Podczas podróżowania po krajach Azji Południowo-Wshodniej, w których dominującą religią jest islam (Malezja, Brunei, Indonezja), niejednokrotnie poruszaliśmy temat muzułmańskich tradycji ślubnych. Zawsze zadziwiała nas olbrzymia liczba gości weselnych. Czterysta, sześćset, osiemset czy tysiąc - to standard. Nawet małżonkowie z mniej zamożnych rodzin mogą pochwalić się tak wysoką frekwencją gości na swoim ślubnym przyjęciu. Mając w pamięci wciąż jeszcze świeże wspomnienia naszego ślubu, szokowaliśmy Azjatów mówiąc, że my na weselu mieliśmy niecałe sześćdziesiąt osób. Nasi rozmówcy nie mogli się z kolei nadziwić, dlaczego tak mało.
No właśnie. A jak to jest możliwe, że na malezyjskie czy indonezyjskie wesela przybywa tak ogromna liczba ludzi? Cała różnica wynika bowiem z samego charakteru muzułmańskiego przyjęcia weselnego. Jest inne. Nie ma tańców i zabaw, nie ma lejącego się strumieniami alkoholu (alkohol jest w islamie całkowicie zakazany), wesele nie trwa całą noc, a goście mogą przyjść bez zaproszenia. Właściwie to może przyjść każdy kto chce złożyć życzenia nowożeńcom, nawet ktoś zupełnie obcy. Dzięki takiemu oto zwyczajowi, także i my znaleźliśmy się na muzułmańskim przyjęciu ślubnym. Było to w tym samym dniu, w których przyjechaliśmy do Cilegonu, a dowiedzieliśmy się o tym na 2-3 godziny przed spotkaniem zupełnie nieznanej nam młodej pary.
Naszym gospodarzem w Cilegonie był muzułmanin Yuri. W tym samym dniu, w którym do niego przyjechaliśmy, jego kuzynka brała ślub. Jako że się na niego wybierał, zaproponował nam żebyśmy pojechali z nim. Nie śmielibyśmy odmówić. Tym bardziej, że była to niepowtarzalna okazja to uczestnictwa w niezwykłej dla nas uroczystości. Zmartwiliśmy się jedynie faktem, że nie mamy stosownych ubrań na taką elegancką okoliczność. Yuri powiedział nam jednak, że nie mamy się martwić i że nasze codzienne ciuchy są OK. Pojechaliśmy więc na muzułmańskie indonezyjskie wesele...
W przeciwieństwie do polskich zwyczajów, indonezyjskie przyjęcie ślubne nie trwa całą noc, tylko cały dzień (lub czasem kilka dni). Odbywa się ono po uroczystości zaślubin w domu pani młodej. Tam przygotowana jest specjalna scena, coś na kształt ślubnego ołtarza, gdzie przez większą część dnia młodzi zasiadają i uśmiechają się do zdjęć. Często też w trakcie trwania przyjęcia zmieniają swoje stroje. Goście nie przychodzą na określoną godzinę tylko przewijają się przez cały dzień. Nie zostają długo. Zjadają jeden posiłek, wykonują sobie wspólną fotografię z młodą parą i do widzenia. Na stałe towarzyszy młodym tylko najbliższa rodzina – rodzice i rodzeństwo. Na posiłek i fotkę przychodzą jednak wszyscy pozostali członkowie rodziny, przyjaciele, znajomi, znajomi znajomych, znajomi znajomych znajomych, sąsiedzi, rodzina sąsiadów czy na przykład nowo poznani przez kuzyna obcokrajowcy z Polski. Nic więc dziwnego, że potem robi się z tego pokaźna grupa kilkuset czy około tysiąca osób.
Przyjechaliśmy wieczorem. Widać było, że impreza powoli dobiega końca. W wielu miejscach walały się śmieci, a po młodych było widać, że są już bardzo zmęczeni. Wciąż jednak uśmiechali się dzielnie do ślubnych fotografii z kolejnymi przyjeżdżającymi gośćmi. Elegancko ubrana była tyko najbliższa rodzina – w tradycyjne indonezyjskie stroje lub garnitury. Nie odstawaliśmy jednak ubiorem od reszty gości. Wszyscy przychodzili ubrani w zwykłe codzienne stroje, niektórzy prosto z pracy w służbowych uniformach. Po złożeniu życzeń, przyjęciu podziękowań za przybycie od ojca jednej ze stron i wykonaniu wspólnej fotografii poszliśmy na posiłek.
