Nagle zauważyliśmy dziwne poruszenie wśród ludzi. Spora część pasażerów zaczęła opuszczać pokład, niektórzy dalej siedzieli. Co jest grane? Czyżby pociąg jednak odwołali? – pytaliśmy siebie nawzajem. W pewnym momencie przez okno do naszego wagonu zajrzał mężczyzna i powiedział do nas, że do Kota Kinabalu nie pojedziemy. W końcu dokąd indziej może jechać „orang putih” („biały człowiek”) jak nie do największego miasta w całym Sabahu. „OK” – odpowiedziałem mu – „My jedziemy do Beaufort”. Bezzwłocznie wypowiedział słowa, które zabrzmiały jak wyrok: „Do Beaufort też nie jedzie”. Poszedłem więc natychmiast do pracowników stacji wyjaśnić sytuację. Bądź co bądź, ale chwilę temu sprzedali nam bilety. Uwielbiam to azjatyckie kurtuazyjne „I’m sorry”. W tym przypadku o smaku serowym – „I’m sorry ser”. Pracownicy kolei wyjaśnili mi, że pociąg pojedzie tylko do wioski o nazwie Rayoh. Wyciągnąłem naszą super dokładną mapę Sabahu, którą Philippa nam sprezentowała, ale wioska o takiej nazwie na niej nie istnieje. Spytałem się kasjera o tę wioskę, a on palcem wskazał mi gdzie mniej więcej powinna ona leżeć – w połowie drogi z Tenom do Beaufort. Dopytałem się czy są tam jakieś samochody, drogi (w grę wchodził autostop), może autobusy. Facet odpowiedział, że nie ma. Eee tam, na pewno sobie poradzimy. Decyzja zapadła, ruszamy do Rayoh. Wówczas jeszcze nie wiedzieliśmy, że będzie to pierwszy krok do utknięcia na dobre w środku tropikalnej dżungli.
Pociąg ruszył powolnie. Wraz z nabieraniem rozpędu, na sile przybierały wstrząsy i wibracje. Wagon już nie pierwszej młodości, torowisko zresztą też, więc rzucało i trzęsło nami dość solidnie. Przypomniała mi się pierwsza podróż wietnamskim pociągiem z drewnianymi ławkami z Hanoi do Haiphong. Tam też było można poczuć się jak w lunaparku. Wszystkie jednak niedogodności naszej długo wyczekiwanej podróży koleją po Borneo rekompensowały spektakularne widoki z okna. Przemierzaliśmy równikowy las deszczowy podziwiając porośnięte nim przepiękne góry. Całą drogę towarzyszyła nam także silnie wzburzona rzeka. Słoneczna pogoda natomiast wszystkie te krajobrazy skutecznie upiększała. Po godzinie jazdy dojechaliśmy do wioski Rayoh. Słowo „wioska” należy jednak w tym przypadku traktować wyjątkowo symbolicznie. Nie wiem czy w języku polskim istnieje jakieś określenie na coś, co jest całkiem dużą stacją kolejową i trzema-czterema drewnianymi domami zlokalizowanymi w środku równikowej dżungli.
Nie trzeba się było zbytnio rozglądać by stwierdzić, że o jakimkolwiek autobusie możemy zapomnieć. Nasza mapa też specjalnie się nie myliła, co do występowania w tym rejonie dróg. Jedyny istniejący w okolicy szlak komunikacyjny to tory kolejowe. Razem z nami z pociągu wysiadły dwie dziewczyny. Usiadły na ławce na peronie. Jedna z nich już w trakcie jazdy zagadywała mnie, dokąd jadę i czy wiem, że pociąg dojedzie tylko do Rayoh. Widząc, że siedzi teraz na ławce, podszedłem do niej i spytałem, czy wie jak możemy dostać się stąd do Beaufort. Spojrzała ze zdumieniem i odpowiedziała, że tylko na piechotę po torach kolejowych. Na pytanie ile czasu może zająć taka wędrówka, odpowiedziała z przerażeniem, że to za daleko żeby iść na pieszo.
