Wydawanie pieniędzy na dobra codziennego zakupu w Wietnamie to dla dbającego o budżet obcokrajowca spore wyzwanie. Szczególnie, że tym bogatszym turystom z Ameryki, Australii czy Europy zachodniej wszystko jedno czy wydadzą dwa dolary w tą czy w inną stronę podczas swojego dwutygodniowego urlopu w egzotycznym kraju. Dla nich w każdej wersji jest niesłychanie tanio, a później takie osoby jak my muszą się nagimnastykować żeby nie dać się naciągnąć płacąc nawet za banana. Zjawisko to w żargonie ekonomistów można nazwać psuciem rynku.
Podczas naszego pobytu w Wietnamie musieliśmy się z tym zmierzyć. W głowie nam się nie mieściło, że cena za ten sam towar może być różna, tylko i wyłącznie dlatego, że mamy inny kolor skóry. Jadaliśmy w jadłodajniach dla miejscowych, piliśmy kawę w kawiarniach dla miejscowych, podróżowaliśmy w środkach transportu razem z miejscowymi, więc oczekiwaliśmy dokładnie tych samych cen, jakie płacą miejscowi. Za każdym razem, gdy podejrzewaliśmy lub wiedzieliśmy, że cena jest specjalnie dla nas zawyżona czuliśmy się oszukani. Powiedzieć, że Wietnamczycy nauczyli się wyciągać kasę od obcokrajowców to zbyt mało – oni są w tym mistrzami. Nam również przydarzyło się parę ciekawych historii, kilka razy nas oszukali, kilka razy starali się, a z pewnością kilka razy uczynili to bez cienia naszego podejrzenia i już nigdy się o tym nie dowiemy.
Chyba najbardziej zapamiętam historię naszej wycieczki z Da Nang do Hoi An i z powrotem autobusami miejskimi. Po zapoznaniu się z informacjami w Internecie wiedzieliśmy, że sprzedawcy biletów (w każdym autobusie oprócz kierowcy jeździ pan biletowy) starają się wyłudzić od turystów znacznie większe kwoty za przejazd autobusem do tego zabytkowego miasteczka, wpisanego na listę UNESCO (czyli takiego, do którego wybierają się tłumy białasów). Byliśmy na to przygotowani, choć nie spodziewaliśmy się, że i nam się to przytrafi. Po wejściu do autobusu sprzedawca zażądał od nas 50 000 dongów za osobę. Wiedzieliśmy, że prawdziwa cena jest dużo niższa i kłóciliśmy się z nim. Facet mocno się wściekł, że nie chcemy zapłacić (czytaliśmy w Internecie, że zdarzają się nawet szarpaniny i wyrzucanie z autobusu), ale ostatecznie odpuścił i przyniósł nam bilety, na których wyraźnie widniał napis: 18 000 dongów. Nasza czujność i waleczność pozwoliły nam zaoszczędzić 64 000 dongów, tj. około 10 zł. Na jednym z późniejszych przystanków wsiadali inni obcokrajowcy. Pan biletowy zachował się bardzo dziwnie - zamiast tak jak zwykle wpuścić ich do środka i pobrać opłatę w autobusie, wyskoczył na zewnątrz i nie pozwolił im wsiąść dopóki nie zapłacą. Dzięki naszej interwencji nie zapłacili oni prawie trzykrotnie więcej za osobę. Byliśmy pewni, że ten pan biletowy wyjątkowo bardzo nas nie polubił.
