Pierwszy poranek zaczął się jednak jak najbardziej przyjemnie. Na początek naszego pobytu w Kalkucie gościliśmy u hinduskiej rodziny. Dzień rozpoczął się więc tradycyjnym hinduskim śniadaniem. Przepysznym. Styczność z kuchnią hinduską mieliśmy jak do tej pory wyłącznie w Malezji oraz w Brunei. I była to kuchnia w przewybornym wydaniu. Kochałem hinduskie jedzenie w Malezji i miałem wobec niego wysokie oczekiwania przed przylotem do Indii. Chyba nie mogłem sobie wyobrazić lepszego rozpoczęcia pierwszego dnia w Indiach jak od przepysznego hinduskiego śniadania właśnie. Jedzenie u naszego znajomego Avika, który gościł nas w Kalkucie przez pierwszych parę dni, było naprawdę wspaniałe.
Uliczne życie miasta zaczęliśmy poznawać w jego dzielnicy. Pamiętam wrażenia z pierwszego spaceru. Potwierdziło się wtedy to, co czytaliśmy przed przyjazdem. Indie to kolory i zapachy. A w zasadzie wielka mikstura kolorów, smaków i zapachów. Wonie kadzideł i przypraw miksowały się ze sobą tworząc unikalną zapachową kompozycję. Kobiety chodziły ubrane w charakterystyczne kolorowe stroje. Tradycyjne sari, wielki pas materiału, którym kobiety owijają całe swoje ciało, jest przez nie noszony nie tylko od święta, ale także na co dzień. Popularny, choć bardziej wśród dziewczyn i młodych kobiet, jest strój zwany churidar. Panie, spacerując w takich właśnie pięknych strojach, nadają miejskiemu krajobrazowi wiele uroku. Wszędzie poza tym mnóstwo riksz, motoriksz i żółtych stylowych taksówek. Ruch uliczny jest szalony – wszystko buczy, dzwoni, kwiczy i trąbi. Trąbi, trąbi, trąbi. Ciągle trąbi. Okolica mieszkalno-bazarowo-usługowa, po której wtedy spacerowaliśmy, jak się później okazało, była zupełnie inna, znacznie bardziej spokojna (!), przyjemna i czysta, niż centrum.
Śródmieście odwiedziliśmy kilka razy. To co się tam dzieje przechodzi po prostu ludzkie wyobrażenie. Nie da się tego dobrze przedstawić słowami. To trzeba poczuć. Tylko wizyta w Kalkucie pozwoli naprawdę zrozumieć co znaczy uliczne szaleństwo. Mimo wszystko spróbuję przedstawić to zjawisko w kilku zdaniach. Generalnie panuje chaos. Albo inaczej – chaos, chaos, chaos. Zasady ruchu ulicznego zdają się w Kalkucie jakby zupełnie nie istnieć. Wszystko pędzi na oślep i trąbi na oślep. Ok, nie trąbi, tylko trąbi, trąbi, trąbi. Hałas jest niemiłosierny. Przejście przez ulicę bez świateł jest niemalże niemożliwe bez uszczerbku na zdrowiu – fizycznym lub psychicznym. Każde przedostanie się na drugą stronę jezdni jest otarciem się o śmierć. Nie tylko dlatego, że rowery, riksze, autoriksze, samochody, żółte taksówki oraz autobusy jeżdżą stłoczone tak gęsto, że stanowią jakby jedno ciało stałe, ale także dlatego, że kierowcy to szaleńcy. Co innego mam sobie myśleć, gdy widzę autobus wparowujący bez pardonu na zatłoczoną ludźmi ulicę, a wszyscy przechodnie uciekają w popłochu jak przed jakimś kataklizmem? Kierowcy patrzą poza tym wszędzie dookoła tylko nie na drogę. Wizyta w centrum miasta to prawdziwy hard-core. Apokaliptyczny ruch uliczny to nie wszystko - w centrum zapachy są już inne. Śmierdzi śmieciami, moczem, odchodami, spalinami, kanalizacją... Ten bogaty miks jest prawdziwym zapachem Kalkuty.
