Naszymi gospodarzami w Sekongu nie byli jednak Laotańczycy, a małżeństwo francusko-szwajcarskie, które od dwóch lat mieszka i pracuje w Laosie dla organizacji pozarządowej. Po takim czasie znają już język laotański na poziomie komunikatywnym, co znacznie ułatwia im porozumiewanie się z miejscowymi. Opowiedzieli nam na czym polega ich praca. Największą część czasu spędzają pracując „w terenie”, czyli na wioskach. W zależności od potrzeb, jest to pomoc w zakresie polepszania warunków sanitarnych i zdrowotnych oraz poprawa ogólnego poziomu życia mieszkańców. Są to na przykład szczepienia dla dzieci lub edukacja Laotańczyków jak uprawiać ogródek z warzywami. Dotychczas głównym, a często jedynym pożywieniem ludzi na wioskach był ryż. Wzbogacanie upraw o różnorodne owoce i warzywa jest ważne z perspektywy dostarczenia właściwych proporcji składników odżywczych. Wybór wiosek do których docierają jest ściśle konsultowany z lokalnymi władzami.
Mieliśmy zatem okazję posłuchać zabawnych, a czasem raczej tragikomicznych opowieści z ich pracy. Jedna z nich to historia o publicznych toaletach. Wybudowano je dzięki pomocy organizacji. Już wcześniej widzieliśmy podobne na północy Laosu. Zanim powstały, w wioskach w ogóle nie było łazienek. Teraz są, jednak stoją nieużywane. Dlaczego? Ponieważ mieszkańcy, mając w zwyczaju używanie jak dotychczas „leśnego papieru toaletowego”, po prostu zapchali toalety liśćmi i gałązkami. Inna opowieść, znacznie mniej zabawna, to problem torebek foliowych. Zanim się one pojawiły, różne produkty spożywcze, takie jak mięso, ciasto ryżowe i inne, były pakowane w liście bananowca. Obecnie praktyka ta powoli zanika, choć na bazarkach wciąż mogliśmy czasem spotkać tak zapakowane jedzenie. W coraz powszechniejszym użyciu są jednak torebki foliowe. Tak jak wcześniej naturalnym było, że opakowanie produktu, czyli liść bananowca, wyrzuca się gdziekolwiek, tak teraz ludzie postępują analogicznie z torebkami foliowymi. Nie mają świadomości, że foliówka nie jest ekologicznym opakowaniem, które rozkłada się tak szybko, jak liście. Często wzdłuż dróg można spotkać pełno powyrzucanych torebek foliowych. Jest to po prostu plaga.
Sekong zwiedzaliśmy na rowerach, pożyczonych od naszych gospodarzy. Miejscowość jest stolicą prowincji o tej samej nazwie i leży również nad rzeką Sekong. Miasteczko dynamicznie się rozwija, widać dużo nowych i nowo powstających budynków. Wielką niespodzianką było dla nas śniadanie w stylu francuskim w samym sercu Azji, które zaserwowali nam nasi znajomi. Bagietka z dżemem brzoskwiniowym i masłem (!), a do tego kawa. Od razu zapytaliśmy, gdzie kupują masło. Wyjście do sklepu po masełko to dla nich nie taka bułka z masłem. Żeby je zdobyć muszą udać się do oddalonego o 200 km Pakse - miasta leżącego niedaleko granicy z Tajlandią.
Po pożegnaniu z Sekongiem my także wyruszyliśmy w stronę Pakse. Po drodze zatrzymaliśmy się w dwóch małych miejscowościach: Thateng i Paksong. Była to nasza ostatnia prosta do Tajlandii. Thateng to niewielka wioska, położona w sąsiedztwie gór. Spacerując po niej mogliśmy obserwować toczące się tam życie: bawiące się na ulicach dzieci, dorosłych pracujących i odpoczywających przed domami, kolorowy bazar.
Kawowym akcentem zakończyliśmy laotańską przygodę. Z Paksongu lokalnym środkiem transportu, pick-upem dostosowanym do przewożenia ludzi na bagażniku, udaliśmy się do Pakse, skąd wyruszyliśmy na ponowne spotkanie z Tajlandią.
Magda