Na początek jednak udaliśmy się do Krabi. Jest to dość duże, nadmorskie miasto leżące na Półwyspie Malajskim, do którego dojazd z naszego malutkiego Lamae wcale nie był taki łatwy. Kilkanaście kilometrów od centrum zlokalizowane są piękne rajskie plaże, które także mieliśmy okazję na chwilę odwiedzić. Głównym jednak powodem naszego przyjazdu do Krabi, wcale nie było wylegiwanie się na gorącym piasku przy turkusowym morzu. W mieście tym mieliśmy bowiem zaplanowanie spotkanie z Żanną, naszą rosyjską koleżanką, którą poznaliśmy nad Bajkałem. Kilka miesięcy po naszej wizycie w Irkucku i Sludiance, Żanna także wybrała się w podróż po Tajlandii i dzięki temu mogliśmy zobaczyć się ponownie, choć tym razem w klimacie znacznie odmiennym od syberyjskiego.
W Krabi pierwszy raz zobaczyliśmy tak dużą liczbę muzułmanów. Na południu kraju religia ta ma szerokie grono wyznawców, a jest ich tym więcej, im bliżej jest do południowego sąsiada, Malezji, w której islam jest religią dominującą. Spacerujące po ulicach kobiety, ubrane w długie kolorowe suknie i ozdobne wielobarwne hidżaby na głowach, były nowym dla nas i bardzo interesującym widokiem. W oczy rzucał się do tego kontrast, jaki tworzyli nieumiejący się dopasować do miejscowej kultury, roznegliżowani biali turyści i turystki. Kontrast ten szczególnie uwidaczniał się wieczorami, gdy tłumy ludzi wysypywały się na olbrzymi „night market” (nocny bazar). My również go odwiedzaliśmy, gdyż można tam skosztować wielu przepysznych tajskich smakołyków.
Czas, który spędziliśmy wspólnie z Żanną, zapamiętamy jako bardzo udany. Po jej wyjeździe z Krabi, przyszedł czas na naszą pierwszą podczas tej podróży, prawdziwie morską wyprawę. Wyspy zwykle mają taką przypadłość, że nie można do nich dojechać ulicą, czy po torach kolejowych. Są oczywiście od tego wyjątki, ale mam na myśli właśnie raczej przedstawicieli reprezentatywnych. Przyjmując dodatkowo założenie o braku na wyspie lotniska, do wyboru pozostaje już tylko dopłynięcie. I takiego też zatem, spośród bogatego wachlarza opcji, dokonaliśmy wyboru. Aby dopłynąć z Krabi na Koh Jum skorzystaliśmy z turystycznego statku, który docelowo płynął na Koh Lantę i w połowie drogi mijał naszą wyspę.
Koh Jum powitaliśmy wysiadając z małej łódki wprost na wymarzoną rajską plażę. Taką prawdziwie egzotyczną, taką jak z obrazka w biurze podróży, właśnie taką jak ze snów. Wyskok z łódki wprost do wody zakończył się dla mnie całkowitym zamoczeniem sandałów - ale kto by się tam tym przejmował mając przed oczami niemal kompletnie bezludną, piękną, tropikalną plażę? Zdawać by się mogło, że witały nas same kokosowe palmy, inne egzotyczne drzewa i gorący piasek. Aha, pominąłem pewien szczegół. Jak to się stało, że z Krabi wypłynęliśmy dużym turystycznym statkiem, a na Koh Jum wyskoczyliśmy z małej łódki? Musiało tak być, ponieważ statek z Krabi na wyspę naszą nie dopływał, tylko przepływając koło niej, został otoczony z dwóch stron przez łódki. Trzeba było wówczas dokonać „transferu międzypokładowego”, czyli przeskoczyć ze statku na łódkę. Bagaż można brać ze sobą, ale można też pozwolić obsłudze statku „zatroszczyć” się o niego, co w praktyce oznacza… plecaki fruwające nad wodami.
