Ku naszemu zdziwieniu, taksówkarze nie rzucili się na nas, jak było to na przykład w Indonezji. Bardzo kulturalnie i spokojne zagadywali czy chcemy taksówkę do centrum Rangunu. Nie skorzystaliśmy jednak z uprzejmych zaproszeń i wybraliśmy inną drogę dotarcia do miasta. Dowiedzieliśmy się wcześniej, gdzie w okolicy lotniska znajduje się przystanek autobusowy. Po około 20 minutach marszu dotarliśmy na bazar. Znajdował się tam przystanek, z którego odjeżdżają w różnych kierunkach autobusy oraz samochody ciężarowe zaadaptowane do przewożenia ludzi. Wszystkie miały na przednich tablicach nazwy wyglądające dla nas jak magiczne szlaczki. Sprawdziliśmy w naszym słowniczku jak wygląda liczba 97, czyli numer naszego autobusu i z pomocą lokalnych mieszkańców udało nam się go złapać. Pewien mężczyzna pomógł nam znaleźć odpowiedni przystanek i czekał z nami aż do przyjazdu autobusu, po czym jeszcze krzyknął kierowcy, gdzie ma nas wysadzić.
W Rangunie zatrzymaliśmy się trochę dalej od centrum. W naszej okolicy znajdował się jeden z lokalnych bazarów. Nie ma lepszego miejsca do zapoznania się z nową kulturą niż bazar i jego okolice. Ulice tętniły życiem. Przechadzaliśmy się wąskimi uliczkami i z osłupieniem obserwowaliśmy otaczającą nas rzeczywistość. Na ulicach było mnóstwo lokalnych jadłodajni z malutkimi stołami i plastikowymi krzesełkami. Sporym zdumieniem był brak motorynek. W pierwszej chwili nie dostrzegliśmy detalu, który sprawiał niesamowitą różnicę pomiędzy największym miastem Birmy, a stolicami Tajlandii, Wietnamu czy Kambodży. To ten brak motorów powoduje taki spokój. Dopiero melodyjne i spokojne dźwięki dzwonków od rowerów uświadomiły nam jak wielka jest to różnica, gdy idąc bazarem lub ulicą nie trąbią na pieszych (i wszystko inne dookoła) i nie warczą „szalone motorynki”.
Ulicami zupełnie innego, egzotycznego świata, chodzili zadziwiający ludzie. Większość birmańskich kobiet i dzieci ma nałożoną na twarz kremową substancję, która jest ochroną przeciwsłoneczną i podobno także wygładza cerę. Wielu mężczyzn ma wyraziście czerwone usta i zabarwione na ciemnoczerwono zęby. To ślady po żuciu betelu - popularnej w całej Birmie używce. Można go kupić wszędzie na malutkich straganikach. Ślady po nim są także na chodnikach - co krok widać ciemnoczerwone plamy po splunięciach, wyglądające jak zaschnięta krew. Zarówno kobiety jak i mężczyźni noszą parasole. Wszędzie parasole. Wszyscy chronią się w ten sposób przed ostrym słońcem lub przed deszczem. Poza tym bardzo dużo ludzi nosi sarongi. U kobiet wygląda to dość zwyczajnie, jak długa spódnica. Jednak już na lotnisku nasz wzrok przykuły sarongi w wydaniu męskim. Na ulicach również widać mnóstwo buddyjskich mnichów, nie tylko mężczyzn, ale także wiele kobiet, czego jeszcze nie spotkaliśmy w innych buddyjskich krajach. Mają ogolone na łyso głowy, ale można je z daleka rozróżnić po innym kolorze szat.
Podczas pobytu w Rangunie nie mogło zabraknąć czasu na odwiedzenie lokalnych „herbaciarni”. Są to nie tylko miejsca do picia herbaty. Można w nich zjeść także prosty posiłek lub lokalne przekąski. Jednak stali bywalcy najwięcej czasu poświęcają tam właśnie na picie herbaty. Chińska zielona herbata jest bezpłatna i nielimitowana. Pije się ją z malutkich czarek. Nie są one myte. Po odejściu klientów od stołu, odkłada się je do stojącej na stole miski z zimną wodą, gdzie czekają na kolejnych gości. W jednej z takich knajp zamówiliśmy tradycyjną birmańską herbatę, serwowaną z kondensowanym mlekiem, a potem popijając chińską herbatę, obserwowaliśmy bogate życie uliczne miasta. Oczywiście my także byliśmy obserwowani. Zazwyczaj w takim miejscu, wszyscy patrzą się na nas z wielkim zdziwieniem tylko na początku: jak wchodzimy, jak radzimy sobie z zamówieniem czegokolwiek, gdzie usiądziemy, jak odłożymy torbę i tak dalej. Jednak tym razem jedna z obsługujących dziewczyn usiadła tuż obok nas i gdy tylko miała wolną chwilę bacznie nas obserwowała.
Magda