. Było dopiero około godziny 23. Wyjrzałem przez okno. Kilka metrów od naszego domu paliło się ognisko, jacyś ludzie zgromadzili się i stali na ulicy kawałek dalej. Co chwilę śmigały motory i dżipy. Hałas, krzyki i spore poruszenie. Co się dzieje? Boże, może to ewakuacja wioski?! Bromo to aktywny wulkan, może ktoś zaalarmował ludzi o zbliżającej się erupcji? Czy ktoś w ogóle wie, że my tu śpimy? Gospodarz w panice mógłby pewnie nawet nie pomyśleć o swoich gościach. Choć nie wiemy ostatecznie o co chodziło, nic złego się na szczęście nie wydarzyło.
Wstaliśmy zgodnie z planem i ubrani w ciepłe ciuchy wyruszyliśmy na zdobycie szczytu. Maszerowaliśmy stąpając po wulkanicznym pyle.Mgła była tak gęsta, że nasze latarki nie dawały rady oświetlać drogi. Mimo, że strasznie irytowały nas przemykające obok motory i dżipy wiozące leniwych turystów, tylko dzięki nim w ogóle wiedzieliśmy, w którą stronę powinniśmy się kierować. Takich jak my, idących piechotą, była może garstka. Poza tym na koniach mijali nas miejscowi, spiesząc się, by turystów, dla których chodzenie jest zbyt uciążliwe, przeprawić na grzbiecie konia od parkingu prawie na sam szczyt wulkanu. Gdy powoli zaczynało świtać minęliśmy wielką hinduistyczną świątynię. Gdy po chwili mgła zaczęła się przerzedzać, naszym oczom ukazał się przepiękny górzysty krajobraz. Ostateczne podejście na sam szczyt wulkanu Bromo to betonowe schody. Zanim jednak nadepnie się na pierwszy stopień, trzeba przedrzeć się przez niezliczone kramy z jedzeniem i napojami, grupy mężczyzn z końmi oraz chmarę, głównie azjatyckich, turystów.
Wschód słońca podziwialiśmy stojąc na krawędzi krateru. Ze środka wydobywał się biały dym - dyskretne ostrzeżenie o tym, że wulkan wciąż jest aktywny. Pierwszy raz życiu widzieliśmy coś takiego. Pierwszy raz w życiu staliśmy na szczycie aktywnego wulkanu, wulkanu na indonezyjskiej wyspie Jawa i gapiliśmy się w gęste opary wydobywające się z wnętrza ziemi. Totalna egzotyka. Po drugiej stronie krateru jawił nam się fantastyczny krajobraz na góry, rozświetlane promieniami wschodzącego słońca. Niesamowite doświadczenie. Nagle jednak, chwilę patosu i zadumy przerwało głośne, azjatyckie i skomasowane: „Mister, pikczer!”, „Mister, foto!”
Nasza podróż po Indonezji zbiegła się w czasie ze szkolnymi wakacjami w tym kraju. W dodatku nasza wyprawa na Bromo wypadła akurat w niedzielny poranek. W konsekwencji tych dwóch składowych, na górze roiło się od azjatyckich turystów, w tym wycieczek indonezyjskiej młodzieży. Dla nich obcokrajowiec z zachodu, jest tak samo wielką atrakcją jak wulkan czy wschodzące ponad górami słońce. Dwójka obcokrajowców to atrakcja podwójna. Niegrzecznie jest odmówić zapozowania do wspólnego zdjęcia, a przyzwolenie na jedno na oczach tak licznej grupy „łowców białych twarzy”, powoduje lawinowe uruchomienie kolejnych zapytań. I tak staliśmy na krawędzi krateru, uśmiechając się do setek wycelowanych w nas obiektywów, asystując ciągle zmieniającym się obcym ludziom przy naszym boku, do „króliczkowych” fotografii na Facebook’a.
W ogóle nie interesował ich wspaniały wulkan czy przepiękny wschód słońca – co tam wulkan, co tam wschód, najważniejsza jest fota z „białasem”. W tamtym momencie parcie Indonezyjczyków na zrobienie sobie zdjęcia z atrakcją, przybrało dla mnie zupełnie inny wymiar. Człowiek w takich chwilach czuje się jak małpa w cyrku, albo gorzej nawet. Gdyby każda z tych osób chciała chociaż spytać mnie o imię, pogadać chwilę, zainteresować się bardziej. Nie, nic z tych rzeczy – byłem tylko obiektem do upiększenia profilu na portalu społecznościowym. I to w tym wszystkim mnie najbardziej denerwuje. Na masową skalę zaczęło się to właśnie w Indonezji, a na szczycie Bromo przypadł dla mnie punkt krytyczny.