Koh Jum jest niewielką tropikalną wyspą, która znajduje się na Morzu Andamańskim. Jej wschodnie wybrzeże obfituje w piaszczyste plaże, więc znaczna jego część zagospodarowana jest miejscami noclegowymi dla turystów. Po drugiej stronie wyspy znajdują się wioski. Ucieszyliśmy się bardzo, gdy pierwszego dnia, podczas eksploracji w głąb wyspy, odnaleźliśmy po jej drugiej stronie najzwyklejszą ludzką osadę, w której mieszkają zwyczajni ludzie. Była to dla nas okazja nie tylko do tego, co w podróży bardzo lubimy, czyli obserwowania życia lokalnej społeczności, ale także do robienia zakupów, czy jedzenia posiłków w miejscach tańszych niż przyplażowe turystyczne restauracje. Byliśmy bardzo zaskoczeni, że mimo iż mieszkańcy wioski dzielą swoją przestrzeń życiową z zagranicznymi turystami po drugiej stronie wyspy, wiele osób uśmiechało się do nas i było dla nas życzliwych. Pierwszego dnia, w którym odwiedziliśmy wioskę, były tam organizowane zawody sportowe. Drużyny rywalizowały w piłkę nożną i siatkówkę. Sporo ludzi kibicowało swoim znajomym, uczestniczącym w zawodach. Dla mnie, miłośnika piłki nożnej, boisko piłkarskie i bramki w otoczeniu kokosowych palm, pomiędzy którymi przedzierał się widok na turkusowe morze, to było naprawdę coś fantastycznego. Bardzo dużą część społeczności we wiosce stanowią muzułmanie - czyli kobiecych kolorów szał znów w akcji.
Co robiliśmy na tej tropikalnej wyspie? A co mogliśmy na niej robić? Jak już przypłynęliśmy tu na kilka dni to mijały one w rytmie: morze-wioska-morze-domek-wioska. Oprócz kąpieli w przesolonej wodzie, bujania się w hamaku, spacerowania po wyspie i oglądania wieczornych zachodów słońca, niewiele innych rzeczy można było na niej robić. Nasza wyspa zdecydowanie zaskoczyła nas niewielką ilością turystów. OK, czytaliśmy, że nie jest ona tak popularna jak sąsiednia Koh Lanta, ale nie sądziliśmy, że będzie na niej aż tak cicho i spokojnie. Niejednokrotnie zdarzało się, że na plaży byliśmy kompletnie sami. Zresztą, nawet jak ktoś czasem się wyłonił, to wciąż była to totalnie pusta rajska plaża, aż miło. Ona naprawdę miała w sobie coś magicznego, coś z tych pięknych marzeń.
Wyobrażenia ludzi o kosztach plażowania na tropikalnej wyspie często niesamowicie mijają się z rzeczywistością. Dzieje się tak zwykle, ponieważ wyobrażenia te kształtują biura podróży. Ile to więc kosztuje? Za nocleg w bambusowym domku (zwanym tutaj z angielska „bungalow”) na najprawdziwszej tropikalnej wyspie z rajską, niemal bezludną plażą i gorącą morską wodą, płaciliśmy w przeliczeniu około 11 zł za osobę na dobę. Posiłek w restauracji przy domkach kosztował nas w przeliczeniu około 9 zł. Jednak i tak żywiliśmy się głównie w wiosce po drugiej stronie wyspy, w której, po 20 minutowym spacerku, mogliśmy najeść się w jadłodajni za około 4 zł za danie. Poza tym na wiosce można zakupić wiele drobnych smakołyków. Panie sprzedają między innymi takie przysmaki jak: smażone banany w cieście, herbata z mlekiem i lodem, grillowane mięska, tropikalne owoce, placki kokosowe, itp.
Po zrobieniu rozeznania we wiosce, wiedzieliśmy, że wyspę można opuścić nie tylko tym samym turystycznym statkiem z Koh Lanty do Krabi - analogicznie do naszego przyjazdu. Mieszkańcy Koh Jum korzystają bowiem ze znacznie tańszego, lokalnego stateczku, który odpływa z niewielkiej przystani po drugiej stronie wyspy. Zatem my także postanowiliśmy wrócić na kontynent korzystając z tej właśnie drogi. Kolejną naszą destynacją była największa wyspa wchodząca w skład Morskiego Parku Narodowego Tarutao. Masowa turystyka i tłumy obcokrajowców jeszcze tam nie dotarły, więc był to kierunek w sam raz dla nas. Prawie cały dzień zszedł nam na transporcie. Po dopłynięciu turystycznym statkiem na drugą naszą wyspę, wynajęliśmy od parku narodowego namiot. Rozbiliśmy go na polu kempingowym, kilka metrów od plaży. Budzić się przy szumie fal i zaraz po otwarciu oczu widzieć egzotyczną plażę i morze, to naprawdę wspaniałe uczucie. Na Koh Tarutao wszystko jest pod nadzorem pracowników parku narodowego, wliczając w to restauracje (w naszej okolicy była wyłącznie jedna jedyna) i transport po wyspie. Znajduje się na niej kilka pięknych plaż. Jednego dnia wybraliśmy się parę kilometrów na wędrówkę przez dżunglę, by dotrzeć do plaży innej niż ta, na której mieliśmy nasze obozowisko. Znów mogliśmy poczuć się jak na bezludnej wyspie - tylko piasek, gorąca turkusowa woda i my.