Każdy sam nakłada sobie jedzenie. Jest ono wystawione w formie bufetu, wszystkie potrawy w odpowiedniej kolejności nakładania. Jedzenie nie jest tak fantazyjne jak na polskich weselach, tylko raczej proste. Suchy gotowany ryż, ugotowane na twardo jajko, cienko skrojone smażone ziemniaczki, jakaś potrawa na bazie warzyw i dwa rodzaje mięsa – klopsiki mięsne „baso” oraz gotowana wołowina w sosie. Do popicia tylko woda. Po napełnieniu brzucha przychodzi czas opuszczenia przyjęcia. Nie ma nawet specjalnie jakiegoś pożegnania z młodymi. Wychodzi się i już. Nowożeńcy są zresztą i tak zaabsorbowani życzeniami i zdjęciami z kolejnymi przybyłymi gośćmi.
Jawę od Sumatry oddziela Cieśnina Sundajska. Najkrótszy odcinek między tymi dwoma wyspami wynosi 22 km. Nasza przeprawa promowa trwała około dwie i pół godziny. Na pokładzie promu odbywał się pokaz dla dzieci z udziałem klowna oraz kobiece śpiewy na żywo. Pod koniec mieliśmy już szczerze dosyć tego hałasu (Indonezyjczycy uwielbiają podkręcać na maksa głośniki w środkach transportu) i wyszliśmy na zewnątrz. Dzięki temu mogliśmy podziwiać coraz bardziej zbliżający się ląd. Dopłynęliśmy na Sumatrę.
Pierwsze większe miasto na wyspie od strony Jawy to Bandar Lampung. Jest ono oddalone od terminala promowego w Bakauheni o niecałe sto kilometrów. Jeszcze przed przybyciem do portu znaliśmy mniej więcej ceny za transport do Bandar Lampung. Ich wysokość uznaliśmy jednak zgodnie za zachęcającą do wypróbowania w tym rejonie autostopu. Tym bardziej, że było koło południa więc mieliśmy dużo czasu. Niełatwo było jednak wydostać się z terenu portu. Taksówkarze nie chcieli nam odpuścić, nie było żadnych chodników i co kilka sekund mijały nas olbrzymie, śmierdzące, załadowane po brzegi ciężarówki. Marsz w tych warunkach do przyjemności nie należał. W którymś momencie zatrzymał się przy nas autobus. Autobusowy rzucił cenę, która była akceptowalna (20 000 indonezyjskich rupii za osobę to około 7 zł). Płatność z góry oczywiście.
Autobus wyglądał na prawdziwie lokalny. Taki z gatunku rasowych. Zdezelowany solidnie, przednia szyba stłuczona i toczył się do przodu jakoś. W środku sami miejscowi, którzy cieszyli się na nasz widok. My jednak powodów do radości mieliśmy znacznie mniej. Tym razem autobus naprawdę się toczył, a nie jechał. Poruszaliśmy się w żółwim tempie. Miałem chyba słuszne wrażenie, że cały czas katujemy to padło na pierwszym, maksymalnie na drugim biegu. Wyprzedzały nas wszystkie ciężarówki. Autobus wył, śmierdział i ledwo dyszał. Już wieki temu przestał nadawać się do używania, ale jak widać w Azji, dopóki coś porusza się choć trochę do przodu, to można tym czymś przewozić ludzi. I my daliśmy się w coś takiego zapakować. Czuliśmy oboje, że będzie to naprawdę baaardzo długo podróż. Zaczęliśmy się poważnie martwić, czy zdążymy do miasta na noc.