Wracając autobusem tej samej linii panowie biletowi nie wiedzą ile turysta zapłacił w pierwszą stronę. Stosują więc różne inne sztuczki żeby wyciągnąć od obcokrajowca dodatkowe sumy. W drodze powrotnej wiedzieliśmy już dokładnie ile powinniśmy zapłacić. Byliśmy jedynymi nieazjatyckimi obcokrajowcami w autobusie. Przez cały autobus pan biletowy pobierał od pasażerów opłaty stojąc tyłem do nas. Wyglądało to trochę nienaturalnie i dziwnie, że przy każdej osobie swoimi plecami zasłaniał nam możliwość zaobserwowania transakcji. Mimo, że znaliśmy cenę, nie mieliśmy odpowiednich banknotów, żeby dać mu odliczone pieniądze. Nie wydał reszty i polazł dalej. Jak zebrał od wszystkich pasażerów opłaty domagaliśmy się od niego wydania nam reszty. Początkowo udawał, że nie rozumie. Jak wytłumaczyliśmy mu częściowo na migi o co nam chodzi, to utrzymywał, że nie ma i że innym pasażerom też nie wydał reszty. Dopiero jak Magda wypatrzyła, że zupełnie ukradkiem, stojąc plecami do nas, wciskał Wietnamce resztę w taki perfidny sposób, że mieliśmy tego nie zauważyć, rozpoczęliśmy w dwójkę prawdziwy szturm. Męczyliśmy go bez ustanku, klepaliśmy po ramieniu, wykłócaliśmy się z nim, nie dawaliśmy za wygraną. W podobnych sytuacjach na pomoc miejscowych nie ma co liczyć, oni zawsze stają po stronie swojego. Ostatecznie wyszło na nasze, facet wydał nam należną kwotę.
Znajomość ceny nie zawsze jednak pozwala uniknąć oszustwa. Podróżując wietnamskimi pociągami dwa razy skorzystaliśmy z zakupu posiłku od obsługi sprzedającej jedzenie. Za pierwszym razem najpierw kupiliśmy karteczkę z napisaną ceną (30 000 dongów), by później, gdy nadszedł czas kolacji, wymienić ją bezpieniężnie na posiłek od osoby prowadzącej wózek z jedzeniem. Podczas drugiej naszej całodniowej podróży pociągiem również chcieliśmy kupić posiłek. Nie zwróciliśmy wcześniej uwagi na osobę z karteczkami lub taka nie przechodziła, więc kupowaliśmy bezpośrednio od osoby nakładającej jedzenie z wózka. Za dwa posiłki zapłaciłem banknotem 100 000 dongów. Facet wydał mi dwa posiłki, ale zanim je sobie rozlokowaliśmy na naszych miejscach, bez zawahania poszedł dalej nie wydając reszty. Przez chwilę myślałem, że może danie kosztowało 50 000 dongów, ale potem byłem już przekonany, że sprzedawca nas oszukał. Przecież w tej samej instytucji, jaką są Koleje Wietnamskie, ten sam posiłek nie może kosztować prawie dwa razy więcej. Zanim się więc zorientowałem jego już nie było w wagonie. Czekałem na niego aż będzie szedł w drugą stronę, ale obsługa pociągu wracała całą grupą i nie udało mi się rozpoznać tej osoby, która nałożyła nam jedzenie. Podczas następnej jazdy pociągiem byłem już na 100% pewny, że nas oszukał, bo odwiedzając wagon restauracyjny zobaczyłem menu, na którym wszystkie zestawy lunchowe lub obiadowe były za 30 000 dongów.
Jednym z naszych pierwszych patentów w Wietnamie na „nie danie się” oszukać było patrzenie ile za coś, co chcemy kupić, płaci osoba, która kupuje to przed nami. Jednak i to nas zawiodło. Chcąc kupić posiłek w jednej z jadłodajni w Haiphongu zobaczyliśmy ile dokładnie płaciła klientka przed nami. Zapłaciła 15 000 dongów. Poprosiliśmy dokładnie o to samo razy dwa, czyli za 30 000 dongów. Na pytanie „ile to kosztuje” odpowiedziała coś po wietnamsku, ale ktoś z sąsiedniego stolika krzyknął, że piętnaście tysięcy. Byłem więc już przekonany o kwocie do zapłaty. Gdy przyszło do płacenia, na pewniaka dałem 50 000 dongów i czekałem na resztę. Wielkie było nasze zdziwienie, gdy kobieta zażądała 70 000 dongów. Zaczęła się kłótnia, w której kobieta upierała się, że mieliśmy kilka kawałków mięsa więcej. Była to może i prawda, ale niemożliwe, że te kilka kawałków kosztowało więcej niż całe drugie takie samo danie. Kłótnia była dosyć ostra, ale ostatecznie daliśmy jej tyle, ile żądała. Odpuściliśmy jej, gdyż była to akurat jedna z naszych pierwszych tego typu sytuacji w Wietnamie. Dziś z większym bagażem podobnych doświadczeń odwrócilibyśmy się na pięcie i odeszli.
