Gdy lądowaliśmy było już późno - kilkanaście minut przed północą lokalnego czasu. Panie stewardesy chwilę później szykowały się już do powrotnego lotu w kierunku Kuala Lumpur. My natomiast długo czekaliśmy na swój bagaż. Przed lotniskiem taksówkarze nie chcieli nas rozszarpać. W mieście, w którym wylądowaliśmy, działa inny system. Jeszcze przed wyjściem z terminala wykupuje się kurs taksówką w okienku i płaci się za niego z góry. Nazywa się to „Prepaid Taxi”. Normalnie skorzystalibyśmy z komunikacji publicznej, ale że było już po północy, nie mieliśmy wyjścia – taksówka była jedyną opcją.
Podeszliśmy następnie do budki na zewnątrz. Zdziwił nas trochę widok bardzo stylowych, żółtych taksówek. Pan z budki wziął nasz kwit i przydzielił nam numer pojazdu. Gdy podeszliśmy do kierowcy i pokazaliśmy mu karteczkę z adresem, ten kompletnie nie wiedział, gdzie to jest. Odbyła się narada taksówkarzy. Inni, zgadując chyba, próbowali mu coś wyjaśnić. Ostatecznie facet odmówił nas zabrać. No to mogliśmy poczuć, że w tym kraju jest zupełnie inaczej niż w krajach, które odwiedzaliśmy do tej pory. Nie dosyć, że taksówkarze na lotnisku się na nas nie rzucili, to jeszcze tak naprawdę mieli nas głęboko gdzieś, bo w końcu i tak już zapłaciliśmy.
Zmieniono nam numer pojazdu. Podeszliśmy do następnego kierowcy. Biedaka trzeba było obudzić, bo spał twardo jak głaz. Wywlókł się na wpół żywy z samochodu, podrapał się i zadumał nad naszym adresem. Na karteczce mieliśmy także numer telefonu do osoby, która miała nas gościć w swoim domu, ale żaden z taksówkarzy nie miał komórki, żeby zadzwonić. Drugi kierowca nie postąpił jednak jak pierwszy – nie odmówił. Podejrzewaliśmy, że kompletnie nie ma pojęcia, dokąd nas zawieźć i jak się później okazało, mieliśmy niestety całkowitą rację. Ruszyliśmy w drogę.
To co działo się na ulicy było jak sen. Zły sen. Koszmar. Nie zajęło nam dużo czasu, by stwierdzić, że kierowca zachowuje się dziwnie. Bardzo dziwnie. Naćpany był chyba. Nawet jeśli nie był, to zachowywał się tak, jakby był. Jechał jak niespełna rozumu wariat. Naprawdę. Jak rasowy szaleniec. Tylko czekaliśmy, aż w coś przypierdzieli. W którymś momencie mogliśmy poczuć się jak w grze komputerowej. Takiej z kategorii krwawych kryminałów i gangsterskich porachunków. Adrenalina skoczyła nam niesamowicie wysoko, gdy kierowca naszej taksy, wyprzedzając inną taksówkę, postanowił ją zepchnąć. Autentycznie. Jechaliśmy swoim pasem, a on zamierzał uderzyć w sąsiedni pojazd, żeby do odepchnąć. Tamten się wkurzył, wyprzedził nas i tyłem swojego samochodu także próbował nas zepchnąć. Masakra. To była prawdziwa walka na drodze pod osłoną nocy rodem z thrillerów i filmów akcji. Nikomu nie życzę takich wrażeń.
„Czy mógłbyś, proszę, jechać bardziej ostrożnie” – wypowiedziałem spokojnym głosem, starając się nie okazać swojego przerażenia. Zero reakcji. Od samego początku były problemy z komunikacją. Facet kompletnie nie znał angielskiego i chyba nawet nie spodziewał się, że mogę mieć jakieś uwagi odnośnie jego stylu jazdy. Skacząc po dziurach i omijając o włos inne przeszkody pędziliśmy przez miasto. Kierowca co jakiś czas zatrzymywał się i pytał ludzi o drogę. Nasza ulica była naprawdę chyba jakąś ulicą widmo - nikt nie potrafił wskazać właściwego kierunku.
Jadąc jedną z wąskich uliczek wypatrzyłem dwóch mężczyzn. Jeden z nich trzymał w ręku telefon komórkowy. O Boże, zbawienie! Kazałem taksówkarzowi zatrzymać samochód i poprosiłem napotkanego faceta, by zadzwonił do naszego znajomego, żebyśmy mogli uzyskać jego dokładną lokalizację. Trafiliśmy na całkiem sympatycznego gościa, który mówił dobrze po angielsku i zdając sobie sprawę z naszej beznadziejnej sytuacji w środku nocy, postanowił nam pomóc. Avik, do którego zmierzaliśmy, w najdrobniejszych szczegółach wyjaśnił naszemu telefonicznemu wybawcy lokalizację swojego domu. Miała być poczta, szkoła... - trochę rozumiałem, bo miksowali z angielskim swój lokalny język. Mężczyzna zrozumiał. Był tylko jeszcze jeden mały problem. Musiał to wyjaśnić naszemu taksówkarzowi, który tej nocy wytransferował chyba swój umysł do zupełnie innego świata. „Czy on zrozumiał?” - spytałem naszego pomocnika, wskazując palcem na taksówkarza. „OK, OK” – odpowiedział. Uwielbiam ten sposób odpowiadania. Zazwyczaj nie wróży nic dobrego.
I jak zwykle miałem rację. Znowu kluczyliśmy ciasnymi, nieciekawymi uliczkami. Baliśmy się już, że całą noc spędzimy w tej taryfie. Taksiarz co chwilę zatrzymywał się i przeszkadzał ludziom w ich nocnej ulicznej egzystencji, pytając zaspanym, niemal zemdlonym głosem o pocztę, szkołę... Robiło się już całkiem nieprzyjemnie. W momencie, w którym już jednoznacznie było widać, że nasz kierowca totalnie się pogubił w plątaninie wąskich uliczek, zobaczyłem wysokiego mężczyznę. „Tak to on, to nasz przyjaciel” – wykrzyknąłem uradowany. Musiałem dodać trochę ekspresji do zdania „Zatrzymaj się tu”, by dotarło ono do świadomości naszego kierowcy.
Avik czekał na nas przed swoim domem. „Chyba już widziałem ten samochód jak gdzieś tutaj krążył” – powiedział na powitanie. Wysoce prawdopodobne, że tak właśnie było. Na całe szczęście wszystko skończyło się dobrze. Żyjemy – to pierwsza dobra wiadomość. Dojechaliśmy cali i zdrowi, nie ulegając kalectwu na całe życie – to druga pozytywna wiadomość. No i ostatecznie dotarliśmy. W końcu! To trzecia dobra informacja. Gdy tego dnia budziliśmy się o poranku w birmańskim Rangunie i gdy spędzaliśmy cały dzień na lotnisku w malezyjskim Kuala Lumpur czekając na przesiadkę, nie sądziliśmy, że w tak niezwykły sposób rozpoczniemy przygodę w nowym kraju. Tak bowiem powitała nas Kalkuta. Tak powitał nas Bengal Zachodni. Tak powitały nas... Indie.
Paweł
* „terima kasih” – „dziękuję”
„selamat jalan” – „żegnajcie” oraz „szerogiej drogi”
„sama sama” – grzecznościowa odpowiedź na „dziękuję”, takie nasze „nie ma za co”