Na Koh Tarutao żyje bardzo dużo małp. Wiele z nich można ze spokojem wypatrzyć i obserwować ich poczynania na drzewach i na ziemi. Nie stronią one od turystów, a wręcz przeciwnie - urządzają one polowanie na… należące do turystów produkty spożywcze. Zostawienie niepilnowanej siatki z jedzeniem kończy się zazwyczaj wpałaszowaniem przez małpę jej zawartości lub przynajmniej małpią kradzieżą. My, mając na uwadze doświadczenia z poprzedniego pobytu w jednym z tajlandzkich parków narodowych, nie ruszaliśmy się nigdzie bez naszej siatki z jedzeniem, które przywieźliśmy ze sobą na wyspę. Tym razem żaden małpiszon do żarcia nam się nie dobrał, ale Magda „upolowała” na aparacie fotograficznym małpę, która grandziła przy naszym namiocie i dobierała się do siatki z wodami mineralnymi. Na całe szczęście pogardziła nimi.
Nasz pobyt na Koh Tarutao zbiegł się w czasie z organizacją na wyspie otwartych zawodów biegowych (coś w rodzaju mini maratonu). Z tego względu przypłynęło na nią mnóstwo ludzi. Dzień wcześniej na terenie parku odbywało się wielkie sprzątanie. Wszystkie śmieci zostały drobiazgowo wyzbierane i wrzucone do wykopanego dołu, a następnie spalone. Przy czym spalanie ich było procesem długotrwałym. Niby wszystko OK. Tylko dlaczego dół do palenia tych śmieci wykopano na środku pola kempingowego dla turystów, kilka metrów od naszego namiotu? Po raz kolejny witamy w Azji! Dzień spędzaliśmy akurat poza naszym obozowiskiem, więc zbytnio nam to nie przeszkadzało, ale w nocy mieliśmy już zamiar gościć w naszym namiocie, a śmierdzący dym wciąż gęsto unosił się znad pogorzeliska.
Swojej cierpliwości pozwoliłem wytrzymać do około pierwszej czy drugiej w nocy. Przebudziłem się z dziwnymi dolegliwościami jakby zatrucia. Nieznośny dym na dobre zagościł już w naszym przyplażowym namiocie. Nie dało się normalnie oddychać. A jakby na to nie spojrzeć, przebywaliśmy na terenie parku narodowego. Postanowiłem załatwić sprawę i wyruszyłem na poszukiwania kogoś z obsługi. Mimo, że było to rażące niedbalstwo pracowników parku i miałem prawo być na nich wściekły, to złością się w Azji za wiele nie zdziała. Azjata się obrazi i oleje sprawę. Trzeba więc było załatwić sprawę po ichnemu (po azjatycku), czyli zrobić z siebie ofiarę i prosić o pomoc. Klucząc w środku nocy pomiędzy śpiącymi budynkami pracowników usłyszałem gdzieś głośno działający telewizor. Udałem się za jego dźwiękiem i odnalazłem dwóch pracowników, tzn. jednego zasypiającego przy telewizorze i drugiego, który spał już na dobre. Komunikacja z nimi w języku angielskim była raczej niewykonalna. Jednak trochę po angielsku, trochę na migi, a ostatecznie wskazując dymek na znaku zakazu palenia, udało mi się faceta zaciągnąć ze sobą. Po przyjściu na miejsce zrozumiał o co chodzi i biedak gołymi rękami zasypywał dół piachem. Dymienie trochę ustało, ale nie to w mojej głowie. Nie mogliśmy takiego skandalu puścić płazem…
Ja rozumiem, że powinno się sprzątać przed dużą imprezą. Rozumiem też, że taniej jest śmieci spalić niż wywozić je gdzieś statkiem na wysypisko (palenie śmieci jest zresztą w Azji normalną praktyką). Nie mogę jednak pojąć, dlaczego palenie śmieci urządza się na środku pola kempingowego, gdzie w odległości kilku metrów rozlokowane są namioty turystów, którzy uiścili przecież opłatę za wstęp do parku narodowego, by cieszyć się świeżym powietrzem. No nie może być! Od rana rozpoczęliśmy więc poszukiwania kierownika. Owe poszukiwanie odbywało się w stylu iście azjatyckim, tzn. każdemu napotkanemu pracownikowi parku trzeba było opowiadać całą historię od nowa i każdy wysyłał nas gdzie indziej. Zresztą Azjata, jak nie wie co powiedzieć, to mówi „idźcie tam” wskazując losowo wybrany kierunek. To akurat działa tak samo we wszystkich azjatyckich krajach, które dotychczas odwiedziliśmy. Tym razem także mieliśmy wrażenie, że wszyscy robią wszystko żebyśmy kierownika nie znaleźli.
