No to przyszliśmy dwa dni później, jak prosili. Obsługa kasy była zdziwiona widokiem obcokrajowców, którzy w dodatku chcą kupić bilet na pociąg do Pyay. Zrobiło się z naszego powodu jakieś zamieszanie. Długo nie oddawali nam paszportów, wydzwaniali gdzieś, zachowywali się dość nerwowo. Chyba naprawdę nie było nam dane dostać tych biletów. W końcu rzucili ceną. Nie zgadzało nam się – za drogo. Magda powiedziała im, że w takiej cenie to można dojechać do Bagan. Po chwili doznaliśmy olśnienia i zapytaliśmy, czy możemy jechać klasą „ordinary” (najtańszą). Okazało się, że tak - za 10 USD/os. Nooo... teraz się zgadzało, takiej właśnie ceny oczekiwaliśmy. Jak widać, pracownicy kolei z góry zakładają, że obcokrajowiec podróżuje w klasie „upper” (droższej) i nawet nie pytają delikwenta o preferencje. Zresztą... nawet inny pasażer, który przyglądał się z boku całemu przedstawieniu, spytał nas z niedowierzaniem: „Dlaczego nie upper?”. Po chwili otrzymaliśmy wypisany długopisem bilet. Wreszcie! Dwuosobowa eskorta złożona z pracowników kolei odprowadziła nas jak VIP-ów do pociągu i nawet grzecznie wskazali nam dokładnie miejsca w wagonie. Sami prawdopodobnie mielibyśmy z tym kłopot, ponieważ miejsca opisane były cyframi birmańskimi.
Ruszyliśmy kilka minut po godzinie 7:00. W Rangunie pociąg zatrzymuje się jeszcze na stacjach: Kamayut, Insein oraz Da Nyin Gon. Do Pyay dojechaliśmy około godziny 20:00. Potrzebowaliśmy zatem 13 godzin, żeby pokonać zawrotny dystans 260 km. Nietrudno obliczyć, że przy takich danych średnia prędkość pociągu wynosi 20 km/h. Statystyki byłyby może nieco lepsze, gdyby nasz pociąg z nieznanych nam przyczyn, nie cofał się ze trzy razy do tyłu, by później kontynuować jazdę po tych samych torach (dwukrotnie w tym samym miejscu) oraz gdyby nie pewne wydarzenie, które miało miejsce po drodze, ale o tym za chwilę.
Klasa „ordinary” charakteryzuje się tym, że są w niej twarde drewniane ławki. Mogliśmy więc powspominać sobie czasy, gdy podróżowaliśmy w najtańszych klasach pociągów w Wietnamie czy Tajlandii. W przeciwieństwie jednak do tych dwóch krajów, najtańsza klasa pociągu w Birmie, nie jest wyposażona w wiatraki. Lekko schładzający ruch powietrza można uzyskać wyłącznie poprzez otwarcie okna lub drzwi – gorzej gdy pada deszcz, wtedy wszyscy okna zamykają i robi się... "klejąco". Droga, po której toczy się birmańska kolej, jest naprawdę wyboista. Wyboista i to bardzo. Ciągle podskakiwaliśmy na tych drewnianych ławkach, czuliśmy się jak na galopującym koniu. Albo na dwóch jednocześnie. Niektóre wstrząsy były tak silne i dynamiczne, że aż zastanawiałem się z przerażeniem, czy już się wykoleiliśmy, czy jeszcze nie.