Spacerując po mieście, co krok można przeżyć wstrząs, prawdziwą traumę. Bieda w Kalkucie nabiera zupełnie innego wymiaru. Egzystencja ludzka osób najuboższych jest w „Mieście Radości” sprowadzona do egzystencji zalegającego na chodniku śmiecia, odpadku... Na ulicach swoje życie wiedzie mnóstwo bezdomnych ludzi. Żebracy są na każdym kroku, proszą o pieniądze, o jedzenie. Ludzie załatwiają się na ulicach, leżą na chodnikach razem z bezpańskimi psami. Wśród tych biednych są także masy dzieci. Brudne, umorusane, nagie i półnagie maluchy od najmłodszych lat muszą stawiać czoła okrutnej rzeczywistości. Skala biedy jest po prostu niewyobrażalna. Widzieliśmy mnóstwo bezdomnych śpiących po prostu na chodniku pod mostem, widzieliśmy prowizoryczne „boksy” zbite z kawałków folii i kartonów, w których mieszkały całe rodziny.
Trudno przejść obojętnie, gdy nagie brudne dziecko wyciąga rękę, wskazuje dłonią swoje usta, mówi, że jest głodne. Co zrobić w takiej sytuacji? Co zrobić, gdy to samo robi bezdomna kobieta z niemowlęciem na kolanach? Co zrobić, gdy takich samych rąk są całe rzędy? Wstrząsający widok bezdomnych i żebraków jest prawdziwym obrazem Kalkuty. Widząc żebrzącego mężczyznę z wydłubanymi oczami przypomniał mi się film osadzony w indyjskich realiach: „Slumdog. Milioner z ulicy”. Jednemu z dziecięcych bohaterów, mafia dorabiająca się na żebractwie, też wydłubała wtedy oczy. To niesamowicie bolesny widok – człowiek z wydłubanymi oczami, człowiek z obciętymi rękami, człowiek bez nogi. Czy utracili części swojego ciała w skutek nieszczęśliwego wypadku? Na pewno nie wszyscy... Obrazy Kalkuty szokują, wstrząsają, odciskają piętno na całe życie... Tylko magia kolorów wciąż pozostaje taka sama.
To jednak nie koniec naszych obserwacji z życia Kalkuty. Zauważyliśmy, że Hindusi się spieszą. Ich pośpiech pewnie nie różni się zbytnio od pośpiechu ludzi w Polsce, ale po około roku spędzonym w „zrelaksowanej" Azji Południowo-Wschodniej przykuwa on po prostu naszą uwagę. Ochroniarze w bankach noszą strzelby i karabiny. Prawdziwe, nie jakieś na wodę. Wyobraźcie sobie, że wchodzicie do banku pobrać z konta pieniądze, a wita was przeszywający wzrok ochroniarza ze strzelbą. Lata brytyjskiej kolonizacji także zrobiły swoje. Widać to nie tylko w architekturze. Wielu Hindusów w mieście (mógłbym zaryzykować stwierdzenie, że niemal wszyscy) mówi po angielsku. W tym aspekcie podróżowanie po Indiach jest całkiem przyjemne – z każdym można się dogadać (no może poza niektórymi taksówkarzami w środku nocy), każdego można spytać o drogę.
Jazda miejskim autobusem zawsze była unikalnym doświadczeniem. Mogliśmy poczuć klimat ulicznego chaosu z nieco innej perspektywy. Kierowcy autobusów to piraci drogowi z prawdziwego zdarzenia. Mają największy pojazd na drodze, więc są najważniejsi. Nie liczą się z nikim, nie uważają na nic. Dosłownie. To reszta uczestników ruchu drogowego musi uważać na autobus. To główna i chyba jedyna zasada ruchu drogowego w Indiach - pierwszeństwo ma oczywiście krowa, zaraz potem ten, kto ma większy pojazd. Autobus w tej sytuacji wygrywa, bo zwykle jest największy. Ludzie wyskakują z niego w trakcie jazdy i wsiadać też muszą, gdy pojazd jest w ruchu. Dlatego wsiadający pasażerowie są tak zdenerwowani. Za każdym razem istnieje ryzyko, że nie zdąży się wskoczyć na czas. Wysiadając też trzeba uważać – można bowiem zostać potrąconym przez szalony motor lub nieobliczalną autorikszę. Obowiązkowym wyposażeniem miejskiego autobusu jest hinduistyczny ołtarzyk.
