Po ogromie wrażeń i przygód, jakich dostarczyły nam nieprzewidywalne laotańskie autobusy, z radością myśleliśmy o zmianie środka transportu na pociągi. Po przekroczeniu granicy pierwsza stacja kolejowa po stronie tajlandzkiej znajdowała się w mieście Ubon Ratchathani. Postanowiliśmy zatrzymać się tam, aby następnego dnia wyruszyć dalej po torach.
Przez Internet zapoznaliśmy się z pewną Tajką, która miała nas gościć właśnie w tym mieście. Dotarliśmy do umówionego miejsca. Wysłaliśmy do niej sms-a z informacją, że już jesteśmy i czekamy. Niestety, przez prawie 3 godziny nie dostaliśmy odpowiedzi. Spróbowaliśmy zatem skontaktować się z nią, prosząc przechodniów, aby do niej zadzwonili. Wtedy okazało się, że jej telefon był wyłączony. Zbliżał się wieczór. Postanowiliśmy odnaleźć jej miejsce zamieszkania, którego adres mieliśmy zapisany po tajsku. Rozpoczęliśmy poszukiwania. Różni ludzie wskazywali nam mniej więcej podobną drogę. Pewien mężczyzna, który kompletnie nie znał angielskiego, pokazał, że mamy iść za nim. Myśleliśmy, że chce nas doprowadzić pod właściwy adres. Zaprowadził nas jednak na położony w pobliżu kort tenisowy. Jeden z graczy przejął się naszym losem i postanowił nam pomóc. Powiedział, że kojarzy gdzie to jest.
W międzyczasie zrobiło się zupełnie ciemno. Maszerowaliśmy razem przez niezbyt ciekawe okolice. Idąc przez słabo oświetlone osiedla, doszliśmy w końcu razem z nim do właściwego domu. Byliśmy szczęśliwi, że ktoś nas zaprowadził, bo sami na pewno byśmy tam nie trafili. Nasza radość trwała jednak bardzo krótko, ponieważ okazało się, że mimo, iż adres był dobry, to naszej Tajki nie ma. Była za to jej mama, która miała zaciętą minę i w srogim tonie powiedziała coś naszemu pomocnikowi. Gdy spytaliśmy go, czy może nam przetłumaczyć o co chodzi, on po azjatycku zapytał nas tylko, czy mamy gdzie spać, bo nasza koleżanka wyjechała do innej prowincji i nie ma jej w domu. Oczywiście nie mieliśmy innego noclegu. Postanowiliśmy udać się w stronę dworca kolejowego, żeby w okolicy znaleźć zakwaterowanie. Nasz pomocnik postanowił, że zawiezie nas tam swoim samochodem, bo to kilka dobrych kilometrów. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że gdy był w Nowej Zelandii dostał wiele pomocy od napotkanych tam osób, dlatego cieszył się, że teraz on może pomóc nam. Postanowiliśmy, że jeśli zdążymy złapać pociąg, to jednak już tego wieczoru wyruszymy dalej do Bangkoku.
Wbiegliśmy na dworzec i szybko rozeznaliśmy się w wywieszonych rozkładach. Okazało się, że mamy jeszcze chwilkę do odjazdu ostatniego pociągu. Szybko kupiliśmy bilety, pożegnaliśmy się z naszym wybawcą, kupiliśmy jedzenie na drogę i odjechaliśmy pociągiem do stolicy. Była to nasza pierwsza noc spędzona w tajlandzkim pociągu. Nie było tak ekstremalnie jak w kolejach chińskich, ale ze spaniem i tak było ciężko. Gdy kupowaliśmy bilety, okazało się, że nie było już miejsc w wagonie bez klimatyzacji, kupiliśmy zatem te z klimatyzacją. Wymroziło nas solidnie. Zresztą w Tajlandii, wejście do jakiegokolwiek klimatyzowanego pomieszczenia lub pojazdu, to jak wejście do zamrażarki. Polarowa bluza wróciła zatem do łask.
W Bangkoku czekaliśmy cały dzień na kolejny pociąg. Wiedzieliśmy, że południe Tajlandii jest bardzo turystyczne, a chcieliśmy też zobaczyć jak wygląda ono z dala od nadmorskich resortów i plażowiczów zjeżdżających z całego świata na rajskie wybrzeża Tajlandii. Wyszukaliśmy na mapie małą miejscowość położoną kilka kilometrów od morza. Nie polecał jej żaden przewodnik, pozornie nie było tam nic ciekawego do zobaczenia, żadnych wielkich atrakcji, ot… zwyczajne miasteczko, leżące przy jednej z wielu malutkich stacji kolejowych. Tym razem przy kupnie biletu zdecydowanie podkreśliliśmy, że nie chcemy miejsc w wagonie z klimatyzacją. Na szczęście były dostępne.
