Z Singapuru dojechaliśmy do małego malezyjskiego miasteczka Segamat. Zatrzymaliśmy się tam u pewnego Malezyjczyka chińskiego pochodzenia o imieniu Fung. Nasz nowy znajomy zagadnął, czy nie chcielibyśmy nazajutrz wybrać się z nim i jego przyjacielem na kemping. Jakże mielibyśmy nie chcieć? Zobaczyć ogromny wodospad w Parku Narodowym Gunung Ledang i spędzić noc w lesie tropikalnym – to była kusząca propozycja. Wyjechaliśmy popołudniu. Po około godzinie drogi, zostawiliśmy samochód, zarejestrowaliśmy się przy wejściu do parku narodowego, wzięliśmy na plecy cały ekwipunek i wyruszyliśmy w górę rzeki.
Już po około 10 minutach marszu, poczuliśmy, że jesteśmy totalnie mokrzy. Po kilku miesiącach spędzonych w tropikalnym klimacie, nasze organizmy trochę przyzwyczaiły się do znoszenia upałów (choć Paweł ciągle mówi, że mu gorąco), jednak czegoś takiego wcześniej nie doświadczyliśmy. Wysoka temperatura wyciskała z nas litry potu, a duża wilgotność nie pozwalała mu z nas "odparować". Do tego, gdy tylko weszliśmy głębiej w dżunglę, zrobiło się strasznie duszno i ciężko się oddychało. Szliśmy więc naprawdę wolno.
Pierwsze wrażenie po wejściu do lasu deszczowego to charakterystyczny zapach i ogromny hałas. Grało i buczało ze wszystkich stron. Nie był to tylko śpiew ptaków i szum wodospadu. To ci najmniejsi mieszkańcy lasu, czyli insekty, hałasowały jak fabryka. Zapach trudno opisać, ale był bardzo daleki od przyjemnej woni naszego polskiego lasu iglastego. Zapach był ciężki, trochę zgniły, trochę jak z palmiarni, na pewno specyficzny. Poza tym podziwialiśmy niesamowitą różnorodność roślin.
Położyliśmy sobie bambusowe maty na wielkim płaskim kamieniu, aby się zdrzemnąć. Gdy się obudziłam, zauważyłam na Pawła stopie coś czarnego i obślizgłego. Przed przybyciem do lasu równikowego czytaliśmy o pijawkach. W tutejszym bardzo wilgotnym klimacie występują one nie tylko we wodzie. Przysysają się do ofiary (człowiek jest dobrym kandydatem) i napełniają się krwią. Przyczepiają się tak silnie, że nie ma nawet sensu próbować ich odrywać. Można je wówczas rozerwać na pół, a wbite przyssawki i tak zostaną. Ponoć dobrymi metodami na walkę z nimi jest potraktowanie ich spirytusem, solą lub zapalniczką. Pijawka powinna odczepić się sama. Posoliliśmy więc delikwenta na Pawła stopie i niemal natychmiast pijawka zakończyła ucztę i oderwała się od skóry. Zaczęła wić się na kamieniu i "pluć" krwią. Widowisko przynajmniej jak dla mnie wyglądało niezbyt przyjemnie, więc starczy o pijawkach.
Pod wieczór zebraliśmy drewno, rozpaliliśmy ognisko, a przyjaciel Funga zrobił nam niespodziankę i przyrządził prawdziwie europejską ucztę. Jedliśmy ziemniaki z cebulką upieczone w ognisku, a do tego nóżkę kurczaka z czosnkiem. Jeszcze przed zjedzeniem kolacji poszliśmy w górę rwącego potoku, żeby „wziąć prysznic”, czyli umyć się w wodospadzie. Nie używaliśmy mydła, żeby nie zanieczyszczać wody. Trzeba było uważać na śliskie, porośnięte czymś zielonym kamienie i ciemniejsze miejsca w basenach wodnych, ponieważ było tam naprawdę głęboko (na przykład, gdy szliśmy w pierwszą stronę, było miejsce na rzece, gdzie woda była aż czarna, widniała tam tabliczka, że głębokość wynosi aż 20 metrów). Po zajściu słońca bardzo szybko zrobiło się ciemno. Nasze namioty były rozbite tuż przy wodospadzie, zatem w prześwicie lasu mogliśmy obserwować gwiazdy. Siedząc na kamieniach, poziom ciemności nie odbiegał od przeciętnej rozgwieżdżonej nocy z dala od miasta. Jednak wchodząc choćby krok do lasu i patrząc wgłąb, było po prostu czarno.
O poranku było pyszne śniadanko: kawa i grzanki z ogniska posmarowane masłem orzechowym robionym domowym sposobem z orzeszków ziemnych. Było ono pyszne, a przepis jest bardzo prosty: usmażyć orzeszki ziemne, dodać cukier i trochę soli, całość zmiksować i gotowe, mniam. Po śniadaniu zwinęliśmy nasze obozowisko i zaczęliśmy schodzić w dół. Cała nasza droga wiodła wzdłuż rzeki, która co jakiś czas opadała wodospadem do zagłębień wśród kamieni. Zatrzymaliśmy się przy pierwszym takim zagłębieniu - basenie, na poranną kąpiel w wodospadzie. Woda początkowo była bardzo zimna, ale gdy tylko słońce przyświeciło, była już tylko przyjemnie chłodząca. Co odważniejsi uczestnicy naszej wycieczki (czyli wszyscy oprócz mnie), skakali z pnia drzewa wprost do krystalicznie czystej wody lub dawali się porwać nurtowi wodospadu na skalistej „zjeżdżalni” wodnej, po miło obijających się po plecach kamieniach. Dla mniej odważnych pozostawało schładzanie się w basenie lub korzystanie z wodospadowych biczy wodnych dla stóp.
Po chyba godzinnej kąpieli wyruszyliśmy ostatecznie w dół. Mały fragment drogi szłam akurat kawałek za wszystkimi. Gdy dołączyłam do reszty, oznajmili mi, że przegapiłam atrakcję: wielkiego jaszczura przekraczającego naszą drogę. Porównując do zwierząt, które znam, był ponoć wysokości jednego kota i długości dwóch kotów. Paweł powiedział, że wyglądał jak mały krokodyl. Niestety, ani my, ani nasi znajomi, nie wiedzieliśmy dokładnie co to za gad. Tym akcentem zakończyliśmy wodospadową przygodę. Jeszcze tego samego dnia, pociągiem wyruszyliśmy w dalszą podróż.
Magda