Bardzo ważnym miejscem, które chcieliśmy odwiedzić w Kalkucie, był dom błogosławionej Matki Teresy. Wybraliśmy się tam w czwartek, a właśnie w czwartki obiekt ten jest zamknięty dla odwiedzających. Mimo to, siostry zakonne pozwoliły nam wejść do środka. Pomieszczenia, w których bł. Matka Teresa mieszkała nie były w tym dniu dostępne do zwiedzania, ale mogliśmy nawiedzić jej grób oraz zwiedzić poświęcone jej muzeum. Eksponaty wewnątrz muzeum związane są z jej życiem - ubrania, przedmioty codziennego użytku i inne pamiątki. Bardzo bogata była galeria zdjęć – na wielu z nich mogliśmy zobaczyć bł. Matkę Teresę wspólnie z naszym rodakiem, papieżem Janem Pawłem II. Po wizycie w muzeum wybraliśmy się na spacer po okolicy. Kluczyliśmy ciasnymi uliczkami. Była to dzielnica muzułmańska. Tam ludzie wydali nam się trochę bardziej przyjacielscy – uśmiechali się do nas, zagadywali nas. Muzułmańskie kobiety w Indiach wyglądają już zupełnie inaczej niż muzułmanki w Malezji czy Indonezji. Większość pań nosi pełne czarne burki, które odsłaniają jedynie oczy.
Przylecieliśmy do Kalkuty na tyle wcześnie, by na ulicach zauważyć przygotowania do obchodów. Dipawali to hinduistyczne święto światła, więc na wielu straganach można było kupić podstawki do świeczek, świeczki, lampki, świecidełka, świecące figurki bożków, petardy, fajerwerki, sztuczne ognie, itp. Hindusi przystrajali swoje domy tymi lampkami i świecidełkami, co nocami wyglądało bardzo efektownie – wszystkie domy rozświetlone. Z okazji Kali Puja w wielu miejscach w mieście powstawały natomiast małe tymczasowe przyuliczne świątynie poświęcone bogini Kali. Jest ona boginią czasu i śmierci. Przedstawiana jest jako waleczna kobieta, stojąca na klatce piersiowej boga Śiwy. Ma kilka rąk, wyciągnięty język i wieniec z ludzkich głów. Uważa się ją za najbardziej przerażającą z całego panteonu bóstw hinduistycznych. Setki, pewnie tysiące nawet, małych tymczasowych świątyń, wykonanych z kartonu, papieru, folii, bambusa i innych niezbyt trwałych materiałów, zdobiły całe miasto. Wieczorem ludzie składali tam ofiary, kłaniali się, podziwiali dekoracje, czcili wizerunki bogini, robili zdjęcia. Przy niektórych świątyniach rozdawane było za darmo jedzenie. W przeszłości na cześć bogini Kali praktykowano składanie ofiar z ludzi.
Zanim jednak nastał wieczór, w ciągu dnia, odwiedziliśmy w Kalkucie świątynię poświęconą owej bogini (stałą murowaną, nie taką tymczasową) – Dakshineswar Kali Temple. Oj działo się tam, działo! Mnóstwo ludzi odwiedzało to miejsce w ten wyjątkowy dzień. Kolejki przy wejściu, żeby złożyć dary (słodycze, kwiaty, itp.) ciągnęły się na kilka godzin stania. Wszyscy byli przepięknie ubrani w odświętne, tradycyjne stroje. Było gwarno, kolorowo i bardzo tłoczno. Najbardziej jednak nietypowym i egzotycznym dla nas zjawiskiem było to, że ci wytwornie ubrani ludzie, rozbierali się, by całym tłumem odbyć oblucję – rytualną kąpiel w rzece. Brudnej rzece, podkreślmy to. Niedaleko świątyni wybudowane są ghaty – schody prowadzące do rzeki. Podczas święta Kali Puja masy Hindusów zgromadziły się tam, żeby zanurzyć swe ciało w wodach rzeki Hooghly. Tego dnia również sklepy zamykały się znacznie wcześniej.
Najważniejszym chyba jednak punktem obchodów były petardy, fajerwerki, sztuczne ognie i świetna zabawa. Zarówno podczas wieczoru Kali Puja, jak i podczas wieczoru Dipawali, rozbłyski na niebie i odgłosy wybuchów stanowiły celebracyjną kulminację. Gdzieniegdzie ludzie bili w bębny. Hałas w Indiach jest podczas świętowania naprawdę bardzo ważny, najważniejszy wręcz. Niektórzy, w tym nasi sąsiedzi, hałasowali do samego rana.
Paweł