Kultura Azjatycka jest bardzo odległa od naszej. Przebywając już tak długo wśród wysoce odmiennych zwyczajów, z jednej strony zdążyliśmy się do nich przystosować, ale z drugiej czasem mamy ich już trochę dosyć. Czasem bardzo dosyć. Jednak ostatnio, pewnym pięknym słonecznym porankiem, rozpoczął się dzień, w którym natłok wkurzających tematów przekroczył limit naszej cierpliwości i po prostu wściekliśmy się na Azjatów na dobre.
Wszystko zaczęło się od tego, że byliśmy głodni. Aby dobrze zacząć dzień trzeba zjeść dobre śniadanko, oczywiście na bazie ryżu. Tego dnia jednak śniadania nie było. Aby zjeść coś w czasie ramadanu, trzeba wstać o godzinie czwartej, a nie spać leniwie aż do siódmej. W mieście jest łatwiej, ale przebywaliśmy akurat na wiosce, więc nie mogliśmy kupić nawet butelkowanej wody. Wszystkie sklepy z jedzeniem w okolicy były od rana zamknięte.
Mieliśmy w planie złapać stopa do naszej kolejnej destynacji. W tym celu udaliśmy się na wylotówkę. Łatwiej jest bowiem złapać stopa za wioską. Przechodząc na drugą stronę ulicy musieliśmy przedzierać się przez tłum trąbiących ze wszystkich stron pojazdów. Zatęskniliśmy za europejskim luksusem, gdy po naduszeniu guzika można po kilku sekundach spokojnie przejść przez jezdnię.
Po chwili marszu znaleźliśmy dobrą miejscówkę do łapania autostopu. Kończyły się zabudowania, więc można było spokojnie czekać na dobrą duszę, która nas zabierze. Przyzwyczailiśmy się już do tego, że zawsze w takim momencie, gapią się na nas ciekawscy przechodnie i mieszkańcy okolicznych domów lub pracownicy sklepików. Czasem krzyczą: „taksi”, a czasem podchodzą do nas i czekają, aż ktoś nas zabierze. Pewnie trochę z ciekawości, trochę z troski (po azjatycku oczywiście), a trochę z niedowierzania - przecież to niemożliwe, żeby ktoś nas zabrał.
Tym razem jednak pewien miły starszy pan posunął się za daleko. Prawdopodobnie, a raczej na pewno, myślał, że chcemy złapać taksówkę. Stanął dwa kroki przed nami i zaczął wymachiwać ręką na samochody. Oczywiste było dla nas, że żaden samochód nie zatrzyma się przy dwóch białasach i wymachującym ręką lokalnym mieszkańcu (Samotnie stojący obcokrajowcy mają większe szanse na autostop niż z miejscową obstawą). Nie mogliśmy się z nim porozumieć po angielsku. Podnieśliśmy zatem plecaki z ziemi i postanowiliśmy iść jeszcze kawałek przed siebie, aby zostawić naszego „pomocnika” z tyłu. Po kilku krokach odwróciłam się, a on szedł za nami! Był nieugięty. W końcu gdy widział, że kolejny raz zbieramy się, żeby od niego uciec, dał za wygraną i sobie poszedł.
Ostatecznie, ku zdziwieniu wszystkich obserwujących nas osób, udało nam się złapać autostop i przemieściliśmy się do kolejnej miejscowości. Gdy tylko wysiedliśmy, jak zwykle okoliczni taksówkarze, motorynkarze i minibusiarze chcieli nas gdzieś wywieźć, tym razem miejscem wywozu było Harau Valley – urocza dolina, zazwyczaj jedyny cel przybywających w te rejony turystów. Jak zawsze trzeba się odpędzić od tłumu natarczywych mężczyzn, którzy nie rozumieją, że możemy chcieć się zatrzymać w ich małym miasteczku, a nie od razu być wywiezionym do stolicy, na lotnisko lub do najbliższej atrakcji turystycznej.
