Nasza droga z Kalkuty powiodła wprost do jednego z najważniejszych na świecie miejsc dla wyznawców Buddyzmu. To właśnie we wiosce o nazwie Bodhgaya, 500 lat przed Chrystusem, młody mnich medytował pod drzewem figowym. Medytował tak głęboko, aż osiągnął niezwykły stan umysłu – oświecenie. Od tego czasu zaczął nauczać. Swoimi naukami odcisnął piętno na całym świecie doprowadzając do powstania jednej z największych religii. Kim był ten tajemniczy człowiek? Urodził się jako książę na terenie obecnego Nepalu. Mimo, że większość wizerunków jego twarzy w Chinach czy Azji Południowo-Wschodniej ma azjatyckie rysy, Budda wyglądał raczej jak Europejczyk. Lud, z którego się wywodził, przywędrował w przeszłości z terenów dzisiejszej Ukrainy. Wydarzenia w jego życiu sprawiły, że zrezygnował ze swojego dotychczasowego luksusu oraz rozpusty. Wstąpił na ścieżkę medytacji. Został mnichem. Po osiągnięciu oświecenia rozpowszechniał swoje nauki. Do czasu swojej śmierci zdążył zgromadzić olbrzymie grono uczniów i wyznawców, którzy kontynuowali rozprzestrzenianie buddyzmu po świecie.
Tyle przepiękna historia. Jeszce bardziej urzekająca gdy zna się ją w szczegółach. Opowieść o życiu Buddy jest niemal jak baśń. A co w dzisiejszych czasach, w roku 2013, dzieje się we wspomnianej wiosce Bodhgaya?
Było to bardzo nieprzyjemne doświadczenie. Próbowaliśmy pojechać za cenę lokalną, za taką samą, za jaką jeżdżą Hindusi. Cena dla obcokrajowca waha się bowiem od 10 do 20 razy więcej. Strasznie mnie to zawsze denerwuje, gdy ktoś każe mi płacić nieporównywalnie więcej, tylko dlatego, że jestem biały. Gdybym ja kazał w Polsce takiemu Hindusowi płacić więcej tylko dlatego, że jest Hindusem, z marszu mógłbym stawiać się w sądzie za rasizm. W Indiach (i nie tylko) tego typu „rasizm” w stosunku do białych jest na porządku dziennym. To było upokarzające, gdy kierowca na naszą prośbę o „local price” (cenę lokalną) krzyknął „no local price”, a kolejny na tą samą prośbę, po prostu machnął ręką i odjechał bez słowa. Z innymi dyskusja kończyła się na negocjacjach. Nie chcieli zejść niżej niż cena lokalna razy 5. Zmowa cenowa kierowców autoriksz względem obcokrajowców jest w Gaya nad wyraz oczywista. Ostatecznie miejscowi mężczyźni przekonali jednego z kierowców żeby wziął nas taniej – cena lokalna razy 2.
Najważniejszym jednak miejscem w Bodhgaya jest świątynia o nazwie Mahabodhi (Świątynia Wielkiego Przebudzenia). Została ona wybudowana na pamiątkę oświecenia Buddy, dokładnie w tym samym miejscu, w którym medytował on pod drzewem figowym. Na terenie kompleksu świątynnego znajduje się nawet drzewo, które podobno rośnie dokładnie w tym samym miejscu, w którym jego historyczny poprzednik. Otoczone ono jest szczególną czcią i można spotkać medytujących pod nim mnichów. Buddyjscy mnisi różnych narodowości krzątają się zresztą i medytują na terenie całego głównego kompleksu. Także wielu pielgrzymów, turystów i praktyków medytacji (nawet stacjonujących tu długoterminowo Europejczyków) spędza w tym miejscu swój czas. Gdy podszedłem do jednego z wizerunków Buddy, stojący obok mnich zaczął odprawiać modlitwę w mojej intencji. Lub mantrę. Lub coś podobnego, nie wiem. W każdym bądź razie, zaczął dla mnie coś recytować. Myślał, że jestem miejscowym uczniem. Dał mi świeczkę, żebym zapalił inne świeczki. Zapaliłem, bo nie miałem co z nią w ręku zrobić. Wyjaśniłem mu po chwili, że nie jestem buddystą, tylko katolikiem. Mimo to, zapraszał mnie na ponowne przyjście w to samo miejsce. Inny mnich, ze Sri Lanki, odbył ze mną religijną dyskusję.
Jednak to nie buddyjskie świątynie czy rozmowy z mnichami urzekły nas w Bodhgaya najbardziej. My poszliśmy trochę dalej. Dosłownie i w przenośni. Spacerując ulicą dotarliśmy na wspaniały bazar. Wow! To było coś, o czym marzyliśmy przed przybyciem do Indii. Wreszcie poczuliśmy ich prawdziwą magię. Szaleństwo kolorów i barw. Wielki kocioł zapachów i dźwięków. Ogromny harmider. Egzotycznie wyglądający ludzie. Egzotyka pełną gębą. Przepiękne kobiety w kolorowych indyjskich strojach. To wszystko przyprawiało nas o zawrót głowy. Pozytywny zawrót głowy. W tym miejscu Indie nas oczarowały – doświadczyliśmy fenomenalnego indyjskiego spektaklu ulicy. Mogliśmy poczuć się jak w baśniowej opowieści.
Droga kurzyła się strasznie (suchy klimat), ludzie pracowali w polu, część kobiet z dziećmi krzątała się przy swoich domach. Ich skóra jest znacznie bardziej ciemna, czarna prawie – od nadmiaru słońca znacznie szybciej się starzeje. Spacerując przez wioskę znów mogliśmy zobaczyć pola ryżowe, które są powszechne w tej części Indii. Domy wyglądały na niedokończone – jakby ktoś zaczął budować i zabrakło mu cegieł. Wiele mieszkalnych budowli nie ma dachu. Wybudowane jest piętro z nierównymi ścianami (zabrakło cegieł?), lecz nie ma sufitu. Siłą rzeczy tylko parter go ma. Widzieliśmy też domy z gliny (lub jakiegoś materiału do niej podobnego). Oczywiście widok ususzonych krowich placków to standard. Nie czuliśmy się jednak do końca mile widziani na tej wiosce. Podejrzliwe i zimne spojrzenia dorosłych, dzieci proszące o pieniądze lub słodycze... Hmm... Chętnie zostalibyśmy dłużej by przyjrzeć się z bliska wiejskiemu życiu w Indiach, ale to chyba nie było do tego najlepsze miejsce. Z wioski tą samą drogą wróciliśmy na kolorowy bazar, który wcześniej tak bardzo nas oczarował. Wróciliśmy do naszej baśni...