Okoliczności do odwiedzin były sprzyjające: bliska odległość od Bangkoku, w którym stacjonowaliśmy (około 80 km), dobre połączenia kolejowe i niski sezon turystyczny. Dojechaliśmy tam wcześnie rano pociągiem. Najlepszym i sprawdzonym przez wielu rozwiązaniem na zwiedzanie miasteczka jest wynajęcie roweru (około 3 zł za cały dzień). Miejscowość jest zbyt duża by spacerować po niej na piechotę – wielu ważnych miejsc się wówczas nie zobaczy. My akurat uwielbiamy podziwiać świat z perspektywy rowerowego siodełka, więc nie głowiliśmy się zbyt długo nad tym, w jaki sposób wyruszyć na eksplorację skarbów dawnej cywilizacji.
Zaczęliśmy dosyć nietypowo – nie od promu lecz od mostu. Na początek nie udaliśmy się więc do najpopularniejszych miejsc, tylko do tych odwiedzanych rzadziej. Jadąc rowerami przez miasto wypatrzyliśmy pierwszy stary obiekt. Pomyślałem sobie, że pewnie później będą lepsze (większe i lepiej zachowane), ale skoro już tu jesteśmy, to warto zatrzymać się żeby zrobić kilka zdjęć. Magda została przy rowerach, a ja udałem się w głąb ruin by „poszukać” kilku dobrych ujęć. Już miałem naciskać przycisk w aparacie do wykonania kolejnej fotografii, aż tu nagle... „Wof!”
Gdzieś z daleka wypatrzył mnie jakiś bezpański pies. Po Ayutthayi pełno się ich kręci, zazwyczaj w grupach po kilka sztuk. Wobec dużej ilości ludzi, którzy spacerują po mieście, psy te są spokojne i raczej niegroźne. No właśnie! Tam gdzie chodzą ludzie. W moim przypadku, w obszarze pomiędzy mną i burkiem, stanowiłem sto procent ludzkiej populacji. Gdy więc pies zaczął ujadać na mój widok, odpuściłem dalsze robienie zdjęć i powolnym krokiem postanowiłem się wycofać. Pies ruszył na mnie. Nie mam doświadczenia w takich sytuacjach, więc wszystkie dobre rady w stylu „nie uciekaj” albo „rzuć kamieniem” przestały mieć wówczas dla mnie jakikolwiek sensowny wydźwięk. Zacząłem po prostu spierdzielać. Pies za mną. Do pościgu dołączyły też inne czworonogi, które wzięły się nie wiadomo skąd. Po sekundzie goniła mnie więc już spora grupa ujadających psów. Adrenalina skoczyła wysoko. Wbiegłem jak opętany na ruchliwą ulicę, nie rozglądając się w ogóle dookoła. Przebiegłem na drugą stroną, następnie przez kolejną ulicę i odwróciłem się za siebie. Psy były w tym wszystkim na tyle mądrzejsze ode mnie, że się pod koła samochodów za mną nie rzuciły i na szczęście odpuściły dalszą pogoń.
Każdej niedzieli w całej Tajlandii mężczyźni gromadzą się przed telewizorami żeby śledzić przebieg ringowych starć. Transmisje telewizyjne przeprowadzane są na żywo ze stolicy kraju. Mieszkańcy Bangkoku mają jednak trochę więcej szczęścia, ponieważ mogą bezpłatnie podziwiać w akcji swoich ulubieńców, stojąc nie przed telewizorem, a kilka metrów przed ringiem. Zresztą nie jest to przywilej zarezerwowany wyłącznie dla mieszkańców. Wstęp wolny ma każdy, także obcokrajowcy. Atmosfera, która panuje dookoła ringu daleka jest od piknikowej. Tłum Tajów wrzeszczy, jest głośno, duszno, gorąco i klejąco. Klimat jest prawdziwie lokalny. Ale po kolei.
