Po opuszczeniu rozleniwiającego Tip of Borneo, udaliśmy się przez Kudat z powrotem do Kota Kinabalu. W stolicy stanu Sabah spotkaliśmy się z Norlielą, 26-letnią muzułmanką. Razem z nią pojechaliśmy odwiedzić miasteczko Keningau. W miejscach, do których nie docierają przybysze spragnieni turystycznych atrakcji, zawsze to my jesteśmy największą atrakcją. Wówczas niemal wszyscy miejscowi z nieskrywanym zdziwieniem nam się przyglądają, a prawie każdy nasz ruch jest wnikliwie obserwowany. Nie ma to jednak nic wspólnego z nieżyczliwością (tu chyba jednym wyjątkiem były wioski mniejszości etnicznych w Laosie), a wręcz przeciwnie, ludzie uśmiechają się do nas, zagadują, pytają skąd jesteśmy (nie czując przy tym różnicy między Poland, a Holland), pozdrawiają, krzyczą „hello”, albo po prostu uśmiechają się w naszym kierunku. Nie inaczej było we wszystkich miejscowościach zachodniego Sabahu, wliczając w to także Keningau.
Spacerowaliśmy po miasteczku i okolicach obserwując toczące się tam codzienne życie. W jednej z malutkich drewnianych kawiarenek za miastem przysiedliśmy się na pogawędkę z odpoczywającymi w niej mężczyznami. Po południu w centrum rozkładał się miejscowy bazar. Był całkiem sporych rozmiarów i było na nim dosyć tłoczno. Takie lokalne targowiska są zdecydowanie najlepszym miejscem do posmakowania regionalnych pyszności. I to w dodatku po bardzo niskich cenach. Zatem specjały kuchni indyjskiej, chińskiej i malajskiej, różnorodne napoje, słodkości, niezliczona ilość wielorakich smażonych przekąsek, owoce, grillowane mięsa i inne rarytasy tylko czekają by ucieszyć kubki smakowe szczęśliwych konsumentów. O tak! Uwielbiam wpasowywać się w ten klimat.
Norliela dzielnie towarzyszyła nam przez cały dzień, a pod wieczór pojechaliśmy do miejsca, w którym nas gościła. Nie było to już Keningau, a oddalona o kilka kilometrów wioska o nazwie Tanah Merah. Dom, w którym spaliśmy należy do rodziny muzułmańskiej, więc po raz kolejny mieliśmy okazję dzielić przestrzeń życiową z ludźmi wyznającymi islam. I po raz kolejny było to doświadczenie bardzo pozytywne. Następnego dnia znaleźliśmy się w miejscach, których odwiedzanie podczas podróży sprawia nam olbrzymią radość i do których trudno dostać się bez pomocy miejscowych. Okolice sąsiedniej wioski Jaya Baru są obszarem rolniczym. Spacer polnymi drogami wśród zieleni, pól uprawnych, palm, bananowców, drewnianych domów, bambusowych spichlerzy, życzliwych uśmiechów i pięknych gór w oddali był jednym z tych momentów naszej podróży, w których czuliśmy że właśnie dla takich miejsc warto było przejechać pół świata.