Mimo szoku, jaki wywołaliśmy swoją obecnością w klasie „ordinary”, nasi birmańscy współtowarzysze podróży byli bardzo przyjaźnie do nas nastawieni. Odwzajemniali uśmiechy, odmachiwali nam, gdy komuś pomachaliśmy ręką, a gdyby tylko znali angielski, z pewnością wielu z nich przegadałoby z nami całą drogę. Tak postąpiła jedna pani. Przysiadła się do nas i łamanym niewyraźnym angielskim próbowała nas trochę pozagadywać - takie standardowe pytania: dokąd jedziemy, skąd jesteśmy, co chcemy zobaczyć w Birmie, jakiej religii jesteśmy wyznawcami. Poza tym owa podróż była dla nas niesamowitą okazją do podglądania toczącego się w pociągu lokalnego życia, tak egzotycznego z naszej perspektywy. Obserwowaliśmy zatem jak zachowują się podróżni, patrzyliśmy co dzieje się na stacjach kolejowych oraz przyglądaliśmy się wędrującym po wagonach sprzedawcom. Ich asortyment jest bardzo różnorodny i bogaty. Ludzie kupowali jabłka i przekąski. Jeden z mężczyzn na dłuższym postoju sprzedawał smażone nudle, które nakładał rękami do własnych metalowych miseczek.
Niemal wszystkie sprzedawczynie noszą towar na swojej głowie. Wciąż nie możemy się nadziwić tym kobietom. Jak to możliwe, że wszystko nie rozsypuje się im na boki w tak ekstremalnie rzucającym na boki pociągu? Jak to możliwe, że w całej tej trzęsawicy w ogóle im to wszystko z tych głów nie spada? Tym razem to my byliśmy w szoku i to my nie mogliśmy wyjść z podziwu. Poza tym, w przeciwieństwie na przykład do kolei w Indonezji, nie spotkaliśmy w drodze do Pyay żadnych żebraków. Swego rodzaju innowacją, której jak dotąd nie widziałem osobiście w pociągu w żadnym innym kraju, są... podróżujące na gapę i czmychające raz po raz po drewnianej podłodze... myszy.
W pewnym momencie w naszym wagonie wybuchło jakieś poruszenie. Wszyscy ludzie byli wyraźnie czymś przejęci. O co chodziło? Nooo... jakby to powiedzieć... wagony się odczepiły. Tak, dokładnie, w pełnym biegu podczas jazdy. Mogliśmy przez chwilę poczuć się jak we śnie. Wagon, którym jechaliśmy był ostatnim, który wciąż podążał za lokomotywą. Gdy wyjrzeliśmy przez okno, zobaczyliśmy jak reszta składu dalej pędzi, ale zostaje coraz bardziej w tyle. Ale akcja! Wszyscy ludzie wychylali się przez okna żeby zobaczyć co się stało. Ci co stali w korytarzu mogli całe zdarzenie oglądać przez między-wagonowe przejście, które nagle stałe się drzwiami wyjściowymi. Po paru chwilach obsługa kolei z „dryfującej” części pociągu zorientowała się co się dzieje i któryś z konduktorów zaczął machać czerwoną chorągiewką żeby dać sygnał maszyniście.
Bagan – Mandalay
Zastanawialiśmy się nad opłacalnością podróżowania koleją w Birmie. Myślę o obcokrajowcach, nie o Birmańczykach oczywiście. Pociągi są mniej komfortowe i w większości przypadków jadą dłużej niż autobusy. Rolę może odgrywać cena, ponieważ za najtańszą klasę „ordinary” obcokrajowcy płacą mniej więcej tyle samo co za autobus lub czasami mniej. Jazda koleją jest więc póki co wariantem do wyboru i jeżeli ktoś lubi pociągi to OK. Wybór wyższej klasy nie ma już ekonomicznie uzasadnionej racji bytu. Biorąc pod uwagę, że ceny na autobusy obniżyły się na przestrzeni paru lat (dane z naszego starego przewodnika książkowego w porównaniu do obecnych realiów), podróż pociągiem w Birmie będzie niedługo dla obcokrajowców po prostu zupełnie nieopłacalna. Albo ceny na kolei pójdą w dół (nie rozważam sytuacji Birmańczyków, którzy już płacą znacznie mniej), albo obcokrajowcy przestaną jeździć pociągami. No chyba, że ktoś lubi i potraktuje je jako atrakcję, za którą warto będzie dodatkowo zapłacić. Birma jest pierwszym krajem, w którym podróż pociągiem stawała się dla nas mniej opłacalna niż podróż autobusem.