Niektórzy Wietnamczycy uwielbiają się „mylić” przy wydawaniu reszty. To kolejny ze sposobów na wyłudzenie od obcokrajowca dodatkowych pieniędzy. W Da Nang „pomylił” się taksówkarz, któremu Magda musiała zwrócić uwagę, a w Nha Trang sprzedawczyni w jadłodajni i to aż o 100 000 dongów, gdyż „myślała”, że zapłaciłem jej banknotem o nominale 100 000, podczas gdy dałem jej 200 000. A jak się oni przy tym pięknie uśmiechają – w końcu nie każdy musi być orłem z matematyki. Akurat przy liczeniu pieniędzy za każdym razem zachowywaliśmy godną ekonomistów czujność i nie dawaliśmy się kantować na wydawaniu reszty.
Innym razem w Hanoi do posiłku pani dołożyła nam bułeczki, których nie zamawialiśmy. Myśląc, że są w cenie zjedliśmy je. Nie były. Kobieta zaśpiewała nam za nie dodatkową kwotę. Historię z autobusem, którego nie ma, a który jest, opisałem we wpisie W krainie smoczych owoców. Z kolei wypożyczając rowery w Nha Trang facet chciał policzyć za nie większą kwotę niż miał w cenniku. Gdy zwróciliśmy mu na to uwagę, tłumaczył się, że miał na myśli kwotę w dolarach, którą przeliczył na dongi i przez to wyszło mu więcej dongów niż w cenniku. Bardzo ciekawy tok rozumowania. Śmialiśmy się, gdy w Haiphongu sprzedawca na pytanie o cenę długo naradzał się z drugą osobą ile ma od nas wziąć. Ciekawe, że pracownik kawiarni nie wie ile kosztuje jego kawa. Nie kupiliśmy, bo gdybyśmy to zrobili, wypilibyśmy najdroższą kawę ze wszystkich w ciągu całego naszego pobytu w tym kraju. Inny sposób to stosowanie podwójnego cennika. Najczęściej wykorzystuje się go w restauracjach, choć nie mieliśmy się okazji o tym przekonać, gdyż jadaliśmy w lokalnych ulicznych jadłodajniach. Największymi naciągaczami na kasę są jednak kierowcy taksówek na motorze. Oni zawsze powiedzą, że gdzieś jest bardzo daleko i zawsze na początku zażyczą sobie astronomiczną sumę. Omijaliśmy ich szerokim łukiem.
Jak w wielu kwestiach, tak i w tej kij ma dwa końce. Dochodzimy tu bowiem do sedna sprawy. Tak naprawdę większości tych Wietnamczyków, którzy nas oszukali, lub starali się, pewnie nigdy w życiu nie będzie stać na podróż do Europy, czy nawet do sąsiednich krajów. W pewnym sensie wcale nie można się im dziwić, że skoro nadarza się okazja to chcą spróbować ją wykorzystać. Przeciętny obcokrajowiec z bogatego kraju, który i tak przyjechał wydawać tutaj swoje pieniądze, nie odczuje tego na swoim portfelu, a dla niego, czy dla niej może być to lepszy obiad na następny dzień, albo jakiś skromny upominek dla dziecka. Z jednej strony mieliśmy fakt bycia oszukiwanym, a z drugiej te właśnie przemyślenia o jego, czy jej rodzinie. Czasem myśleliśmy, że w sumie można było odpuścić. Mimo wszystko budżet naszej podróży nam na to nie pozwala. Na płacenie zawyżonych cen mogą pozwolić sobie bogaci Amerykanie, Australijczycy, czy Brytyjczycy podczas swoich wakacyjnych urlopów.
Paweł