Po długich przygotowaniach praktycznych i mentalnych, dotarliśmy do wioski Poring. W pełnej gotowości czekaliśmy na wejście do lasu. Przyszła po nas dziewczyna, mniej więcej w naszym wieku. Było już późne popołudnie, gdy rozpoczęliśmy marsz do naszej destynacji, położonego głęboko w dżungli obozowiska. Nie było dla nas niespodzianką, że krótko zanim wyruszyliśmy, zaczął padać ulewny deszcz.
Maszerując w ulewie z ciężkim plecakiem, zahaczając o korzenie i gałęzie, szczerze zazdrościłam wszystkim, którzy są czyści, susi i popijają kawkę w domowym zaciszu. Co mi przyszło do głowy żeby tu przyjechać? Najgorzej było, gdy doszliśmy do rzeki. Gdy nie pada jest ona przyjemnym potoczkiem. Jednak w trakcie ulewy nurt staje się rwący. Nie miałam nawet siły, żeby skakać z plecakiem po kamieniach i ryzykować kąpiel razem z bagażem, gdybym straciła równowagę. Poszłam po prostu przez środek potoku, mocząc całe buty i spodnie do kolan. W końcu dotarliśmy na miejsce. Droga była dla mnie naprawdę ciężka. Jednak gdy rozejrzałam się dookoła i spojrzałam na soczystą zieleń zadziwiających roślin skrzących się po deszczu, które widziałam pierwszy raz w życiu, mój kryzys minął. Rozpoczęliśmy naszą przygodę w lesie równikowym na Borneo.
Głęboko w dżungli znajduje się leśne obozowisko. Aby tam dotrzeć, trzeba iść około 40-50 minut z wioski Poring. Jedyną drogą jest wąska ścieżka przez gęsty las, którą można pokonać tylko pieszo. Turyści z całego świata przyjeżdżają tu żeby spędzić niezwykłą noc lub dwie w lesie deszczowym, obserwować zadziwiającą przyrodę i poczuć jak wygląda życie w dżungli. Śpią w bambusowych altanach pod moskitierami, jedzą proste, przygotowane w kuchni polowej potrawy na bazie ryżu i warzyw.
W języku malajskim „lupa masa” oznacza „zapomnieć czas” – to nazwa obozowiska, którego wolontariuszami byliśmy. Cały leśny kompleks stanowi kilka chatek, a w zasadzie altanek z bambusa, połączonych między sobą wąskimi ścieżkami. Usytuowany jest w pobliżu rzeki, z małym lecz silnym wodospadem. Na rzece zbudowana jest mini-hydroelektrownia, która dostarcza prąd do leśnego obozu. Obecność rzeki zapewnia także wodę pitną (po wcześniejszym filtrowaniu). W największej altanie, w której znajduje się kuchnia, zainstalowane są żarówki i gniazdka elektryczne.
My spaliśmy w namiocie. Był rozłożony wewnątrz jednej z bambusowych altan, na podwyższonej platformie Zatem nawet podczas popołudniowo-wieczornych ulewnych deszczy, nasz namiot był zawsze bezpieczny.
W deszczowym lesie równikowym na Borneo spędziliśmy tydzień. Podczas naszego pobytu w obozowisku, ani razu nie przeżyliśmy wielkiego natłoku turystów. Raz tylko przybyła na jedną noc dziesięcioosobowa grupa, a poza tym odwiedziło nas kilka pojedynczych osób. W czasie gdy byli turyści, pomagaliśmy przygotowywać dla nich posiłki. Praca w kuchni polowej to nie lada wyzwanie. Przede wszystkim trzeba zawsze dbać o zabezpieczenie jedzenia przed insektami. Nie można przetrzymywać dużych jego ilości. Jeśli już coś zostanie po posiłku, należy to przechować tylko w szczelnie zamykanych plastikowych pojemnikach. Ach, cóż to za przyjemność gotować w kuchennej altanie z bambusa, do której zaglądają liście bananowca i inne soczyście zielone rośliny. A wyhodowane tuż obok, stojące w doniczce na bambusowej platformie papryczki chili, tylko czekają na swoją kolej, by dodać potrawom trochę pikanterii.
