Znaleźliśmy jednak sposób, aby od czasu do czasu zwolnić tempo podróży i nie wydając pieniędzy zatrzymać się na dłużej w jednym miejscu. Daje nam to możliwość odpoczęcia od natłoku wrażeń. Dzięki temu możemy także poczuć codzienne życie wśród lokalnych zwyczajów i innej kultury. Warunkiem korzystania z takiego rozwiązania jest chęć podjęcia wysiłku i poświęcenia własnych rąk do pracy. Oferty znajdujemy zazwyczaj na serwisach internetowych dedykowanych pracy tymczasowej podczas podróży, takich jak Workaway lub Helpix, a czasami także poprzez Couchsurfing. Praca tego typu jest nazywana wolontariatem (z tłumaczenia angielskiego), dlatego tak będę ją nazywać, chociaż nie ma ona cech prawdziwego wolontariatu. Jest to najczęściej praca dla prywatnych przedsiębiorstw lub udział w projektach indywidualnych osób, nie związana z działalnością charytatywną. Nazwałabym to raczej barterem, nie otrzymujemy bowiem wynagrodzenia finansowego, a w zamian za kilka godzin pracy dziennie dostajemy zakwaterowanie i wyżywienie.
Nasz pierwszy program wolontariatu był zorganizowany w szkole językowej, zlokalizowanej w urokliwie położonym chińskim miasteczku Yangshuo. Codziennie w godzinach popołudniowo-wieczornych mieliśmy dwie godziny indywidualnych konwersacji ze studentami. Szkoła zapewniała nam zakwaterowanie w domu studenckim i wyżywienie w kantynie. Dzięki temu, że się tam stołowaliśmy, mieliśmy okazję spróbować nowych potraw, także takich, których sami byśmy nigdy nie zamówili z obawy przed ich wyglądem, a niektóre z nich okazywały się bardzo smaczne.
Magicznym miejscem, którego prawdopodobnie nigdy nie odwiedzilibyśmy, gdyby nie oferta wolontariatu, było obozowisko w lesie równikowym na Borneo. Zaszywając się na tydzień w tropikalnej dżungli, zostaliśmy wolontariuszami pracującymi w samym sercu zielonego świata. Do naszych zadań należało usprawnianie funkcjonowania obozowiska: układanie kamiennej ścieżki, wycinanie maczetą krzaczastego buszu czy naprawa dachu w bambusowym domku. Na zawsze zapamiętam przygotowywanie potraw w kuchennej altanie, do której zaglądają liście bananowca i inne soczyście zielone rośliny. Codziennie kąpaliśmy się w rwącym potoku lub wodospadzie, słuchaliśmy niesamowitej wieczornej „orkiestry”, którą zapewniali nam mieszkańcy dżungli, obserwowaliśmy zadziwiającą przyrodę. Poznaliśmy tam siłę natury i uświadomiliśmy sobie jak słaby jest człowiek wobec potęgi dżungli.
Innym przystankiem w Malezji, tym razem w części kraju położonej na Półwyspie Malajskim, było miasto Batu Pahat. W zamian za miejsce do spania i wyżywienie mieliśmy pomagać w ośrodku dla seniorów. Było to coś na kształt domu spokojnej starości, jednak rezydentami nie byli wyłącznie ludzie w podeszłym wieku, ale także niepełnosprawne osoby w wieku średnim. Naszym głównym zadaniem było malowanie. Odmalowywaliśmy na biało ściany i szafki. W Batu Pahat spędziliśmy nieco ponad tydzień. W tym czasie, oprócz przebywania w ośrodku, pospacerowaliśmy trochę po mieście i podglądaliśmy toczące się w nim lokalne życie.
Dość duży hotel, prawie 120 pokojowy, prowadzi sympatyczna malajska rodzinka. Mimo tego, że obiekt jest duży, nie ma tu stałych pracowników. W końcu rodzinny biznes to rodzinny biznes. Jest za to ośmiu wolontariuszy, gotowych do każdego działania, zatem na nudę tu nie narzekamy. Nasze obowiązki są naprawdę różnorodne. Czasami pracujemy w ogrodzie, grabimy liście, sprzątamy teren basenu, czasami sprzątamy pokoje, raz malowaliśmy ściany i pomagaliśmy w gotowaniu. Było również sprzątanie magazynu i wycinanie buszu za hotelem. Jednak czasem dostajemy zadania niezwykłe, zadanie specjalne. Zadania z cyklu chwyć się za głowę i uciekaj czym prędzej. Właśnie dlatego przytrafiło nam się tu mnóstwo historii, przy których mieliśmy niezły ubaw, a czasem po prostu pękaliśmy ze śmiechu. Ale to już inna opowieść.
Magda