W związku z tym, że przekraczanie granicy drogą kolejową jest prawie dwa razy droższe niż autobusem (jedzie się wówczas pociągiem międzynarodowym), wybraliśmy tę drugą opcję. Chiny pożegnaliśmy w mieście Nanning, w którym spędziliśmy ostatnią noc. Z samego rana poszliśmy na dworzec autobusowy kupić bilety do Hanoi, ponieważ autobusy odjeżdżają tylko przed południem. Zjedliśmy ostatnie chińskie śniadanie, takie jak prawie każdego dnia przez ostatni miesiąc, czyli zupę z makaronem z ryżu. Wsiedliśmy do autobusu i wyruszyliśmy w stronę granicy. Przed samym przejściem granicznym była przerwa na lunch, który był zapewniony w cenie biletu. Na tym przystanku udało nam się również wymienić chińskie yuany, które nam pozostały, na dongi wietnamskie.
Gdy dojechaliśmy do granicy, wysiedliśmy z autobusu, wzięliśmy nasz dobytek na plecy i wyruszyliśmy do budynku przejścia granicznego na pożegnanie z Chińską Republiką Ludową. Z całego autobusu byliśmy jedynymi nieazjatyckimi pasażerami. Nie byliśmy więc zdziwieni, gdy okienko „obcokrajowcy” było zamknięte. Stanęliśmy z pozostałymi pasażerami posłusznie w jednej kolejce. Wszystko poszło gładko, wbito nam pieczątkę do paszportu i tak pożegnały nas Chiny. Wyszliśmy z budynku, idąc ulicą prosto do budki i barierek, za którymi czekał już na nas Wietnam. Wszyscy ludzie, z którymi jechaliśmy w autobusie jakoś się rozproszyli. Szliśmy więc sami, a tuż za płotem otaczała nas tropikalna roślinność. Po stronie wietnamskiej budynek przygraniczny miał już inne standardy niż ten po stronie chińskiej. Był znacznie mniejszy, w środku stały stare meble, w kątach było brudno. Podaliśmy nasze paszporty na otwartej stronie z wietnamską wizą, czekającą już od dawna. Trzech celników kolejno je przejrzało, przybili pieczęć z datą i witaj Wietmamie! Bagaży nikt nam nawet nie sprawdził.
Magda