Nie licząc pojedynczych warzyw z leśnego ogródka, wszystkie produkty spożywcze znajdujące się w kuchni muszą przywędrować z wioski Poring. W ratanowym koszu zakładanym na plecy przynosi się ryż, „nudle”, warzywa, owoce, przyprawy, środki czystości. Wycieczka do wioski to spora atrakcja, zwłaszcza w pierwszą stronę, gdy idzie się bez towaru. Idąc powoli i uważając gdzie się stąpa, by przypadkiem nie nadepnąć na jakiegoś węża lub skorpiona, można podziwiać prawdziwe wspaniałości natury. Zakupy zazwyczaj były połączone z odbiorem turystów. Do obozu nie ma znakowanej ścieżki, dlatego po każdego turystę trzeba wybrać się do umówionego miejsca.
Poza sprawami kuchennymi, zakupami i przyprowadzaniem turystów, do naszych zadań należały różne prace mające pomóc w codziennej walce obozowisko kontra dżungla. W tutejszym klimacie i okolicznościach przyrody, praca ludzka bardzo szybko obraca się w niwecz. Na przykład bambusowy domek, wybudowany ponad dwa lata temu, nadaje się już praktycznie do rozbiórki. Bambus jest dobrym materiałem konstrukcyjnym: łatwo go pozyskać, jest lekki i w prosty sposób można z niego zrobić niemal wszystko: mostek nad rzeką, altanę, krzesła, stół, a nawet popielniczkę. Ma jednak jedną podstawową wadę – jest nietrwały. W lesie równikowym walka z przyrodą nigdy się nie kończy. W jednej z altan, która w dniu naszego przybycia miała zwyczajną bambusową podłogę, po trzech dniach, wyrosło i przebiło się przez nią kłącze bananowca.
Codzienne funkcjonowanie w obozie byłoby bardzo utrudnione, a wręcz niemożliwe, gdyby nie wycięte ścieżki między chatkami, toaletami, kuchnią, rzeką i wodospadem. Trzeba o nie dbać wycinając systematycznie nieproszonych gości z dżungli. Wyposażona w maczetę, walczyłam kilka razy z chaszczami, wyrastającymi wciąż na nowo. Miała też okazję popracować trochę w malutkim ogródku. Wymaga on szczególnej pielęgnacji, ponieważ po kilku dniach nieuwagi, warzywa bardzo szybko zaczynają zarastać. Przynajmniej podlewanie nie jest konieczne. Codzienne deszcze zapewniają aż za dobre nawodnienie.
Podczas naszego pobytu Paweł stworzył zupełnie nową ścieżkę do jednej z chatek. Nosił dzielnie kamienie z rzeki do naszego obozu, aby stworzyć kamienny szlak, który nie rozmyje się podczas ulewy. W związku z silnymi opadami, najlepszą ochroną na dachy bambusowych altan jest plastikowa plandeka. Dlatego jednego dnia chłopaki wymienili starą podziurawioną plandekę na nową. Kamienie z rzeki przydają się też do innych konstrukcji budowlanych. Paweł przynosił je także, gdy pomagał budować ścianę do nowej toalety. Cementowanie kamiennej ściany z nierównych kamieni do prostych zadań nie należało. Zaprawa cementowa zrobiona z niezbyt czystego, gruboziarnistego piasku rzecznego, w wilgotnym klimacie o wiele dłużej twardniała. Jednego razu ściana po ułożeniu około pięciu kolejnych warstw kamieni, po prostu runęła. Fajnym pomysłem było wybudowanie innej ściany z materiałów do recyklingu, zużytych puszek po ciastkach i butelek. Surowce zostały ponownie wykorzystane i nie trzeba było wynosić ich do wioski. Wszystkie śmieci muszą powędrować do Poring, dlatego należy starać się, żeby „produkcja” odpadów w obozowisku była jak najmniejsza.
