Khalid i Masni zaprosili nas do swojego domu w miejscowości Semenyih. Są oni muzułmańskim małżeństwem z trójką dzieci. Pracują jako urzędnicy. Razem z nimi mieszka gosposia z Indonezji, która zajmuje się domem i pod nieobecność rodziców opiekuje się trzema żywiołowymi chłopakami. Razem z całą rodziną spędziliśmy weekend i dzięki temu mieliśmy możliwość obserwować ich zwyczaje i uczestniczyć w ich normalnym codziennym życiu.
Niemal każdego sobotniego poranka nasi znajomi wybierają się całą rodziną w ich ulubione miejsce na śniadanie przy wodospadzie. Ze względu na naszą obecność, tym bardziej postanowili nie robić wyjątku. Rozkoszując się świeżym powietrzem i unoszącą się w nim bijącą od wodospadu rześkością, zajadaliśmy się tradycyjną malezyjską potrawą o nazwie Nasi Lemak. Nie był to dla nas smak nowy, ponieważ wiele razy wcześniej jadaliśmy w Malezji to danie. Jest to jedna z naszych ulubionych potraw malezyjskiej kuchni. Tym bardziej więc się na nią ucieszyliśmy. Prawidłowo przyrządzony Nasi Lemak to ryż gotowany na mleczku kokosowym i liściach pandana z małymi usmażonymi rybkami (anchois), orzeszkami ziemnymi, jajkiem, plasterkami surowego ogórka i ostrym czerwonym sosem. Wspólne śniadanie na łonie przyrody było także okazją do nakarmienia mieszkających w okolicy małp. Na tę okoliczność zabraliśmy ze sobą banany i ananasy, na które zwierzęta te łapczywie się rzucały. Chłopcy mieli wielką frajdę podglądając małpiszony w akcji. Po śniadaniu wszyscy przedstawiciele płci męskiej poszli kąpać się w wodospadzie.
A teraz coś z cyklu „podróże kształcą”. Podczas jedzenia przy wodospadzie pysznego Nasi Lemak, przekonaliśmy się osobiście, że dopiero podczas odkrywania miejscowej kultury w dalekich krajach, człowiek dowiaduje się wielu rzeczy, o których nigdy w życiu by nawet nie pomyślał. Któż w Polsce zastanawia się bowiem na przykład nad tym, ile jedzenia powinno zostać na talerzu zanim weźmie się lub poprosi o dokładkę? W naszym kraju nie ma chyba na to specjalnej zasady. Jednak jak chyba większość naszych rodaków, my także zanim bierzemy lub prosimy o dokładkę, zjadamy najpierw całe jedzenie z pierwszego nałożenia. Tak prawdę mówiąc chyba dopiero wtedy można stwierdzić, czy ma się jeszcze ochotę na dokładkę, czy może już nie. Poza tym dokładanie jedzenia na talerz, na którym jest jeszcze wcześniejsze jedzenie, uchodzi w naszym kraju raczej za przejaw zachłanności. Jakże jednak wielkie było zdziwienie Khalida, gdy Magda zanim poprosiła o dokładkę, zjadła wszystko i zostawiła pusty talerz. Dowiedzieliśmy się wtedy, że w Malezji należy dołożyć sobie lub poprosić o dokładkę jeszcze w momencie, w którym na talerzu zostało trochę jedzenia. Jest z tym związana pewna głębsza filozofia. Khalid wytłumaczył nam, że należy tak robić, ponieważ żeby dostać w życiu coś więcej, nie można najpierw roztrwonić wszystkiego, co się ma dotychczas.
Żeby jeszcze bardziej skomplikować te rozważania, postanowiłem w trakcie rozmowy przytoczyć kilka faktów z życia o zwyczajach panujących w Chinach. Tam dokładka ryżu przypada niejako z automatu, zaraz po zjedzeniu całego posiłku. Nie trzeba się o nią pytać, tylko zjeść wszystko, a wtedy gospodarz, niemal bez pytania, dokłada na talerz dodatkową porcję. Jeżeli nie ma się ochoty na dokładkę, należy zostawić trochę jedzenia i to oznacza zakończenie posiłku. Nie jestem pewien czy w Polsce są na to jakieś specjalne zasady, ale akurat my jesteśmy nauczeni zjadać z talerza wszystko. W naszym odczuciu pozostawienie jedzenia na talerzu może oznaczać, że potrawa nam nie smakowała, co z kolei może sprawić przykrość gospodarzowi. W Polsce słyszy się poza tym od dziecka, że trzeba zjadać wszystko, bo gdzieś indziej na świecie ludzie głodują. W tej kwestii zgadzamy się mniej więcej z Malezyjczykami. Khalid i Masni powiedzieli nam, że z talerza trzeba zjeść wszystko, bo niezjedzone jedzenie płacze. Ponadto, jeśli jadło się bez użycia sztućców, należy dokładnie oblizać wszystkie palce, co z kolei akurat w Polsce mogłoby zostać uznane za wysoce niestosowne.
I tak pozostając w temacie kulinariów... Tego samego dnia Khalid i Masni poprosili nas żebyśmy przygotowali dla nich jakieś tradycyjne danie polskiej kuchni. Zadanie niby proste, ale i piekielnie trudne. Nasi znajomi byli święcie przekonani, że wszystkie niezbędne składniki można w Malezji z łatwością kupić i nie dopuszczali do siebie myśli, że czegoś kupić się nie da. Dla nas jednak oczywiste było, że nie jesteśmy w stanie przygotować żadnego polskiego dania, ponieważ w Azji niektóre potrzebne składniki po prostu nie istnieją. Dlaczego by jednak nie spróbować przyrządzić polskiego dania w azjatyckim stylu? Magda wymyśliła zatem, że przygotujemy sałatkę ziemniaczaną. Wybór mojej żony uważam za doskonały i całkowicie słuszny, gdyż groziły nam pierogi, o których Khalid przeczytał wcześniej w Internecie.
