W ciągu około trzech godzin przemieściliśmy się 1700 km na południowy-zachód. Przekroczyliśmy tym samym równik i znaleźliśmy się pierwszy raz w życiu na południowej półkuli naszego globu. Wylądowaliśmy na Jawie, w Dżakarcie – stolicy czwartego najbardziej zaludnionego państwa świata. Indonezja przywitała nas tłumem nawołujących taksówkarzy, przez który musieliśmy się przedrzeć. Odnaleźliśmy przystanek, skąd po prawie godzinnym oczekiwaniu udaliśmy się autobusem z lotniska prosto do centrum.
Przed przylotem słyszeliśmy wiele niepochlebnych opinii o Dżakarcie: że ogromna, że brudna, chaotyczna, nieciekawa oraz, że zdecydowanie nie warto się tu zatrzymywać. Hmmm... czy miasto, w którym wiedzie swoje życie ponad 10 milionów ludzi może być nieciekawe?
Pierwsze na co zwróciliśmy uwagę, to fakt, że mimo późnej wieczorowej pory miasto tętniło życiem. Z okna autobusu widzieliśmy niezliczoną ilością ulicznych sprzedawców handlujących najróżniejszymi drobiazgami. A także ogromny, szalony ruch uliczny. Gdy zobaczyliśmy setki ludzi na motocyklach, powróciły nasze wspomnienia z Wietnamu.
Kolejnego dnia wyruszyliśmy obserwować, jak wygląda zwyczajny dzień w stolicy Indonezji. Najbardziej rzucające się w oczy są niewyobrażalne dysproporcje w poziomie życia mieszkańców. Zobaczyliśmy dwa oblicza miasta. Dwa współistniejące światy. Dżakarta zaskoczyła nas ilością wysokiej zabudowy. Wizytówką nowoczesnej strony miasta są niezliczone wieżowce, ekskluzywne hotele, przeszklone biurowce, luksusowe galerie handlowe z produktami światowych marek, w których obsługa otwiera drzwi klientom. Sami widzieliśmy, jak przed jednym z centrów handlowych pracownicy, nie tylko zamiatali, ale także czyścili mopem chodniki, niczym podłogę w mieszkaniu. Przez miasto można poruszać się szerokimi drogami, po sześć pasów ruchu w każdym kierunku, w tym jeden dla autobusów. W ścisłym centrum znajdują się duże wille, należące do „starych bogaczy”. Piękne domy kontrastują z ubogimi chatkami – malutkimi, w których mieszkają całe pokolenia rodzin. Pod wspaniałymi galeriami handlowymi stoją uliczni sprzedawcy. Siedzą od rana do wieczora na ulicy ze swoim skromnym asortymentem, takim jak na przykład koszyk własnoręcznie przygotowanych przysmaków lub napojów.
Widzieliśmy także inne sposoby zarobkowania ludzi, którzy nie mają normalnej pracy. Wszystkie samochody, które wjeżdżają do ścisłego centrum miasta, muszą przewozić, oprócz kierowcy, co najmniej dwóch pasażerów. W mieście panują ogromne korki, zatem ma to ograniczać ruch uliczny w centrum i zachęcać do korzystania z innych form transportu. Przejazd z trzema pasażerami jest już bardziej uzasadniony. Zasada wydaje się być słuszna. Co zatem mogą zrobić ci, którzy dojeżdżają do pracy samochodem i niekoniecznie chcą się przemęczać i korzystać z autobusu? Gdy jechaliśmy o poranku przez miasto widzieliśmy całe rzędy kobiet, które trzymały przewiązane na chustach niemowlęta oraz starsze dzieci, które samodzielnie pracowały. Za drobną opłatą można ich wynająć jako dodatkowych wymaganych pasażerów. Inną nietypową formą zarobkowania jest asystowanie samochodom wyjeżdżającym z zatłoczonego parkingu lub z drogi podporządkowanej. W związku z szalonym ruchem ulicznym, czekanie, aż droga będzie pusta, aby włączyć się do ruchu, nie ma najmniejszego sensu. Zatem w wielu miejscach stoją osoby, które za drobną opłatą wymuszają dla wyjeżdżających samochodów pierwszeństwo, wychodząc na środek i wymachując ręką lub wskaźnikiem.