Opuścić wyspę planowaliśmy w ten sam dzień, co maratończycy. Nie spodziewaliśmy się jednak, że uda nam się tego dokonać bezpłatnie. Czekaliśmy na statek turystyczny, który raz dziennie przypływa na Koh Tarutao po turystów. W pewnym momencie wielu uczestników maratonu zaczęło tłumnie maszerować na przystań z bagażami. To oznaczało, że opuszczają oni wyspę przed południem, tak samo jak chcieliśmy my. Zakręciliśmy się więc koło przystani, a mężczyzna z obsługi statku, którego zagadałem, pozwolił nam zabrać się z dziećmi i nauczycielami ze szkoły sportowej. Wszyscy na pokładzie byli zdziwieni, ale jednocześnie cieszyli się naszą obecnością. Robiliśmy sobie nawet wspólne zdjęcia i gawędziliśmy z nauczycielkami. Jedna z nich powiedziała nam, że dyrektor jedzie dziś własnym samochodem do Hat Yai (czyli do tej samej miejscowości, co my). Zapytaliśmy więc go czy możemy się z nim zabrać, a on zgodził się z uśmiechem. Ale mieliśmy szczęście tego dnia - nie dość, że wyspę opuściliśmy na „statko-stop” to jeszcze w trakcie rejsu udało nam się załatwić „auto-stop”. Poza tym płynąc statkiem udało nam się zaobserwować piękny widok – delfiny wyskakujące ponad taflę wody. Podczas jazdy samochodem z panem dyrektorem, mniej więcej gdzieś w połowie drogi, zaprosił on nas do restauracji na lunch, za który nie pozwolił nam zapłacić. Niesamowity dzień!
W Hat Yai zatrzymaliśmy się tylko na jedną noc, by następnego dnia wyruszyć pociągiem do Malezji. Pożegnaliśmy więc już na dobre Tajlandię i jej rajskie wyspy. Jednak jak z tym „rajem” jest naprawdę? Upał koszmarny. Na słońcu nie można wysiedzieć za długo i maksymalnie po kilkudziesięciu minutach trzeba uciekać do cienia. Nawet skóra aż czasem boli od słonecznych promieni. Człowiek poci się cały dzień, a ostatecznie cała zabawa już po dwóch-trzech dniach i tak zaczyna się nudzić. W końcu jak długo można w kółko chodzić się kąpać, leżeć w hamaku i spacerować po wyspie? Wszystko to fajne, ale żeby od razu tropikalne plaże z kokosowymi palmami i turkusową wodą nazywać rajem? Na słowo „raj” przychodzą mi na myśl także inne wspaniałe miejsca, niekonieczne usytuowane nad morzem. Zamykam oczy i widzę wiele obrazów cudownych miejsc, które odwiedziliśmy, nie tylko podczas tej podróży. I choć wielu kocha rajskie plażowanie i to właśnie ono sprawia im największą radość, to myślę, że nie można z góry za kogoś decydować co jest rajem, a co nie. Każdy bowiem człowiek, gdzieś w głębi swojego serca, ma swoje własne ukochane miejsca, takie swoje własne „rajskie plaże”.
Paweł