Konduktor zagadywał nas czy chcemy wracać tym samym pociągiem do Tenom. Mówił, że odjedzie o czternastej. Zatem lekko licząc mieliśmy jakieś ponad pięć godzin na zwiedzanie stacji kolejowej i trzech-czterech drewnianych chat o nazwie Rayoh. Szczerze powiedziawszy powrót do Tenom nie za bardzo nam się uśmiechał. Jakie były inne opcje? Konduktor powiedział, że możemy iść po torach do kolejnej stacji i że popołudniu przyjedzie tam pociąg z Beaufort, który zawróci i zabierze nas do miasta. Według jego słów piesza wędrówka z plecakami do następnej wioski miałaby nam zająć około trzy godziny i że mamy uważać po drodze. Nie pierwszy dzień jestem w Azji by wiedzieć, że „trzy godziny” może oznaczać wszystko i nie pierwszy dzień jestem w tej kulturze, by wiedzieć, że „uważać po drodze” na sto procent znaczy „coś” o czym mężczyzna nie umiał lub nie chciał nam powiedzieć. Poza tym to, że jakiś pociąg przyjedzie po nas południu, było tak samo pewne, jak to, że kupując o poranku bilety dojedziemy do Beaufort. Zanim jednak zdecydowaliśmy się co robić, nasza alternatywa powrotu do Tenom powolnie i z mozołem zaczęła się oddalać. Wraz z nabieraniem rozpędu, na sile przybierały wstrząsy i... Chwila chwila... Czy pociąg nie miał wracać o czternastej? Nim się zorientowaliśmy, pociąg, który nas przywiózł, zniknął za najbliższym zakrętem.
Dziewczyna, z którą rozmawiałem na peronie, miała na imię Ica. Gdy pociąg odjechał, podeszła do nas i spytała, czy zamierzamy iść pieszo do następnej stacji. Patrząc na szeroką gamę naszych opcji do wyboru, bez wahania odpowiedzieliśmy jej twierdząco. Spytała się więc nas niepewnie, czy może chcemy iść razem z nią i jej siostrą, bo one idą do domu i to jest w tą samą stronę. I jeżeli chcemy, to możemy odwiedzić ich dom. „Wspaniale” – odpowiedzieliśmy – „Oczywiście, że chcemy iść z wami”. Rozejrzała się dookoła i spoglądając w stronę małego żółtego wagonika technicznego powiedziała, że być może nie będziemy musieli iść na piechotę. Nie byłem pewny czy chodzi jej o to, co ja miałem na myśli, ale perspektywa ewentualnej przejażdżki małym technicznym wagonikiem pracowników kolei była dla mnie bardzo interesująca. Takich atrakcji nie każdy miłośnik kolei ma szansę doświadczyć.
Nagle wagonik zmuszony był się zatrzymać. Na torowisku nie wiadomo skąd wyrosła wielka kopara na gąsienicach. Zobaczyliśmy drzewa poprzewracane na tory i zalegające na nich wielkie hałdy ziemi. Dopiero wtedy zrozumieliśmy dlaczego pociąg z Tenom nie mógł jechać całej trasy. Niepokonywalną przeszkodą na jego trasie było wielkie osuwisko. Nie myliłem się twierdząc, że konduktor miał na myśli coś konkretnego, gdy mówił: „Uważajcie po drodze”. Nie można było przejechać wagonikiem, ale także nie można było przejść obok na piechotę. Po lewej stronie rwąca rzeka, po prawej urwana skalna ściana, a po środku wielka kopara, zagradzająca całą drogę. Musieliśmy więc cierpliwie poczekać, aż maszyna wysprząta torowisko. Połamane drzewa wylądowały w rzecze, tak samo zresztą jak większość osuniętej ziemi, którą kopara usuwała z szyn. Po dłuższym czasie mogliśmy ruszyć dalej.
