Po względnym opanowaniu umiejętności przedzierania się przez motorynkową dżunglę, przyszła pora coś więcej – posmakowanie ruchu drogowego z perspektywy dwóch kółek. Okazja nadarzyła się szybko. Naszym kolejnym przystankiem po Hanoi był Haiphong – najważniejsze portowe miasto w kraju. Byliśmy w nim goszczeni przez naszą wietnamską rówieśniczkę. Chau mieszka w peryferyjnej części miasta. Przyjechaliśmy wieczornym pociągiem. Nasza koleżanka przyjechała po nas na dworzec kolejowy motorem! Właśnie tym środkiem transportu zabrała nas do siebie do domu. Ja jechałam razem z nią, a Paweł z motorynkowym taksówkarzem. Okazało się, że nie taki diabeł (motor) straszny, jak mogłoby się wydawać. Mimo wieczornego dużego natężenia ruchu, było to łatwiejsze niż przechodzenie przez ulicę, zwłaszcza, że byliśmy tylko pasażerami. Jadąc na dwóch kółkach poruszaliśmy się razem z całą motorynkową rzeką, a nie przecinaliśmy jej w poprzek.
Kolejną okazję do jazdy na motorze (w roli pasażera oczywiście) mieliśmy gdy Chau i jej przyjaciółka zabrały nas na wycieczkę do oddalonej o około 20 km od Haiphongu nadbrzeżnej miejscowości Do Son. Jazda bez bagażu na plecach i po pustej drodze, a nie przez centrum miasta, była naprawę przyjemna i atrakcyjna. Dziewczyny oprowadziły nas po okolicy, a potem zawiozły na wietnamski targ. Po krótkiej lekcji jak małym nożykiem wydłubać ślimaka ze skorupki, jedliśmy je w wersji gotowanej i smażonej. Ślimakową ucztę urządziliśmy w „jadłodajniowej” części bazaru.
W Haiphongu wieczory spędzaliśmy w ogrodzie przed domem naszej koleżanki, daleko od centrum miasta. Po hałaśliwym Hanoi była to dla nas miła odmiana. Dzięki Chau mogliśmy także spróbować tradycyjnych potraw, które jedliśmy wietnamskim zwyczajem, siedząc na rozłożonej macie wokół wspólnej tacy z jedzeniem.
Po kilku dniach spędzonych w Haiphongu wróciliśmy do Hanoi, by stamtąd wyruszyć pociągiem dalej na południe.
Magda