Poruszając się po mieście zaskoczyły nas autobusy. Były one zupełnie inne niż wszystkie, które dotychczas widzieliśmy. Wewnątrz znajdowały się miejsca do siedzenia ułożone tak jak w metrze, równolegle do siebie po obu stronach. Część z nich jest przeznaczona tylko dla kobiet. W każdym autobusie jeździ dwóch pracowników stojących przy drzwiach. Pilnują, aby pasażerowie najpierw wysiadali, a dopiero potem wsiadali kolejni. Aby wsiąść do środka, należy najpierw wejść do specjalnej wiaty, kupić bilet, przejść przez bramkę, a następnie oczekiwać w odpowiednim ogrodzonym sektorze na autobus. Sektory są umieszczone na podwyższonych platformach, które uniemożliwiają wejście z zewnątrz. Autobusy poruszają się pasami przeznaczonymi tylko dla nich. Pasy są odgrodzone od pozostałych wysokimi krawężnikami, aby uniemożliwić wjazd innym pojazdom.
Podczas jednego z naszych przejazdów przydarzyła się nam pewna nietypowa sytuacja. Autobus był bardzo zatłoczony. Nagle zrobiło się poruszenie. Jeden z pasażerów odkrył, że coś mu zginęło. Przypuszczaliśmy, że chodzi o portfel. Pracownicy autobusu szybko spisali z nim jakiś raport i od tamtego momentu, aż do końcowej stacji, do której zmierzaliśmy, nikt więcej nie został wpuszczony do środka. Ludzie mogli jedynie wychodzić na kolejnych przystankach, a przy wysiadaniu, każdy był przeszukiwany przez pracowników autobusu. Ostatecznie nie dowiedzieliśmy się czy winny został zatrzymany.
Będąc w Dżakarcie zwiedziliśmy Taman Mini, czyli Indonezję w pigułce. Przez około sześć godzin chodziliśmy po ogromnym parku, w którym znajdowały się domy wybudowane w różnych stylach, charakterystycznych dla poszczególnych regionów. Zawierają one lokalne stroje i sceny z życia z różnych zakątków kraju. Terytorium państwa obejmuje ponad 17 tysięcy (!) wysp. Większość z nich jest zamieszkała przez ponad 300 grup etnicznych. Mogliśmy zatem zobaczyć jak bardzo różnią się od siebie style budowy domostw oraz lokalne zwyczaje.
Podczas naszych wycieczek po mieście spotkaliśmy wielu życzliwych i otwartych ludzi.
- Skąd jesteście? – to zazwyczaj pierwsze pytanie.
- Polandia – odpowiadamy.
Byliśmy bardzo miło zaskoczeni, gdy ludzie rozpoznawali naszą flagę (z pewnych względów wszyscy Polacy powinni wiedzieć jak wygląda flaga Indonezji), kojarzyli naszą stolicę, byłego prezydenta Lecha Wałęsę. Jeden mężczyzna, którego spotkaliśmy na dworcu kolejowym wymienił jednym tchem całą plejadę gwiazd polskiej piłki nożnej, a także pokazał nam nawet naszą jednozłotówkę.
Przed wyjazdem Dżakarta pożegnała nas we wspaniały sposób. Mieliśmy ponad godzinę do odjazdu autobusu i ochotę, żeby gdzieś usiąść i napić się kawy, ponieważ dworzec był strasznie zatłoczony. Szliśmy powoli ulicą w poszukiwaniu odpowiedniego miejsca, gdy nagle ktoś zagadnął nas czy nie chcemy się dosiąść. Nasze towarzystwo wywołało najpierw szok wśród sąsiednich sprzedawców na straganikach. Ludzie się zbiegli, śmiali i patrzyli co się dzieje. Po chwili oswojenia poznaliśmy panią z Wietnamu, pana z Sumatry, młodego chłopaka z wyspy Papua, nie zabrakło też rodowitego Dżakartczyka.
Dżakarta pozytywnie nas zaskoczyła. Żałowaliśmy, że nie mieliśmy więcej czasu, aby zostać dłużej. Ze stolicy wyruszyliśmy autobusem w dłuuugą podróż na wschód wyspy Jawa.
Magda