Ostatecznie jednak postanowiliśmy odciąć się od złych emocji i raz jeszcze zachwycić naturalnym pięknem otoczenia. Po zejściu ze szczytu skusiliśmy się na ciepłą herbatę przy jednym z kramów rozbitych na zboczu i jedząc kupione dzień wcześniej ciasteczka, obserwowaliśmy jak kolejne tłumy nacierają na Bromo. Schodząc następnie jeszcze niżej odwiedziliśmy tą dużą hinduistyczną świątynię. Spotkaliśmy tam akurat ludzi ubranych w charakterystyczne stroje. Po krótkiej rozmowie z dziewczynami, dowiedzieliśmy się, że są turystami/pielgrzymami z Bali - innego, znacznie większego, centrum życia indonezyjskich Hindusów, którzy niegdyś także uciekali przed muzułmanami z Jawy na sąsiednią wyspę. Gdy mijaliśmy kolejną zmierzającą do świątyni grupkę ubranych podobnie ludzi, zapytałem się czy są z Bali. Dziwiąc się, skąd wiedziałem, odpowiedzieli twierdząco. Gdy oni z kolei spytali nas, skąd jesteśmy, na słowo „Polandia”, jeden z mężczyzn odpowiedział sam z siebie po polsku: „Dziękuję”.
Sądziliśmy jednak, że obie drogi na mapie są tak blisko siebie, że musi być między nimi jakieś przejście. Znaleźli się ludzie, którzy ku pokrzepieniu naszych serc, potwierdzili tę teorię. Ruszyliśmy więc dalej przed siebie asfaltową drogą, jeszcze wyżej pod górę. Za każdym razem upewnialiśmy się napotykanych miejscowych, czy rzeczywiście dojedziemy tą drogą do naszego celu. Wydatnie pomógł nam jeden z napotkanych mężczyzn, który schodził w przeciwnym kierunku. Wyjaśnił nam, że idąc dalej dojedziemy do Cemoro Lawang, ale za około jeden kilometr musimy zejść z asfaltu i skręcić w wąską ścieżkę. Narysował nam maczetą na ziemi kierunki. Już więcej nikogo nie spotkaliśmy na potwierdzenie tej teorii, ale gdyby nie on, z całą pewnością ominęlibyśmy właściwy skręt. Ścieżka była wąska, stroma i z pewnością używana niemal wyłącznie przez lokalnych. Tym bardziej, że mapy jej nie uwzględniają.
W Cemoro Lawang zostaliśmy na kolejną noc. Naszym celem następnego poranka (oczywiście przed wschodem słońca) był tak zwany „stary punkt widokowy”. Minęliśmy to miejsce schodząc wąską ścieżką z Pananjakan, ale jedyne co było wówczas widać to mleko. Wyruszyliśmy zatem przed świtem. Dżipy i motory również jeździły w tym samym kierunku, ale było ich nieporównywalnie mniej niż dzień wcześniej w kierunku Bromo. Można by rzec, że prawie nie było ich wcale. Noc była jasna i bezmglista, więc nawet w świetle księżyca widzieliśmy kontury okolicznych szczytów. Po marszu pod górę dotarliśmy na miejsce. Turystów było trochę, ale nie za dużo. Chcąc uniknąć sytuacji z poprzedniego dnia, postanowiliśmy wdrapać się jeszcze wyżej naszą sekretną ścieżką. Znaleźliśmy wypłaszczenie, na którym w spokoju, z dala od jakichkolwiek ludzi, oczekiwaliśmy wschodu słońca. Widok, który się nam ukazał był po prostu fenomenalny! Księżycowa równina z unoszącymi się nad nią mgłami, po środku w pełnej krasie dymiący Bromo, po sąsiedzku zielony Batok, a za nimi w tle inne góry oraz potężny dymiący Semeru. Krajobraz jak bajka, jeden z najpiękniejszych jakie widzieliśmy w życiu. Do tego cisza, spokój i zachwyt...
Wracając szliśmy wśród pól uprawnych, przyglądając się domom i ludzkiej pracy. W powietrzu czuć było zapach szczypiorku. Piękno okolicznej przyrody przyćmiewa nieco piękno lokalnego życia i kultury, która egzystuje tuż obok. A może właśnie uzupełniają się nawzajem tworząc przepiękną całość? Cieszyliśmy się, że na koniec możemy spokojnie spacerować przez wiejski tereny z dala od turystycznego gwaru i obserwować toczące się tam normalne życie. Mieszkańcy są życzliwi i chętnie wymieniają się pozdrowieniami. Podziwiam ich za to, że wciąż mają siłę uśmiechać się do spacerujących turystów. Choć tak naprawę może widują ich tylko w pędzących dżipach lub na motorach i nie mają do kogo się uśmiechać? Wycieczka na „stary punkt widokowy” była strzałem w dziesiątkę i uraczyliśmy się nią o wiele bardziej niż wyprawą z tłumami na wulkan Bromo.
Po wyjeździe z Cemoro Lawang ponownie odwiedziliśmy Probolinggo. Następnego dnia opuściliśmy Jawę Wschodnią i wyruszyliśmy pociągiem na zachód, w kierunku naszych kolejnych indonezyjskich destynacji.
Paweł