Drogę z Phnom Penh do naszej destynacji, czyli około 50-70 kilometrów, pokonaliśmy w zawrotnym czasie ponad czterech godzin. W Kambodży nie ma regularnych autobusów kursujących do mniejszych wiosek. Pojechaliśmy zatem minibusem, tak jak wszyscy miejscowi, którzy mają czasem coś do załatwienia w stolicy. Tutejsze minibusy są „trochę” zdezelowane, duszne i brudne. Mają zazwyczaj 9 miejsc siedzących, ale jak się przekonaliśmy ich pojemność jest tak naprawdę nieograniczona.
Podróż rozpoczęliśmy na małym bazarku, w południowo-zachodniej części Phnom Penh, a wraz z nami kilku innych pasażerów. Przez dwie godziny jeździliśmy po okolicy. Wjeżdżaliśmy w wąskie i jeszcze węższe uliczki. Odbieraliśmy ludzi i różne towary. Była kura w worku, która wylądowała pod siedzeniami, jakieś rośliny, które znalazły się na dachu, duży stary telewizor i inne różności w koszach lub w wielkich workach. Gdy zaczynaliśmy podróż, w minibusie siedziało chyba z pięć osób. Przy wejściu na nasz pokład piętnastego pasażera byliśmy z Pawłem pewni, że już nikt więcej nie da rady wsiąść. Jednak nie doceniliśmy pojemności naszego pojazdu. Przy końcu podróży siedziały już dwadzieścia dwie osoby. A teraz już wiemy, że nawet i to nie jest jeszcze maksymalną pojemnością, ponieważ gdy po kilku dniach wracaliśmy takim samym minibusem, jechaliśmy w ponad trzydzieści osób. Jak to jest możliwe? Gdy już naprawdę nie było miejsca w środku, została wysunięta z bagażnika duża druciana platforma, powiększając tym samym powierzchnię siedzącą.
Zarówno w pierwszą stronę, jak i w drodze powrotnej pomimo uporczywości kierowcy, nie chcieliśmy oddać naszych plecaków do otwartego bagażnika. Później, widząc wypadające z tyłu różne towary, utwierdziliśmy się w przekonaniu, że siedzenie z plecakiem na kolanach, ku niezadowoleniu współpasażerów, było dobrym rozwiązaniem. Za każdym razem, gdy coś wypadło zatrzymywaliśmy się i ktoś szedł po zgubę. Nasz minibus, tak samo jak zbierał pasażerów z różnych części miasta, tak samo odwoził ich potem pod same domy. Cóż to była za ulga, gdy w końcu po czterech godzinach wydostaliśmy się na zewnątrz i odetchnęliśmy świeżym powietrzem.
Gdy wysiedliśmy, przed nami ukazał się widok jak z bajki. Było późne popołudnie, słońce na horyzoncie chyliło się ku zachodowi. Piaszczysta, kurząca się droga, pola ryżowe, drewniane chatki na palach otoczone palmami, białe krowy, a w oddali góry. Wspaniałe widoki kontrastowały z trudami życia mieszkańców wioski.
Będąc w takim miejscu można przeżyć prawdziwą podróż w czasie. Przeciętny dom na kambodżańskiej wiosce to zazwyczaj drewniana chatka na palach, mieszka w niej wielodzietna, często wielopokoleniowa rodzina. Po wejściu (zazwyczaj po drabinie) do góry znajduje się jedna izba, a w niej miejsce do spania jak ona długa i szeroka, to znaczy cała podłoga. Ludzie także często przechowują tam ryż i swój dobytek, taki jak odzież na zmianę czy pamiątki rodzinne. A posiadają naprawdę niewiele. Mieliśmy wrażenie, że my z naszymi i tak niedużymi bagażami mamy więcej rzeczy osobistych niż wielu z tutejszych mieszkańców. Na zewnątrz, pod izbą, prawie zawsze znajduje się wielka drewniana platforma, która pełni jednocześnie funkcję stołu, łóżka i miejsca do przechowywania różnych rzeczy w czasie pory deszczowej, chroniąc je przed zatopieniem.