Przed wejściem na halę każdy może zobaczyć jak zawodnicy przygotowują się do pojedynku. Jednych masują masażyści, inni w pełni skoncentrowani siedzą na krzesłach. Niedaleko wejścia ustawione było stoisko, na którym sprzedawcy oferowali mi coś do wąchania, coś o silnym, bliżej nieokreślonym, mentolowo-eukaliptusowym zapachu. Cała hala wypełniona jest później tym ostrym zapachem, a ludzie przykładają sobie to do nosa i się zaciągają. Cóż... na pewno lepsze to niż zapach potu i nieświeżych oddechów.
Gdy wchodziłem, hala była już wypełniona ludźmi, a na ringu dwóch młodych Tajów okładało się nawzajem. Nie pozwolono mi stanąć na specjalnych podwyższeniach (te prawdopodobnie są płatne), więc muay thai w najprawdziwszym wydaniu obserwowałem stojąc pod ringiem. Widownia zdominowana była głównie przez mężczyzn, ale dało się też wypatrzeć relatywnie dużo kobiet, które kibicowały równie zagorzale. Jedna z nich była nawet w zaawansowanej ciąży. Przed każdą walką zawodnicy kłaniali się oraz prezentowali rytualny taniec w rytm buddyjskiej muzyki (nie wiem czy istnieje takie określenie jak „buddyjska muzyka”, ale było to właśnie coś w ten deseń). Owa muzyka towarzyszyła zresztą widowisku bez przerwy, także podczas walk, co nadawało im pewien egzotyczny rytualny charakter.
Im bliżej finałowej walki, tym większy tłum nacierał i tym bardziej energiczny się stawał. Napór spoconego ludu przesunął mnie pod same barierki z tyłu. Skorzystałem z okazji i po prostu na nich usiadłem, dzięki czemu miałem lepszą widoczność na przebieg ringowych zmagań. W pewnym momencie z mojego powodu cała Tajlandia straciła na chwilę wizję. Podniosłem za wysoko swój aparat i zasłoniłem w ten sposób kamerę telewizyjną. Ale się wokół mnie zrobiło zamieszanie! Transmisja wyświetlana była również na hali za pomocą rzutnika, więc moja wtopa od razu została zauważona, a winowajca momentalnie zidentyfikowany. Prawie mnie tam za to zlinczowali.
Widownia szaleje. Każde dobre uderzenie czy kopniak okraszone jest głośnym „łuu”. Oprócz więc buddyjskiej muzyki w powietrze wznoszą się okrzyki: Łuu...! Łuu...! Łuu...! W dodatku po każdej rundzie robiła się jeszcze większa wrzawa. No i najważniejsze. Zakłady. Każdy stojący na specjalnych podwyższeniach Taj, wrzeszczy do swojego najbliższego „bukmachera”, wymachując przy tym we wszystkie strony rękami i paluchami. W którejś chwili ustawił się przede mną pewien duży mokry grubas. Co gorsza, bukmacher właśnie. Zanim się więc zorientowałem, znalazłem się w centrum hazardowego szaleństwa. Koleś wyposażony w elektroniczny notes, zapisywał, zmazywał i zmieniał typy swoich klientów. Poważna kasa fruwała mi tuż przy twarzy. Pliki najwyższych tajlandzkich banknotów o nominałach tysiąc bahtów, migrowały z ręki do ręki, zahaczając niemal o mój nos.