Wczesnym porankiem dojechaliśmy pociągiem do Lamae. Byliśmy naprawdę zaskoczeni, gdy po przejściu kilku kroków od dworca weszliśmy prosto na tętniący życiem bazar – a było jeszcze przed szóstą rano! Stanowiliśmy sporą atrakcję dla lokalnych mieszkańców. Po dwóch nieprzespanych nocach w tajlandzkich pociągach, zbawienna była mocna poranna kawa, którą na jednym ze straganików zaparzył nam miły sprzedawca. Gdy trochę się rozjaśniło zaczęliśmy szukać noclegu. Miasteczko było naprawdę malutkie, ze spokojem dało się je przejść na pieszo. Rozpoczęliśmy poszukiwania, ale żadnego budynku z napisem „Hotel” nie znaleźliśmy. Poważnie martwiliśmy się o to, że nie będziemy mieli gdzie spać. Jednak ostatecznie udało się. Ludzie na migi wskazali nam hotel, najprawdopodobniej jedyny w miasteczku. Chyba jeszcze nigdy nie zdarzyło nam się, żeby w miejscu z noclegami, nie było napisu „Hotel”, „Guesthouse” lub choćby symbolu rysunkowego łóżka. Pani w recepcji nie znała angielskiego, ale udało nam się zakwaterować.
Jednym z najlepszych miejsc, gdzie można poobserwować lokalne życie, jak miejscowy bazar. Był to zatem nasz obowiązkowy punkt programu. Lamae, mimo, że było naprawdę niewielkie, miało dwa bazary. Jeden poranny – czynny już od 4 rano, drugi wieczorny. Skosztowaliśmy na nich wielu różnych przysmaków tajskiej kuchni. Na jedno ze śniadań wybraliśmy się na zupę ryżową do starszej Tajki, która tak się ucieszyła, że przyszli do niej obcokrajowcy, że zwołała z okolicy swoje koleżanki, żeby nas obejrzały. Na bazarze ludzie uwielbiają kupować drobne lokalne przekąski, siadają, dyskutują o sprawach nam nieznanych. Przy okazji patrzą na nas i dziwią się co farangi robią w ich miasteczku (Farang to po tajsku określenie na obcokrajowców pochodzenia europejskiego). Niektórzy nas zagadywali: Skąd jesteście? Ile macie lat? Czy jesteście małżeństwem? Czy macie dzieci? To standardowy zestaw pytań, zresztą nie tylko w Tajlandii.
Podczas naszego pobytu w Lamae zwiedziliśmy plantację palmy olejowej. W całej okolicy były one wszechobecne. Jednego dnia o poranku wyruszyliśmy także na wędrówkę w stronę plaży. Szliśmy wśród gajów palmowych i innej tropikalnej roślinności. Dotarliśmy do plaży, ale nie była to taka z gatunku rajskich, a raczej taka z gatunku rybackich. Urządziliśmy tam bananowo-arbuzowy piknik. Robiło się coraz goręcej i nie bardzo uśmiechało nam się w takim upale maszerować z powrotem ponad czterech kilometrów. Postanowiliśmy więc „złapać stopa”. Mimo, że mówiłam: „Paweł, nie machaj teraz”, mój mąż zatrzymał wóz strażacki. Panowie strażacy najpierw byli trochę skonsternowani, ale gdy wyjaśniliśmy im, gdzie chcemy jechać, zabrali nas ze sobą. Tym sposobem mieliśmy atrakcyjną przejażdżkę tajlandzkim wozem strażackim.
Przez cały nasz czas, gdy byliśmy w tym miasteczku nie spotkaliśmy ani jednego obcokrajowca. Bardzo lubimy w naszej podróży docierać do takich właśnie miejsc, nieskalanych masową turystyką, gdzie możemy sobie z kimś życzliwie porozmawiać, gdzie ludzie dziwią się, ale także cieszą na nasz widok. Pobyt w takich miejscach daje możliwość poznania, jak wygląda autentyczne życie w innych, tak odmiennych od naszej, kulturach.
Magda