Nie trudno było nie odnieść wrażenia, że we wioskach Jaya Baru i Tanah Merah byliśmy chyba pierwszymi obcokrajowcami od wielu lat. Dzieciaki z miejscowej szkoły, które ze względu na egzaminy najstarszych klas, czas spędzały na boisku, na nasz widok zaczynały szaleć. Chłopcy wygłupiali się chcąc zwrócić na siebie naszą uwagę. Okrzyków „hello” i „what’s your name” („jak masz na imię”) nie było końca. Któryś z uczniów zaskoczył nas jednak niestandardowym okrzykiem „I like you” („lubię cię”). Przypomniały mi się wówczas inne ciekawe okrzyki, które słyszałem w podróży. W Tajlandii jakaś obca dziewczyna krzyczała do mnie „I love you”, a w Kota Kinabalu usłyszałem nawet „Could you kiss me” („czy możesz mnie pocałować”). Przypomniały mi się także sytuacje z Chin, gdy podczas siedzenia razem z Norlielą przy jednym ze sklepików we wiosce Jaya Baru jakiś facet podszedł do nas i bez pytania urządził nam sesję fotograficzną swoim telefonem komórkowym. Żadna napotkana tego dnia osoba nie przeszła koło nas obojętnie. Musiał to być to spory szok dla mieszkańców, że „orang putih” zawitali do ich wioski („orang putih” w języku malajskim znaczy „człowiek o białym kolorze skóry”, nie wiemy czy jest to określenie pejoratywne, w sensie „białas”, czy może jednak nie, ale i tak nazbyt bardzo kojarzy mi się ze słowem „orangutan” by czuć się miło, gdy ktoś tak mnie nazywa).
Do miejscowości Tenom zajechaliśmy autostopem. Po raz kolejny przekonaliśmy się, że w Malezji to całkiem sprawnie działający środek transportu. Najśmieszniejsze jest to, że osoby, z którymi podróżujemy na stopa zwykle twierdzą, że w ich kraju w ten sposób za daleko dojechać się nie da, ponieważ nikt się nie zatrzymuje. Hmm... no cóż.. nie do końca możemy się z nimi zgodzić. Nasza kolejna destynacja słynie z kawy. Muszę przyznać, że Tenom Coffee smakowała mi chyba najbardziej ze wszystkich kaw, które dotychczas miałem przyjemność próbować w Azji po opuszczeniu Wietnamu (oczywiście wietnamski napój bogów deklasuje wszystkie kawy, także te z Borneo). Osobą, która nas gościła w Tenom, była Brytyjka, pracująca jako wsparcie dla nauczycieli języka angielskiego w okolicznych szkołach. Całe przedsięwzięcie organizowane jest przez rząd Wielkiej Brytanii, byłego kolonizatora tutejszych rejonów. Dzięki Philippie mieliśmy niezwykłą okazję odwiedzić szkołę podstawową w jednej z sąsiednich wsi.
Szkoła w Melalap jest jedną z wielu wiejskich szkół w Sabahu, która niczym szczególnym się nie wyróżnia. Śniadanie zjedliśmy razem z nauczycielami w szkolnej kantynie. Wszyscy byli żywo zainteresowani naszą obecnością. Po posiłku mogliśmy obejść teren placówki i poprzyglądać się jej funkcjonowaniu. Młodsi uczniowie znowu szaleli, gdy tylko nas zauważyli, a ci starsi grzecznie kłaniali się mówiąc „dzień dobry”, jak do swoich nauczycieli. Poza tym dzieci bardzo chętnie pozowały do zdjęć. Pewne detale na terenie obiektu wskazywały na to, że świadomość wtórnego wykorzystywania odpadów powoli nabiera w Malezji coraz większego znaczenia. Plastikowe butelki powtykane w kratki od ogrodzenia tworzyły napis „1 Malaysia” („jedna Malezja” – hasło promowane przez państwo, służące budowaniu poczucia jedności narodowej wśród różnorodnych etnicznie mieszkańców kraju), a przy wejściu została w ten sam sposób utworzona cała nazwa szkoły. Ponadto wokół boiska poukładane były donice kwiatowe wykonane ze zużytych gumowych opon samochodowych. W Kambodży na podobnej zasadzie ustawia się przy chodnikach pojemniki na śmieci.
Niedaleko wioski Melalap znajdują się dżungla z kilkoma wodospadami udostępnionymi do zwiedzania w ramach parku. Udaliśmy się tam na małą wycieczkę. Znów zatem zawitaliśmy do lasu deszczowego, takiego samego jak ten, w którym nie tak dawno temu spędzaliśmy dzień za dniem. W drodze powrotnej mogliśmy podziwiać plantacje palmy olejowej, która jest jedną z najważniejszych roślin uprawnych na całym Borneo. Spacerując przez wiejskie obszary wystawialiśmy się na obszczekanie wszystkim lokalnym psom i psiskom. Do Melalap w dawnych czasach dojeżdżała kolej. Obecnie ostatnia stacja Sabah State Railway znajduje się w Tenom. I właśnie na niej zakończyliśmy odwiedziny w tym miasteczku.