Uczestniczenie w takim wydarzeniu było dla mnie sporą atrakcją i ciekawym doświadczeniem. Pewnie niejedna osoba, będąc w stolicy Tajlandii, chciałaby wybrać się na podobne widowisko. Jak zatem odnaleźć darmowy boks tajski w koszmarnej plątaninie ulic, uliczek i zakamarków Bangkoku? Najlepiej dojechać do stacji MRT Chatuchak Park lub stacji BTS Mo Chit. Trzeba skorzystać z takiego wyjścia żeby znaleźć się po przeciwnej stronie ulicy niż park Chatuchak i udać się piechotą w kierunku stacji MRT Phahon Yothin. Po prawej stronie znajduje się dawny terminal autobusowy. Następnie należy skręcić w pierwszą uliczkę w prawo. Idąc dalej prosto droga sama zakręci w prawo. Należy następnie iść tak długo prosto, aż po lewej stronie nie pojawi się brama z napisem BBTV. Trzeba wejść na teren tej stacji telewizyjnej. Wejście na halę, gdzie rozgrywane są zawody muay thai, znajduje się z tyłu budynku. Wstęp na galę tajskiego boksu w tym miejscu jest bezpłatny w każdą niedzielę. Walki ruszają na pewno przed godziną 14:00. W Internecie znalazłem informację, że start jest o 13:45. Napotkani miejscowi mówili mi jednak, że walki zaczynają się o 14:00. Ostatecznie na miejsce dotarłem o 13:40 i spóźniłem się na rozpoczęcie.
Co to znaczy „wodny bazar”? Jest to rodzaj zwyczajnego bazaru, na którym kupuje się warzywa i owoce (w wersji azjatyckiej także mnóstwo przeróżnych potraw, przekąsek i drobnych przedmiotów), z tą zasadniczą różnicą, że sprzedawcy siedzą w łodziach i cały swój oferowany towar mają na ich pokładzie. Dokładnie tak wyglądało to prawdopodobnie w tradycyjnej formie przed laty. Dziś nawet ten niewielki Taling Chan w Bangkoku jest stałym punktem turystycznych wycieczek, które przypływają tam w stylizowanych łodziach. W związku z tym bardziej niż „bazar na wodzie”, pasuje w tym wypadku określenie „restauracja na wodzie”. Można usiąść sobie przy stole i zamówić wybraną potrawę z menu, która przyrządza osoba siedząca w łódce. Nie odbiera to jednak temu miejscu pewnego wyjątkowego czaru.
Po wyjściu z autobusu szliśmy dość długim deptakiem obstawionym z dwóch stron straganami. W ofercie sprzedawców są tam owoce, ryby, grillowane mięska, lokalne słodkości, desery i przekąski. Po przejściu tego korytarza dochodzi się do wodnego kanału, na którym pływają łódki. Mała grupa grajków umila odwiedzającym czas grając na instrumentach tradycyjną muzykę. Można więc poczuć szczyptę egzotyki. Jedna starsza pani na pewno nie współpracuje z restauracją. Przypłynęła sama w starej łódce ze swoim skromnym asortymentem – trochę chili, parę sztuk zielonych warzyw i kilka porcji ryżu zawiniętego w liście.
Miasto jest zakorkowane wzdłuż i wszerz niemal permanentnie. Ruch nie maleje zbytnio ani wcześnie rano, ani wieczorem, ani w weekendy. Wycieczka lokalnymi autobusami ze wschodnio-północnej części miasta (rejon Lat Phrao) na bazar Taling Chan we wschodniej części miasta zajęła nam około trzy godziny. Droga powrotna była niewiele krótsza, ale tylko dlatego, że odpuściliśmy tańsze autobusy i wybraliśmy się na przejażdżkę droższym podniebnym tramwajem BTS (atrakcja sama w sobie) oraz metrem. Gdyby nie to rozwiązanie, powrót były pewnie nawet dłuższy niż te trzy godziny.
Pora deszczowa w sierpniu to dla Bangkoku chyba tylko jakaś legenda. A może po prostu mieliśmy szczęście? Przez cały tydzień pogoda była bowiem wymarzona na eksplorację miasta. Deszcz lunął porządnie dopiero jak wyjeżdżaliśmy. Podczas tej ulewy i burzy siedzieliśmy już na szczęście bezpiecznie w pociągu kierując się na południe. Przeszła mi wtedy przez głowę myśl, że stolica Tajlandii rozpłakała się na nasze pożegnanie.
Paweł