Nie byliśmy oczywiście zainteresowani jego ofertą. Jeżeli zdecydowalibyśmy się na jakiś trekking po okolicy to jak zawsze wyruszylibyśmy sami, bez lokalnego przewodnika, bez niepotrzebnego wydawania pieniędzy. Zresztą, cóż to za przewodnik, pomyśleliśmy sobie, skoro na wstępie mówi nam, że w miasteczku jest tylko jeden hotel z licencją na przyjmowanie obcokrajowców, podczas gdy nasz przewodnik książkowy mówi, że są przynajmniej trzy. Wyruszyliśmy więc na poszukiwania noclegu, z zamierzeniem odwiedzenia „tego jedynego” na samym końcu albo wcale. Musieliśmy niestety szybko przyjąć z pokorą niewygodny dla nas fakt, że rzeczywiście hotel z licencją w Kyaukme jest tylko jeden – tak oznajmiali nam właściciele pozostałych miejsc noclegowych.
Monopol nigdy nie wróży nic dobrego dla klienta. Monopol na rynku usług noclegowych w Birmie nie wróży nic dobrego podwójnie. Mówiąc dobitnie – tego typu monopol w miasteczku Kyaukme oznacza okropnie drogą ruderę i beznadziejną, arogancką obsługę. Mimo, że prawie wszystkie pokoje stały puste, o żadnych negocjacjach nie było mowy. Nie chcieli zejść z ceną ani jednego dolara. „Idźcie poszukać innego hotelu” – usłyszeliśmy w odpowiedzi na prośbę o obniżenie kwoty.
Po śniadaniu wyruszyliśmy na spacer po okolicy. Nie mieliśmy żadnego konkretnego celu - chcieliśmy jak zwykle przypatrzeć się po prostu codziennemu życiu mieszkańców niewielkiej miejscowości. Mnisi buddyjscy, młodzi i ci już nie tak zupełnie młodzi, krzątali się od domu do domu, zbierając od wiernych jałmużnę i umożliwiając im w ten sposób uzyskanie pozytywnej karmy. Motorki pędziły w różnych kierunkach, na skrzyżowaniu ludzie sprzedawali kwiaty. Miasteczko budziło się do życia. Po odwiedzeniu kolejnego bazaru postanowiliśmy odpocząć chwilę w lokalnej knajpce przy birmańskiej herbatce. Miejscowi nazywają ją „lapaje”. Jest to bardzo mocna herbata serwowana z mlekiem kondensowanym i podawana w niewielkich filiżankach lub małych szklankach. Podróżując po Birmie bardzo polubiliśmy ową herbatkę i często, gdy chcemy chwilę odsapnąć od natłoku wrażeń, odpocząć od ulicznego zgiełku lub po prostu schronić się przed zabójczym słońcem, siadamy w małej lokalnej herbaciarni i zamawiamy „lapaje”.
Azjaci kochają piłkę nożną. Gdy delektowaliśmy się słodkim smakiem mocnej birmańskiej herbaty, chłopaki z obsługi włączyli stary telewizor. Prawie każda herbaciarnia ma takiego grata, przy którym faceci się gromadzą i celebrują wspólne oglądanie. To jest to... kojąca oczy zielona murowa i sportowe widowisko w najlepszym wydaniu (zwykle w Azji ogląda się angielską Premier League). Zaraz, zaraz... Niemożliwe... Przecież to jest... Reprezentacja Polski! Spore zdziwienie mnie ogarnęło, gdy zobaczyłem w akcji naszych piłkarzy. „Oni są z Polski, oni są z mojego kraju” – od razu radośnie oznajmiłem obsłudze. Chłopaki i pozostali klienci też byli zdziwieni. Mimo, że słowo „Poland” nie mówiło im za wiele, ich zdumienie wzbudziły twarze polskich piłkarzy, które rozpoznawali – Lewandowski, Szczęsny. Mówili też coś o Fabiańskim. Mecz, który włączyli, był akurat retransmisją meczu Anglia - Polska. Wówczas nie znałem jeszcze wyniku, więc oznajmiłem Magdzie, że posiedzimy tu trochę dłużej. Magda delikatnie mówiąc nie lubi piłki nożnej. Wyszła zatem po chwili mówiąc, że idzie do łazienki i przecięła kable, odcinając w ten sposób prąd w całym miasteczku. Zrobiła to z premedytacją, tylko dlatego, żeby wyłączyć mi mecz. I choć się wciąż do tego nie przyznaje, ja tam swoje wiem. No nic...Telewizor zgasł, prądu i meczu nie było, więc po wypiciu herbatki ruszyliśmy dalej. Nikt przynajmniej nie musiał podziwiać klęski naszych piłkarzy.
Panowie pozwolili nam przysiąść się do siebie. Od razu poczęstowali nas chińską herbatą. Jeden z nich mówił co nieco po angielsku, więc mogliśmy trochę pogadać. Posiedzieliśmy z nimi chwilę, zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcia z pełnymi wdzięku paniami z mniejszości etnicznej Palaung, a na koniec dostaliśmy jeszcze papaję do zjedzenia. Mężczyźni proponowali nam, że możemy jechać do wioski Palaung tą starą ciężarówką, co stała na ich podwórku, ale nie wiadomo kiedy będzie ona wracać do Kyaukme, czy może za trzy dni, czy może kiedy indziej. Doświadczenie z pewnością byłoby niezapomniane, ale nie chcieliśmy utknąć na nie wiadomo jak długo w górskiej wiosce, oddalonej o kilkadziesiąt kilometrów od miasteczka, gdzie nikt by nie mówił po angielsku i w ogóle nie wiadomo, jaka byłaby reakcja na nasze przybycie. Nie chcieliśmy ryzykować i nie chcieliśmy stwarzać ewentualnego problemu dla pań, które właśnie poznaliśmy. Po miłej więc pogawędce w przyjaznym towarzystwie pożegnaliśmy się i ruszyliśmy dalej.
Usiedliśmy wewnątrz na plastikowych krzesłach. Zawitaliśmy właśnie do domu rodziny muzułmańskiej. Na powitanie zostaliśmy poczęstowani ryżowymi słodkościami i sokiem pomarańczowym. Okazało się, że mieszkańcy domu świetnie mówią po angielsku. Magda spytała ich, czy są może nauczycielami angielskiego, jednak oni odpowiedzieli, że tego języka nauczyli się oglądając indyjskie programy w telewizji. Byli dla nas bardzo mili i życzliwi. Zadawali nam standardowe pytania, skąd jesteśmy, czym się zajmujemy, czy mamy dzieci. Do ich domu schodziło się coraz więcej osób, żeby nas zobaczyć. Na podwórku stał własnoręcznie wykonany, mały stół pingpongowy, więc miałem okazję zmierzyć się z jednym z mężczyzn, bratem naszego gospodarza. Rodzina była bardzo szczęśliwa z naszego przybycia. Nieświadomie trafiliśmy akurat na czas świętowania muzułmańskiego święta Eid al-Adha, więc atmosfera była tym bardziej radosna. Zostaliśmy także ugoszczeni posiłkiem. Czuliśmy się trochę niekomfortowo, że tak skromnie żyjąca rodzina, daje nam jedzenie. Mimo, że przygotowany przez nich lunch był bardzo smaczny, staraliśmy się więc nie zjeść za dużo. Chcieliśmy jak najwięcej im zostawić, jednak oni widząc to dopytywali się, czy nam nie smakuje i dopingowali nas, żebyśmy zjedli jak najwięcej.
Paweł