Dojechaliśmy do stacji kolejowej w kolejnej „wiosce”. Ica powiedziała nam, że w to miejsce przyjedzie popołudniu pociąg, ale jeżeli chcemy odwiedzić ich dom, to znajduje się on dwadzieścia minut marszu stąd. Nie mieliśmy wątpliwości, że bardzo chcemy zawitać w ich progi. Kolejny odcinek trasy pociągu pokonaliśmy zatem na własnych nogach. Wędrowaliśmy wspólnie z Icą, jej siostrą i mamą, które niosły ze sobą zrobione w miasteczku zakupy. Pomyślałem sobie wtedy, jak niełatwe mają życie, skoro wyjazd po zakup najpotrzebniejszych produktów może kosztować je pół dnia. Pośrodku równikowej dżungli, kilka metrów od torów kolejowych, stał ich dom. Drewniana konstrukcja otoczona była zadbanym ogródkiem i kwiatami. Wokół niej biegały zwierzęta domowe: świnie, małe prosiaki, kury oraz dwa psy, wabiące się: „Żółty” i „Brzydki”. Gdy wchodziliśmy po drewnianych schodach, drzwi na powitanie otworzył nam uśmiechnięty ojciec, mówiąc po angielsku: „Witajcie w moim domu”.
Cała rodzina była niesamowicie szczęśliwa z naszego przybycia. Ica powiedziała nam, że to honor dla ich domu, że go odwiedziliśmy. Wszyscy mieszkańcy otoczyli nas olbrzymią serdecznością i życzliwością. Zostaliśmy poczęstowani przepyszną lokalną czarną kawą (Tenom Coffee), której wypiłem dobrych kilka filiżanek oraz lokalnymi słodkimi przekąskami. Czas upływał nam na interesujących rozmowach, oglądaniu rodzinnych zdjęć i spacerowaniu po ogrodzie. Zostaliśmy ponadto ugoszczeni wspaniałym lunchem, który zjedliśmy w azjatyckim stylu, siedząc z całą rodziną na podłodze. Po posiłku Magda została poproszona o ubranie tradycyjnego miejscowego stroju. Wszyscy bardzo na to nalegali. Zaraz potem odbyła się prawdziwa sesja fotograficzna z Magdą w roli głównej. Czuliśmy się niesamowicie. I pomyśleć, że wszystko co nas tam spotkało, wydarzyło się tak naprawdę przez przypadek.
Gdy godzina przyjazdu pociągu, na który czekaliśmy, dawno minęła, a wciąż nic nie nadjeżdżało, zaczęliśmy się trochę niepokoić. Jednak w pewnym momencie nasi gospodarze powiedzieli nam, że nie mamy się martwić, ponieważ oni słyszą, że pociąg już jedzie. Minęło jeszcze dobrych kilka-kilkanaście minut zanim my zaczęliśmy słyszeć cokolwiek. Pociąg nadjechał, co oznaczało, że musimy pożegnać się z tą wspaniałą rodziną. Ica z siostrą odprowadziły nas kawałek dalej do malutkiej stacyjki kolejowej zrobionej z blaszaka. Ledwo widoczny napis na tabliczce oznajmiał nazwę stacji. Parang Besar. Dziewczyny już wcześniej mówiły nam, że tak nazywa się ich wioska. Po chwili oczekiwania ujrzeliśmy nasz pociąg, jadący w drogę powrotną do Beaufort. Oznaczało to, że nadszedł już czas rozstania. Wszyscy pasażerowie musieli być w niemałym szoku widząc, że obcokrajowcy wsiadają do pociągu na malutkiej stacji w samym sercu dżungli. Lubimy w ten sposób zaskakiwać Azjatów. Wystawiając głowy przez okna wagonu pomachaliśmy naszym nowym koleżankom na pożegnanie.
Jazda pociągiem przez lasy równikowe Borneo miała być dla nas jedną z kolejnych pasjonujących atrakcji kolejowych w podróży po Azji. Splot przypadkowych zbiegów okoliczności spowodował jednak, że zapamiętamy ten dzień jako jedną z naszych najwspanialszych przygód. Zawsze zgodnie twierdzimy, że najlepsze przygody w podróży są za każdym razem w największym stopniu związane z napotkanymi po drodze ludźmi, a nie z odwiedzonymi miejscami. To właśnie czynnik ludzki nadaje podróży kolorytu i sensu. Utknięcie w tej dżungli i wszystko co nastąpiło w dalszej konsekwencji było dla nas niezapomnianym doświadczeniem. Dla takich chwil naprawdę warto podróżować. Dla takich chwil naprawdę warto żyć. Już dawno temu odkryłem i niewiele czasu od wyjazdu z Polski mi to zajęło, że prawdziwa podróż to nie tylko „miejsca”. Prawdziwa podróż to przede wszystkim „ludzie”.
Paweł