Przeciętnemu Europejczykowi na słowo „Laos” nie przychodzą do głowy żadne konkretne skojarzenia. Nie ma tam żadnych znanych na cały świat zabytków czy innych atrakcji turystycznych, nie pochodzą stamtąd żadne znane osobistości, kraj ten nie jest ani potęgą gospodarczą, ani ważnym graczem politycznym. Można by zaryzykować nawet stwierdzenie, że większość ludzi na świecie miałaby kłopot ze wskazaniem kontynentu, na którym znajduje się to państwo. A szkoda, ponieważ Laos skrywa w sobie prawdziwe skarby. I nie mam tu na myśli przepięknie zdobionych buddyjskich świątyń czy zabytków pozostawionych przez dawne cywilizacje, których w Laosie nie mało. Najwspanialsze skarby Laosu ukryte są wśród gór i dżungli. Najwspanialsze skarby Laosu to... ludzie. A w szczególności kultywujący dawne tradycje, wyznający religie animistyczne, żyjący według własnych zwyczajów, mówiący sobie tylko znanymi językami, zachowujący swoją odrębność kulturową ludzie mniejszości etnicznych.
Turystów do Vieng Phouki przyciąga głównie możliwość wykupienia sobie trekkingu z przewodnikiem po okolicznych górskich obszarach. Oferta tego typu wypraw jest w tym miejscu nawet dość obszerna - od jednego do kilku dni z możliwością odwiedzenia po drodze wiosek mniejszości etnicznych, zobaczenia wodospadu, zwiedzenia jakichś antycznych ruin czy przedzierania się przez laotańską dżunglę.
Pomysł by wykupić sobie taki trekking przyszedł nam do głowy w zasadzie całkiem spontanicznie. Od pomysłu do spotkania z naszym późniejszym przewodnikiem minęło może z 15-20 minut. Sympatyczny Laotańczyk przyjechał specjalnie do miejsca, w którym nocowaliśmy i przedstawił nam swoją ofertę. Udało nam się z nim ustalić indywidualny, dostosowany do naszych oczekiwań, plan trekkingu.
Podczas podróży po Laosie dwa lata temu mieliśmy mieszane odczucia, co do tego typu wycieczek. Szukaliśmy wówczas wiosek mniejszości etnicznych na własną rękę, co ostatecznie zwykle się udawało, lecz bez lokalnego przewodnika byliśmy tam niemile widzianymi gośćmi. Witały nas srogie miny i nieprzyjazne spojrzenia. Trekking z przewodnikiem był dla nas przepustką do bliższego poznania tych ludzi, być może zamienienia paru słów (lokalny przewodnik jest jednocześnie tłumaczem) i szansą na to, że nie będziemy we wioskach niechcianymi intruzami. Cieszyliśmy się, że możemy udać się na wyprawę z przewodnikiem właśnie w okolicy Vieng Phouka, gdzie trekkingi organizuje się maksymalnie do kilku razy w miesiącu, a nie np. w Luang Namtha, gdzie podobnych wycieczek w szczycie sezonu organizuje się kilka dziennie i ludzie tam mają już szczerze dość zagranicznych przybyszów. Dodatkowym plusem było to, że możemy się udać na wyprawę bez innych zagranicznych towarzyszy, których charaktery i sposób bycia niekoniecznie musiałby nam odpowiadać (przykładowo w Luang Namtha organizuje się trekkingi dla minimum kilku osób, więc co do wielu kwestii trzeba się dogadywać z innymi podróżnikami).
Kolejne wioski odwiedzaliśmy już wyłącznie na piechotę. W jednej z nich zostaliśmy zaproszeni do uczestnictwa w specjalnej ceremonii. Zawiązywaliśmy rzemyki na nadgarstku jednego z mężczyzn. Rytuał miał prawdopodobnie na celu wstawiennictwo w czyjejś chorobie. Po zawiązaniu rzemyka zostałem poproszony o wypicie jakiegoś napoju z ziół. Nie było to szczególnie smaczne, ani nie wyglądało zachęcająco, ale nie mogłem odmówić. Dodam jedynie, że nie miałem po tym żadnych problemów żołądkowych.
Ludzie z mniejszości etnicznych mówią własnymi językami. Tylko niektórzy mężczyźni znają język laotański. Podczas wycieczki nie mieliśmy okazji, żeby uchwycić w naszym obiektywie kogoś w tradycyjnym kolorowym stroju. Nikt bowiem we wioskach nie nosi już ich na co dzień. Ludzie ubierają się zwyczajnie, a swoje charakterystyczne stroje przywdziewają już tylko na specjalne okazje (np. wesela, święta) lub gdy wyruszają do miasteczka na bazar, żeby zamanifestować swoją odrębność. Niektóre kobiety krzątające się wokół swoich domostw nie zasłaniają piersi. Chodzą półnagie i choć wciąż jest to dla wszystkich normalne, to zwyczaj ten pozostaje już jednak tylko domeną kobiet starszych. Młode dziewczyny podążają za modą miejską. Do większości wiosek został już doprowadzony prąd. Nie ma się więc co dziwić, że w swoich bambusowych domkach ludzie oglądają w telewizji seriale z Tajlandii, a młodzież bawi się telefonami komórkowymi.
Wciąż oryginalnych pozostaje jednak wiele zwyczajów. Jeden z bardziej interesujących jest na przykład taki, że młode dziewczyny mieszkają w zupełnie osobnych malutkich domkach do czasu aż nie wyjdą za mąż. Domek jest tak mały, że w zasadzie można w nim tylko spać. Przy większości bambusowych domków, w których mieszka rodzina, stoją takie właśnie osobne małe domki, w których mieszkają córki. Z tego co opowiadał nam przewodnik, dziewczyny mogą przyjmować chłopców na „wizytacje”. Same decydują o tym, czy chłopak im się podoba czy nie i czy zechcą na taką „wizytację” go przyjąć. Gdy kobieta wychodzi za mąż, zaczyna mieszkać w domu razem z resztą rodziny i „wizytacje” oczywiście dobiegają końca.
Nasza wycieczka do wiosek mniejszości etnicznych to nie tylko doświadczenia kulturowe. Nie obyło się też bez motywów, że tak powiem, przygodowych. Gdy opuszczaliśmy jedną z wiosek razem z nami wyruszył chłopak z maczetą. Przewodnik, żeby urozmaicić nieco naszą wycieczkę, postanowił zmienić trasę. Droga wiodła przez gęste chaszcze, a kolega z maczetą zamaszystymi ruchami torował nam drogę, żeby umożliwić nam przedarcie się. Cały dzień był dla nas wspaniałym doświadczeniem, zarówno kulturoznawczym, jak i czysto trekkingowym. Poniżej krótka fotorelacja z naszej wyprawy:
Paweł
PRZECZYTAJ TAKŻE:
- Laotańskie górskie wioski,
- Prawie w Birmie i w Chinch prawie