Weszliśmy do pociągu. Nasz oraz sąsiedni wagon, oba klasy „ordinary”, były niemal kompletnie puste. Gdy jechaliśmy z Rangunu do Pyay było odwrotnie, niemal wszystkie miejsca od początku były zajęte. Większość pasażerów jadących z Bagan wybrało klasę „first class” (ceną i komfortem usytuowaną pomiędzy klasami „ordinary” i „upper”). Niewiele różni się ona od najtańszej klasy - też nie ma wiatraków i też siedzi się na drewnianych ławkach, które jednak są obite, więc jest bardziej miękko. Nasz wagon zapełniał się w trakcie drogi. Dosiadali się biedniejsi ludzie z wiosek. Pasażerowie na tej trasie są już trochę bardziej przyzwyczajeni do widoku obcokrajowców, więc już nie dla wszystkich byliśmy olbrzymią sensacją.
Na jednej ze stacji Magda poszła do łazienki. Podczas jej nieobecności podeszły do naszej ławki dwie przedstawicielki płci żeńskiej – dorosła kobieta i młoda dziewczyna, obie zaskoczone nieco moim widokiem (co oczywiście nie było dla mnie niczym nowym). Jak gdyby nigdy nic kobieta usiadła na miejscu Magdy. Dziewczyna, śmiejąc się z zakłopotania, prawie usiadła mi na kolana, wciskając się pomiędzy mnie a kobietę. OK, nic nie powiedziałem. Po chwili przyszła Magda. Moje nowe towarzyszki szybko zorientowały się, że skoro przyszła białoskóra to pewnie siedzi koło białoskórego. Co się w końcu okazało? Kobieta z dziewczyną miały sprzedane bilety na te same miejsca co my. Nad sprawą dumała grupa pracowników kolei, którzy zapewne głowili się na tym, skąd wzięła się owa pomyłka. Problem rozwiązali przypisując Birmankom inne miejsca w innym wagonie. A my się wcześniej zastanawialiśmy, jak oni w tej Birmie to robią, że bez komputerów sprzedają ludziom miejsca w pociągu i że nie ma pomyłek. Jak się zatem sami przekonaliśmy – ich system nie jest jednak taki idealny.
Nowością w porównaniu do naszego pierwszego pociągu były kobiety sprzedające thanakę. I tak, jak podczas podróży z Rangunu do Pyay nie było ich wcale, tak podczas drogi z Bagan do Mandalay było ich naprawdę sporo. Wymalowane na twarzach kremową substancją sprzedawczynie chodziły po pociągu i sprzedawały charakterystyczne kawałki drewna. Pasażerki natomiast przeglądały ich asortyment, przebierały, wąchały, wybierały, śmiały się i oczywiście kupowały.
Mandalay - Kyaukme
Na główny dworzec w mieście dotarliśmy po dwudziestej drugiej. Po wejściu z plecakami na jego teren od razu wypatrzył nas jakiś mężczyzna. Wiedział jakim jedziemy pociągiem, wiedział czego szukamy o tej porze na dworcu. Na sto procent nie byliśmy pierwszymi obcokrajowcami, którzy postanowili przekimać na dworcu i na sto procent nie ostatnimi. Mężczyzna pokazał nam peron, na którym mogliśmy się rozłożyć i powiedział, że możemy tu „odpocząć”. Miejsce, które nam wskazał, nie bardzo nam się spodobało. Nie było tam ani krzesełek, ani żadnych innych ludzi, a po terenie dworca także kręciły się szczekające bezpańskie psy. Weszliśmy z powrotem na górę (perony są na parterze, a cały ruch odbywa się na piętrze) żeby poszukać lepszej miejscówki. Gdy facet znowu nas wypatrzył, uzgodnił ze strażnikiem, że możemy się położyć w poczekalni przy głównym wejściu. Tam było lepiej, sporo Birmańczyków też tam spało – na matach, na krzesłach.