Budziliśmy się o poranku. Słońce wschodzi wcześnie, więc około godziny siódmej było już zupełnie jasno. Wokół słychać śpiewanie ptaków i inne, trudne do zidentyfikowania odgłosy. Wychodziliśmy z namiotu. Rzeczy wyprane poprzedniego dnia były zazwyczaj totalnie mokre. Jednak słońce o poranku świeci intensywnie, więc po znalezieniu dobrego miejsca, było szansa, że jako tako wyschną.
Zazwyczaj po śniadaniu zajmowaliśmy się sprawami usprawniającymi funkcjonowanie obozowiska. O poranku nie było jeszcze gorąco, więc budowanie ścieżki, czy wycinanie maczetą zarośli było sporą atrakcją i przyjemnością. Poruszając się samotnie po dżungli można poczuć nutkę adrenaliny. Trzeba stąpać ostrożnie, rozglądać się uważnie, aby nie wejść prosto w ogromną pajęczynę lub nie nadepnąć na coś jadowitego. Mimo wysokich temperatur, odpowiedni strój był obowiązkowy: gumowe buty, zabezpieczające przed błotem czy ukąszeniem węża, długie spodnie, długie skarpety przeciw pijawkom i najlepiej długi rękaw.
Po lunchu wyruszaliśmy zazwyczaj na wyprawę do Poring. Była to okazja do połączenia się z cywilizacją i złapania Internetu. Największym dla mnie wyzwaniem podczas wędrówki było zapamiętanie punktów charakterystycznych, tak aby wybrać właściwą ścieżkę na rozstajach dróg. Gwarantowało to bezpieczny powrót do obozowiska. Przemierzając kilkanaście razy tą samą trasę można zauważyć, że w różnej porze dnia i przy różnych warunkach atmosferycznych, w zależności od poziomu oświetlenia i opadów deszczu, te same miejsca wyglądały zupełnie inaczej. Nas najbardziej urzekał widok lasu równikowego w trakcie ulewy. Jej szum i krople wody rozbijające się o błyszczące liście dodawały gęstej roślinności niesamowitej magii. Trzeba poza tym wytężać wzrok, jeżeli chce się w ścianie lasu dostrzec małych leśnych mieszkańców.
Po powrocie z wioski mieliśmy czas na relaks. Definicja relaksu w dżungli jest bardzo pojemna. Dla mnie nawet pranie rzeczy w rzece i suszenie ich na kamieniach było odpoczynkiem. Bezsporną za to przyjemnością była codzienna popołudniowa kąpiel w potoku lub pobliskim wodospadzie. Najważniejsze, aby wziąć leśny prysznic zanim zapadnie zmrok – czyli przed godziną szóstą popołudniu. Po zmroku nasza przestrzeń życiowa kurczyła się do powierzchni obozowiska. Był to czas przygotowywania kolacji. Późnym wieczorem uwielbiałam kłaść się w otwartym namiocie, patrzeć w ciemność i słuchać niesamowitych odgłosów dżungli.
Równikowy las deszczowy – główny powód naszego przybycia na Borneo. Mieszkać i funkcjonować w sercu dzikiej dżungli, to dopiero szkoła życia. Po tygodniowym pobycie, z pełnym przekonaniem możemy stwierdzić, że po zaakceptowaniu pewnych niedogodności (cóż, nie sposób o nich nie wspomnieć), pokochaliśmy tutejszą przyrodę.
Piękna lecz niebezpieczna. Pełna życia o każdej porze dnia i nocy. Uwielbia deszcz. Uwielbia kolory. Bywa głośna, czasem nawet bardzo. Można ją pokochać za ekspresyjność i różnorodność lub znienawidzić za kapryśny deszczowy humor i atakujące pijawki. My ją pokochaliśmy. Do codziennej ulewy można się przyzwyczaić, a pijawki nie są takie straszne, jak na początku nam się wydawało. Naszym patentem było posypywanie ich solą, którą zazwyczaj nosiliśmy przy sobie. Najgorzej bywało po opadach, gdy nawet na krótkim odcinku można było zaliczyć 4-5 pijawek. Malutkie, niepozorne. Nie wiadomo jak wchodziły pod odzież i dopóki nie zostały przez nas zauważone, napajały się do woli naszą krwią, stając się grube i obślizgłe. Ulewy i pijawki to jedyne niedogodności jakie nas spotkały. Reszta to zachwyt. Zachwyt nad kolorowymi motylami, kamuflującymi się żabami, które wyglądają jak liście. Widzieliśmy też puchate pająki, a raz nawet tuż pod naszym namiotem wypatrzyliśmy dużego czarnego skorpiona.