Po powrocie do domu dziewczyny zabrały się za wspólne szykowanie lunchu. Masni przygotowywała zupę kuchni malezyjskiej na bazie makaronu, a Magda walczyła z naszą sałatką ziemniaczaną. Majonez okazał się słodki w smaku, za to o ogórkach w ogóle trudno powiedzieć coś sensownego. Na pewno nie zdziwiliśmy się, że ani trochę nie były kwaśne. Szczerze powiedziawszy smakowały tak nijak i sztucznie. Gotowa sałatka trafiła do lodówki. Niedługo potem nadszedł dla niej czas próby. Wszyscy razem poznaliśmy tajemniczy i długo wyczekiwany smak polskiej sałatki ziemniaczanej przyrządzonej na styl azjatycki. Jako wybitny smakosz i potworny łakomczuch roszczę sobie święte prawo do nieskromnego twierdzenia, że moje zdanie w osądzeniu smaku naszej sałatki jest zdecydowanie najważniejsze i wiążące. Wydaję zatem ocenę, że sałatka nasza w ogóle nie smakowała jak nasza, ale i tak była przewyborna i wspaniała. Magda podziela moje zdanie niemal w stu procentach, a Khalid i Masni z przyczyn oczywistych tylko drugą jego część.
Śmialiśmy się później, że moglibyśmy otworzyć restaurację o nazwie „Asian Style Polish Cuisine” (czyli „Polska Kuchnia w Azjatyckim Stylu”), a po tym jak Masni opowiedziała nam swój sen, dołożyliśmy wariant pod tytułem „Salad Dream” (czyli „Sałatkowy Sen”).
Po lunchu Khalid spytał czy później naszą sałatkę można odgrzać w piekarniku...
Wieczorem wybraliśmy się na małe przyjęcie do domu ich przyjaciół. Większość z przybyłych gości była wyznania islamskiego. Podczas spotkania panowały więc zasady dalece odbiegające od standardów europejskich. Mężczyźni witali się wyłącznie z mężczyznami, a kobiety wyłącznie z kobietami. Poza tym całe niemal spotkanie panowie spędzili w męskim gronie, podczas gdy ich żony pilnowały dzieci i spędzały czas we własnym damskim towarzystwie. Głównym powodem spotkania kilku zaprzyjaźnionych rodzin było szczegółowe omówienie i zaplanowanie nadchodzących wspólnych wakacji za granicą. O urlopowej podróży rozmawiali i decydowali wyłącznie mężczyźni, podczas gdy panie w ogóle do obrad nie zostały dopuszczone.
Następnego dnia w niedzielę, wybraliśmy się do kościoła. Swoją obecnością zdecydowanie wyróżnialiśmy się spośród licznej chińskiej społeczności. Jeszcze przed rozpoczęciem mszy spostrzegłem, że pewien mężczyzna ma ubraną bardzo interesującą koszulkę. Nie ukrywam, że przeżyłem mały szok widząc Chińczyka, ubranego w t-shirt z wielkim białym orłem na czerwonym tle i napisem „Polska”. W takiej sytuacji było dla mnie oczywiste, że nie mogę do niego nie podejść i go nie zagadać. Po całkiem przyjacielskiej rozmowie dowiedziałem się, że jest wykładowcą na lokalnym uniwersytecie oraz że był niedawno w Polsce wykładać na jednej z uczelni w Rzeszowie.
Po południu Khalid i Masni zabrali nas i dwóch starszych synów w okoliczne góry na wycieczkę trekkingową. Skład był więc niemal ten sam, co na sobotnim śniadaniu. Około godzinna wędrówka pod górę zaowocowała zdobyciem wierzchołka, z którego rozpościerała się przepiękna panorama na okolicę. Po raz kolejny przekonaliśmy się jednak o tym, że w tropikalnym klimacie Azji Południowo-Wschodniej, górskie wyprawy nie są tak proste i przyjemne, jak chociażby w Polsce. Po kilku minutach marszu, człowiek robi się całkowicie mokry, a ze względu na wilgotność powietrza jego pot kompletnie nie chce „odparować”. Wieczorem zjedliśmy wspólną kolację w ogrodzie. Khalid i Masni mają przed swoim domem altanę, w której na podwyższonej platformie, często jedzą posiłki na świeżym powietrzu. Znów mieliśmy okazję spróbować przygotowaną przez Masni azjatycką potrawę, a po kolacji zajadaliśmy się pysznymi wielkimi chrupkami o smaku rybnym.
Następnego poranka, gdy nasi malezyjscy znajomi pojechali już do pracy, opuściliśmy Semenyih i udaliśmy się pociągiem do stolicy kraju. Podczas całego weekendu, który z nimi spędziliśmy, wiele razy miałem możliwość rozmawiania z Khalidem, nie tylko o zwyczajnych sprawach, ale także na tematy o wiele bardziej głębokie. Była to dla mnie niepowtarzalna okazja do jeszcze lepszego poznania islamu i malezyjskiej kultury. Rozmawialiśmy poza tym między innymi o wartościach życiowych, naszych poglądach i różnicach kulturowych. Taka uczta umysłowa była dla mnie doskonałym zwieńczeniem całokształtu pozytywnych wrażeń, jakich dostarczył nam wyjątkowy weekend spędzony z tą wspaniałą malezyjską rodzinką.
Paweł