Naszą następną destynacją była wyspa Labuan. Administracyjnie nie jest to już Sabah, a zupełnie odrębne terytorium. Cała wyspa objęta jest strefą wolnocłową, co oznacza, że teoretycznie można tam na przykład kupić tanio czekoladę czy alkohol. Produkty te są w Malezji bardzo drogie, więc „tanio” tam, nie oznacza „tanio” według standardów europejskich. Osiem złotych za tabliczkę słodkiej rozkoszy to cena dla nas wciąż nie do zaakceptowania. Mieszkańcy wyspy mogą też o wiele taniej kupować samochody. Nie mają jednak z tego pożytku potencjalni klienci z sąsiedniego Sabahu czy Sarawaku, ponieważ samochodem kupionym w Labuanie (miasto na wyspie nazywa się tak samo jak wyspa) można jeździć poza granicami tego terytorium tylko przez 30 dni w roku. Potem trzeba już zapłacić podatek. Joanita, pierwsza z goszczących nas osób w Labuanie, jest handlowcem w salonie samochodowym. Już pierwszego dnia po przyjeździe mieliśmy zwiedzone niemal wszystkie atrakcje turystyczne wyspy, gdyż tata naszej znajomej obwiózł nas po większości najważniejszych miejsc.
W trakcie naszego pobytu w Labuanie przypadło najważniejsze święto buddyzmu o nazwie Wesak Day. Buddyści na całym świecie świętują w tym dniu narodziny Buddy. W Malezji, kraju bardzo zróżnicowanym kulturowo i religijnie, wszystkie najważniejsze święta największych religii są dniami wolnymi od pracy. Malezyjczycy mają zatem wolne podczas muzułmańskiego Hari Raya Puasa (koniec Ramadanu), chrześcijańskiego Bożego Narodzenia, hinduistycznego Diwali (święto światła), a także podczas buddyjskiego Wesak Day. Jest to naprawdę interesujące tym bardziej, że religią państwową jest islam. Dzięki temu, że Yen Chong, nasz drugi gospodarz w Labuanie, jest wyznawcą buddyzmu, mogliśmy uczestniczyć w miejscowych obchodach tego najważniejszego buddyjskiego święta.
Uroczystości odbywały się na terenie Stowarzyszenia Buddystów Labuanu. Obchody rozpoczęły się porannym jarmarkiem, na którym można było kupić lokalne jedzenie. Przyjechaliśmy więc tam na śniadanie. Jarmark funkcjonował przez całą uroczystość, więc non-stop kręciło się tam sporo ludzi. Niedługo po śniadaniu rozpoczęły się obrzędy religijne. Ludzie zgromadzili się w jednej z dużych sal z ołtarzem Buddy i po ceremonii układania świec w kształcie kwiatów, rozpoczęli około godzinną modlitwę. Nie wszyscy jednak wyznawcy w niej uczestniczyli, a tylko część. Pozostali spędzali czas na jarmarku oraz w pozostałych salach, w których organizowane były zajęcia dla dzieci. Po modlitwie nastąpił najbardziej kulminacyjny moment uroczystości, czyli w dosłownym tłumaczeniu „kąpanie Buddy”. Ceremonia polegała na tym, że ludzie po kolei podchodzili do posągu przedstawiającego małego Buddę i specjalnymi polewakami obmywali go wodą. W tej praktyce także uczestniczyła tylko część zgromadzonych, a reszta wyłącznie się przyglądała. W Malezji wyznawcami Buddyzmu w zdecydowanej większości są obywatele chińskiego pochodzenia. Zatem podczas Wesak Day otoczeni zewsząd chińskimi twarzami i mandaryńskim językiem mogliśmy poczuć się trochę jak w Chinach. Na uroczystość przybyło nawet także kilku muzułmanów, którzy jednak całe wydarzenie potraktowali raczej jako festyn.