Poleżeliśmy może kilkanaście minut na krzesełkach próbując zasnąć, aż przypałętał się kolejny strażnik. Obudził mnie, choć i tak nie spałem i powiedział, że mamy uważać na plecaki oraz na buty. Po chwili przylazł znowu chyba ten sam i tym razem kazał nam się przenieść w inne miejsce. Strażnicy zabrali nas za bramki, przy których siedzieli i pokazali na których krzesełkach mamy się rozłożyć. Było to już na peronie, który pilnowali nie wpuszczając nikogo, więc mogliśmy spać w odosobnieniu. Troszczyli się widać o nasze bezpieczeństwo. Gdy zobaczyli, że nie mogę na tych krzesełkach znaleźć odpowiedniej pozycji do spania, przynieśli nam kolejny ich zestaw. Wszyscy na dworcu dokładnie wiedzieli dokąd jedziemy i jakim pociągiem. Te bezpańskie psy pewnie też to wiedziały. Długo męczyliśmy się nie mogąc zasnąć. Komary brzęczały i cięły, pociągi hałasowały, psy po całym dworcu szczekały. Dłużyło nam się strasznie. Wreszcie, gdy zaczynało mi się już robić błogo, gdy powoli zaczynałem odpływać do krainy kolorowych snów... strażnik szturchnął mnie znowu!
Co tym razem? Wierny "zakłócacz" mojego snu oznajmił, że nasz pociąg już podstawiono i mamy się do niego przenieść. Była trzecia w nocy, godzina do odjazdu. Magda rozłożyła się na naszej drewnianej ławce, ja natomiast poszedłem się ułożyć na miękki fotel do klasy „upper”. Godzinę chciałem pospać i potem wrócić. Jak zwykle jednak nie było mi dane spokojnie zasnąć. Gdzieś po pół godziny przyczłapał się któryś z gorliwych konduktorów i wygonił mnie na swoje miejsce. Zdrzemnąłem się trochę chyba dopiero gdy pociąg ruszył... ach ta ekstremalna trzęsawica ululała mnie do snu. W pewnym momencie zbudziły nas wstrząsy tak silne, że z przerażeniem myśleliśmy, że się wykolejamy. Masakra - tam wertepy chyba jakieś były zamiast torów kolejowych.
Gdy tylko zaczęło świtać, naszym oczom ukazały się góry. Towarzyszyły nam one od samego początku. Kyaukme, do którego zmierzaliśmy, leży znacznie wyżej nad poziomem morza niż Mandalay, więc wysokość do pokonania była całkiem spora. Klimat zaczął się zmieniać. Było rześko i robiło się coraz chłodniej. Niektórzy pasażerowie wyskakiwali z dość szybko jadącego składu. Udawali się zapewne do swoich wiosek pomiędzy stacjami kolejowymi lub może do pracy w polu. Tak jak dotychczas obserwowaliśmy pojedyncze bambusowe domki gdzieś pośród pól i upraw, tak w drodze do Kyaukme mogliśmy zaobserwować pojedyncze domki wybudowane w lasach. Górzyste widoki były przepiękne, a trasa na niektórych odcinkach wiła się jak wąż.
Przez znaczną część drogi nie można było jednak cieszyć oczu cudownymi krajobrazami. Pociąg toczył się bowiem w krzaczastym korytarzu. Najgorsze w tym wszystkim było to, że owe krzaki rosną tak gęsto i blisko torów, że niemal przez całą drogę jadący pociąg je ścinał. W związku z tym przez okno wpadało mnóstwo zielonych śmieci. W powietrzu unosił się zapach „skoszonej trawy”, a całe nasze ubrania i wszystko wokół pokryte było paprochami, kawałkami gałązek i liści. Strasznie uprzykrzało nam to podróż. Kilka razy oberwałem z krzaka w twarz. Do tego solidnie nami trzęsło, jak to w klasie „ordinary”.
Podróż z Mandalay do Kyaukme była ostatnią naszą podróżą kolejową w Birmie. Podróżowanie birmańskimi pociągami to zdecydowanie wyjątkowe doświadczenie. Zazwyczaj trzęsące, twarde i zbytnio się przedłużające. Jednak kolej w tym kraju daje możliwość zobaczenia i poznania zupełnie innego, tak z naszej perspektywy odmiennego i egzotycznego, świata.
Paweł