W przeciętnym wiejskim domu nie ma także kuchni ani łazienki w znanym nam wydaniu. Tutejsza kuchnia to palenisko, kilka garnków, kilka naczyń i wielka miska do ich mycia. Taki kuchenny zestaw znajduje się często pod chatką. Łazienka to wielkie stągwie z wodą, przyniesioną ze studni lub z jeziora i pobliskie krzaki do załatwienia potrzeb fizjologicznych. Zatem nie istnieje łazienka zamknięta w czterech ścianach, z ubikacją, wanną i bieżącą wodą. Szczęściarzami są ci, którzy mają dostęp do czystej wody, zdatnej do picia. Na pierwszej wiosce, w której byliśmy, w pobliżu była studnia, lecz na drugiej wiosce ludzie korzystali z wody z jeziora. Woda w ogóle nie była przejrzysta i krótko mówiąc śmierdziała. Nie chcieliśmy się nawet myć w takiej wodzie, a tutejsi mieszkańcy pili ją i to bez wcześniejszego przegotowywania. Poziom higieny jest na bardzo niskim poziomie. Ludzie myją się w brudnym jeziorze, często nie używając nawet mydła. W żadnej chacie nie widzieliśmy papieru toaletowego, szczoteczki i pasty do zębów, ani jakichkolwiek detergentów, takich jak płyn do mycia naczyń czy proszek do prania.
W tym właśnie świecie z dala od dobrodziejstw cywilizacji, toczy się normalna, codzienna rutyna. Ludzie wstają wcześnie rano do pracy w polu, żeby zejść z niego na przerwę przed największym upałem w godzinach około południowych. Dzieci już od najmłodszych lat bardzo pomagają rodzicom we wszystkich pracach. Te, które poznaliśmy na wioskach były wspaniałe. Wcale nie są smutne, choć nie mają zabawek. A właściwie to mają, grały w piłkę złożoną z palmowych liści. Bawiły się tym wszystkim, co przy odrobinie wyobraźni, także jest dla nich zabawką. Nie znają innego świata więc kochają ten swój. Jeżeli tylko nie są głodne, a niestety i tak czasem bywa.
Oczywistością jest, że najpopularniejszą rośliną uprawną jest ryż, podstawowy składnik każdego posiłku. Jedzenie przygotowuje się na ogniu paleniska. Podczas naszego pobytu na wsi spróbowaliśmy tutejsze tradycyjne potrawy. Jada się je w małych ilościach z dużą porcją ryżu. Do posiłku pije się nieprzegotowaną wodę ze studni lub z jeziora.
Naszą pierwszą noc na wiosce spędziliśmy w chacie na palach, a dwie kolejne śpiąc na platformie zbitej z desek w ganku przed chatą. Przed spaniem opłukiwaliśmy ręce i twarz (bo nie nazwałabym tego umyciem) w misce wody. Noce nie były upalne, można by rzec, że nawet chłodne jak na tutejszy klimat. W związku z brakiem prądu, kładliśmy się spać bardzo wcześnie. Musieliśmy polubić twarde deski pod nami, choć nie było łatwo spać w nowych warunkach. Leżałam, nie mogąc zasnąć przez długi czas, patrząc w czarną nicość i próbując dopasować w jakiś sposób ułożenie swoich kości do twardej podłogi. Wokół nas panowała kompletna ciemność i kompletna cisza, którą tylko raz po raz zakłócali nasi zwierzęcy współlokatorzy. Niedaleko nas stały przywiązane dwie krowy. A pod nami słychać było krzątającą się świnię i cztery psy. Moją sympatię wzbudził prosiak, który nie mając swojego korytka, pełnił funkcję podwórkowego odkurzacza, ryjąc i szukając wszystkiego co nadaje się do konsumpcji. Taki zwierzyniec to typowy zestaw prawie każdej rodziny. Poza tym ludzie mają zazwyczaj jeszcze kury.
Dla mieszkańców takich wiosek niektóre dylematy ludzi żyjących w europejskim świecie musiałyby być naprawdę dziwaczne. Rozmyślanie w supermarkecie czy kupić dezodorant w sztyfcie, czy w kulce albo konieczność dokonania wyboru jednego z kilku rodzajów papieru toaletowego o różnych kolorach, zapachach i wzorkach to dla nich niewyobrażalna abstrakcja. Konfrontując rzeczywistość kambodżańskiej wsi, gdzie bieda i głód nie są rzadkością, takie rozterki wydają się kompletnie śmieszne. Czy nie warto się czasem nad tym zastanowić?
Dni spędzone na wioskach były dla nas trudną próbą zrozumienia niesprawiedliwości tego świata, a jednocześnie zafascynowaliśmy się prostotą tutejszego życia. Była to dla nas także możliwość obserwowania zwykłej codzienności mieszkańców kambodżańskiej wsi. A jak to się stało, że udało nam się przybyć do tak trudno dostępnych miejsc, do których turyści nie docierają? Jak to możliwe, że wybraliśmy destynacje, o których nawet nie wiemy gdzie się znajdują i jak się nazywają? No to już zupełnie inna opowieść...
Magda