Po powrocie do Sabahu udaliśmy się jeszcze bardziej na zachód by dotrzeć do niewielkiej miejscowości Sipitang. Wcześniej byliśmy już tam na krótko z Elizabeth, a tym razem odwiedziliśmy Trevora, Malezyjczyka chińskiego pochodzenia, który pracuje w miejscowym szpitalu. Trevor pokazał nam kilka interesujących miejsc w okolicy, w tym jego szpital. Opowiedział nam także sporo ciekawostek o Malezji oraz o Borneo. Dowiedzieliśmy się na przykład, że w Sarawaku istnieją wioski, do których można dotrzeć tylko łodzią oraz że w indonezyjskiej części wyspy, głęboko w dżungli, wciąż mieszkają łowcy głów. Są to ludy, których przedstawiciele jako trofea kolekcjonują obcięte głowy. Ma to poza tym ważny związek z wierzeniami w duchy, które odstraszyć można tylko przez poświęcenie kilku ludzkich czaszek.
Podsumowując naszą podróż po zachodniej części Sabahu musimy przyznać, że wszystkie małe miasteczka są łudząco do siebie podobne, żeby nie powiedzieć, takie same. Architektura jest taka sama, zapachy są te same, takie same są reakcje ludzi. W każdej małej miejscowości jest przynajmniej jeden klub bilardowy, wiecznie okupowany przez miejscowych graczy, w każdej jest przynajmniej jedna restauracja KFC, zwykle w okolicy ścisłego centrum i w każdej oczywiście obowiązkowo miejscowy bazar. Elementem lokalnej kultury jest przesiadywanie w małych lokalnych restauracjach przy kawie lub przy teh tarik (herbata z mlekiem i pianką). Często widywaliśmy mężczyzn siedzących bezczynnie przy jednej czy dwóch szklankach, czasem samotnie, czasem w większej grupie. Ludzie przeważnie są życzliwi i uśmiechnięci. Niestety jednak obsługa restauracji często stara się oszukać zawyżając ceny. Albo nie umieją liczyć, albo właśnie skrzętnie liczą na to, że to my się nie doliczymy. Naszym patentem było uśmiechanie się i tłumaczenie na spokojnie ile każde danie kosztowało i że możemy zapłacić cenę z menu. Zawsze skutkowało, nawet jak kasjerzy upierali się, że ceny wzrosły (powszechna praktyka).
Obszary pomiędzy miasteczkami porastają dżungle i plantacje palmy olejowej. Gdzieniegdzie rozlokowane są malutkie wioski, w których oprócz nowych murowanych domów, można spotkać także wiele drewnianych. Odwiedzinom wiosek zawsze towarzyszyły żywe reakcje mieszkańców. Wszechobecne są niezdobyte góry porośnięte lasami deszczowymi. Jest to nieodzowny element pięknego krajobrazu. Naszą następną destynacją po odwiedzeniu tych wszystkich małych miasteczek było kolejne państwo. Nasza droga wiodła w kierunku Sułtanatu Brunei.
To jeszcze jednak nie koniec opowieści o zachodnim Sabahu. W trakcie naszej podróży po tej części Borneo przytrafiło nam się coś jeszcze. Coś niespodziewanego i niezaplanowanego. Jak to się stało, że przez przypadek utknęliśmy w środku równikowej dżungli? Jak to się stało, że znaleźliśmy się w miejscu, do którego nie dojeżdżają samochody i nie prowadzi żadna wydeptana ścieżka? I co nam się tam przydarzyło? Sabah zachodni zapewnił nam jeszcze jedną niezapomnianą przygodę...
Paweł