Las jest niesamowicie zielony i niesamowicie głośny. Poza wyciętymi maczetą ścieżkami, nie ma najmniejszych szans żeby iść inną drogą. Jest po prostu ściana lasu. Przed przyjazdem obawialiśmy się, że podczas naszego pobytu ugotujemy się z gorąca. Jednak dzięki temu, że byliśmy dość wysoko w górzystym rejonie, temperatury w lesie, mimo dużej wilgotności, były znośne. W nocy i o poranku było nawet przyjemnie rześko. Około 40 km od nas znajdował się najwyższy szczyt Borneo – mająca ponad cztery tysiące metrów góra Kinabalu.
Gdy zapadała noc, w dżungli następowała zmiana warty. Do życia budzili się zupełnie inni mieszkańcy lasu równikowego. Wrrr-wrrr-wrrr – jak wiertarka, głośne cyk-cyk-cyk, w oddali jakieś mru-mru-mru, a do tego nieustanne sz-sz-sz – szumiącej rzeki. Całość tworzyła głośną orkiestrę. Mieliśmy poza tym okazję iść na nocną wyprawę po lesie. Po zmierzchu, wyposażeni w latarki, opuszczaliśmy nasze obozowisko, aby jeszcze bardziej wtopić się w dżunglę. Obserwowaliśmy nocne motyle, żaby i pająki. Dla mnie jednak najbardziej zjawiskowe były świetliki, które raz po raz ukazywały się na tle ściany ciemności. Widzieliśmy też drzewo porośnięte świecącymi grzybami. Gdy zgasiliśmy latarki, widać było totalną ciemność i błyszczące drzewo. Cuda niesłychane.
Mimo, że planowaliśmy zostać dłużej, do wcześniejszego wyjazdu z dżungli, zmusiła nas awaria komputera. Jednak była jeszcze jedna atrakcja, której nie mogliśmy ominąć, będąc już tak blisko niej. W Poring znajduje się jedno z wejść do Parku Narodowego Kinabalu, w którym można podziwiać las równikowy spacerując w koronach drzew. Canopy walkway, czyli spacer po wiszących mostkach linowych na wysokości ponad 40 metrów, nie jest polecany dla osób, które mają lęk wysokości. Dotarliśmy tam jeszcze przed ósmą rano, więc oprócz nas, nie było kompletnie nikogo. Spacer w najwyższej partii lasu na kołyszących się belkach podnosił adrenalinę. Chodziliśmy w pełnym słońcu i wśród śpiewu ptaków. Ja szłam na miękkich nogach i z duszą na ramieniu, ale Paweł trochę mniej się bał. Patrzeć w dół czy nie patrzeć? Momentami patrzyłam tylko na to jak idę i stąpając po woli, podziwiałam jedynie moje brudne buty. Jednak szkoda byłoby nie patrzeć na zielony gąszcz, liany, powyginanie fikuśnie gałęzie i olbrzymie liście. Ponoć przy odrobinie szczęścia, można wypatrzyć skaczące po gałęziach małpy. Nam się to niestety nie udało. Mogliśmy za to podziwiać skrzydlatych śpiewaków.
Spacer wśród koron drzew, dający nam zupełnie inny punkt widzenia na dżunglę, był zwieńczeniem naszego tygodniowego pobytu w lesie równikowym. Życie w nim pokazało nam jak mały jest człowiek w porównaniu do siły przyrody. Najmniejsza mrówka może sprawić wielki ból, małe pijawki mogą skutecznie uprzykrzyć życie, a chwila nieuwagi może kosztować zdrowie. Jednak będąc roztropnym i uważnym obserwatorem można zobaczyć prawdziwe cuda.
Magda