W nowej miejscowości chcieliśmy zapytać się o drogę napotkanego mężczyzny. W tym zakresie Azjaci są akurat zawsze bardzo chętni do pomocy. Na nieszczęście. Oczywistą oczywistością jest, że nikt nigdy nie przyzna się, że nie zna drogi. Dlatego mamy zasadę, żeby pytać się przynajmniej trzech osób. Prawie zawsze jest to skuteczne, ale zdarza się również, że każda z trzech osób wskazuje inny kierunek. Potrafimy trochę wyczuć, gdy ktoś nas wyprowadza „w pole”. Dlatego, gdy napotkany pan zaczął drapać się po głowie i udawać, że głęboko się namyśla, wiedzieliśmy już, że wszystko co powie, nie ma już znaczenia.
Cały czas bez śniadania byliśmy już naprawdę bardzo głodni. Podjęliśmy kolejną próbę, żeby znaleźć czynną jadłodajnię i kupić coś do jedzenia. W końcu udało nam się znaleźć otwartą lokalną knajpę. Jednak nasza radość była krótka, ponieważ sprzedawczyni zdecydowanie dała nam do zrozumienia, że nie może nam nic sprzedać, ponieważ jest ramadan i nie ma znaczenia, że nie jesteśmy muzułmanami. Nasz głód wzrastał. Kupiliśmy więc ostatecznie jakieś chrupki na przetrwanie. Usiedliśmy w odosobnionym miejscu na małym skwerze zabudowanym ze wszystkich stron, żeby nie wzbudzać sensacji faktem, że jemy przekąskę. Szczęśliwi, że możemy na chwilę zdjąć plecaki i coś zjeść, siedzieliśmy sobie w cieniu. Nagle, jakby spod ziemi, wyrósł przed nami policjant ze swoim kolegą i zaczęli nas zagadywać, a potem zamiast sobie pójść to nas obserwowali. Byliśmy tak głodni, że nie schowaliśmy naszego „posiłku”, mimo, że było to bardzo niegrzeczne.
Chrupki, które wtedy jedliśmy, kupiliśmy podczas wcześniejszych zakupów w supermarkecie. Sklepy tego typu, które odwiedzamy w Azji, zazwyczaj bardzo różnią się od tych w Polsce. Nie tylko produktami, ale przede wszystkim standardem. Nie raz zdarzyło nam się zaobserwować pracowników śpiących gdzieś pomiędzy alejkami z produktami. Zazwyczaj panuje wielki chaos. Przejawia się on także w oznakowaniu cen. Bardzo często zdarza się, że na półkach nie są one wywieszone. Ale przecież nie ma to znaczenia, bo tu i tak nikt nie odważyłby się zwrócić na to uwagi, aby czasem nie urazić pracowników i nie posądzić ich o zaniedbanie swoich obowiązków. Tym razem jednak ceny były wywieszone (choć oczywiście nie przy wszystkich produktach). Gdy przy kasie okazało się, że cena jest inna od tej, którą widziałam na półce, zwróciłam uwagę na ten fakt. Pani ze zdziwieniem powiedziała, że cena, którą ona ma na kasie jest właściwa. Odpowiedziałam, że cena na półce jest inna i chcę zapłacić tą którą widziałam. Gdy poprosiłam o wyjaśnienie sytuacji, pan z obsługi podszedł ze mną do półki, po czym zamaszystym ruchem zdjął etykietkę z ceną i po sprawie. Kolejny produkt w supermarkecie nie ma oznaczenia cenowego. Czy to nie proste rozwiązanie na uniknięcie sytuacji z niezgadzającą się ceną? W jeszcze bardziej pogorszonych nastojach wyszliśmy ze sklepu.
Wisienką na torcie był test cierpliwości. Właściwie powinniśmy to przewidzieć. Jak mogłoby zabraknąć tego aspektu w naszym dniu z kategorii „niech on się już skończy”. Nauczyliśmy się, że gdy na kogoś czekamy, chwilka to zazwyczaj 20 minut, a „będę za pół godziny” oznacza „będę za godzinę”. Nikt w takich przypadkach nie przeprasza za spóźnienie. (Spóźnienie? A co to znaczy?) Jednak tego dnia czekaliśmy w upale na naszego znajomego ponad godzinę, mimo, że w SMSie napisał dokładnie: „Czekajcie, będę za moment”.
Cieszymy się, że w podróży możemy poznawać inną kulturę i żyć wśród innych zwyczajów. Czasem jednak chciałoby się żyć po „normalnemu”, robić to co się ma w swoich utartych zwyczajach. Dlatego właśnie ten wpis, bo my Polacy musimy czasem ponarzekać.
Magda