Pełzaliśmy do przodu. Przy jednym z podjazdów pod górkę autobus się zatrzymał. Nie mógł podjechać. Głośny ryk silnika i smród spalin zaniepokoił nieco pasażerów. W takiej sytuacji w Azji nikt nawet nie piśnie. Kierowca próbował kilka razy podjechać, za każdym razem staczając się trochę w dół. Poziom naszej irytacji wzrósł na tyle, że zaczęliśmy sobie żartować, że jedziemy autobusem, który porusza się do tyłu. Autobusowy aż wyskoczył na zewnątrz i kazał cofać się pojazdom za nami. Po stoczeniu się z górki kilku metrów, kierowcy udało się jakimś cudem wyzwolić właściwą moc i ruszyliśmy dalej. Następny przymusowy postój był już na prostej drodze. Kierowca zatrzymał pojazd i nie mógł ruszyć dalej. Chwilę potem zaczął jechać w tył i zjeżdżać na pobocze. Obudziłem Magdę, żeby zobaczyła, że znowu dzieje się „coś ciekawego”. Na nasze olbrzymie szczęście autobus rozłożył się już całkowicie na łopatki. Koniec jazdy. Autobusowy kazał ludziom wychodzić na zewnątrz. Co za radość i ulga! Hurra! Jesteśmy uratowani!
Dojechaliśmy zupełnie nigdzie. Autobus zakończył swój koszmarny żywot gdzieś pośrodku niczego. Ludzie otoczyli autobusowego po zwrot pieniędzy. Tylko dzięki mojej uporczywości udało nam się odzyskać całą kwotę. Byłem jednak zbyt przejęty wojowaniem o swój zwrot by spostrzec, że reszta pasażerów dostaje tylko połowę pieniędzy, o czym uświadomiła mnie później Magda. Niesamowite, ludzie dali się wywalić gdzieś pośrodku pola, skazani na o wiele droższe taksówki lub kolejny autobus za pełną cenę, a pozwalają autobusowemu zdzierać z siebie połowę opłaty za bilet. Jest to dla mnie zbyt duża różnica kulturowa bym mógł to pojąć. Tym bardziej, że przez prawie godzinę jazdy pokonaliśmy może z 8-10 kilometrów (a nie połowę z prawie stu kilometrowej trasy). Ach, ci Azjaci!
Zdechnięcie autobusu było jednak dla nas olbrzymim powodem do radości. Odzyskaliśmy całą kwotę i będąc już w miarę daleko od promowego terminalu mogliśmy ze spokojem próbować złapać stopa. W Azji zawsze są na to większe szanse pośrodku niczego niż np. w okolicy węzłów komunikacyjnych. Biedny obcokrajowiec wzbudza wtedy chyba większą litość i trzeba mu pomóc. Tak czy owak, mieliśmy znakomitą okazję by wypróbować działanie autostopu w Indonezji, autostopu na Sumatrze. Już po kilkunastu minutach przekonaliśmy się, że nie jest to Malezja, że nie jest to Sabah na Borneo i na pomocną duszę trzeba poczekać znacznie dłużej. Ludzie nie zatrzymywali się tak chętnie, ci co się zatrzymywali chcieli kasę, a w dodatku miejscowi motorynkarze przeszkadzali nam stając koło nas i dziwiąc się nam, odstraszając w ten sposób nadjeżdżające potencjalne okazje. Ani przez chwilę jednak nie zwątpiliśmy w to, że w końcu się uda. I po dłuższej chwili rzeczywiście się udało.
Cały następny dzień spędziliśmy w pociągu z Bandar Lampung do Palembang. Jest to jedyna pasażerska linia kolejowa na Sumatrze. Na kolejny dzień mieliśmy zarezerwowany autobus do Bukittinggi. Problemy były jednak przynajmniej cztery. Po pierwsze nasz pociąg do Palembang dojeżdża późnym wieczorem, po drugie dojeżdża tylko na obrzeża miasta, po trzecie trzeba znaleźć gdziekolwiek (najlepiej w centrum) jakiś nocleg, a po czwarte o poranku trzeba dostać się nie wiadomo jak, nie wiadomo dokładnie gdzie, na nasz autobus. Trochę dramat. Taksówkarze w takich sytuacjach są bezlitośni – wyduszą z „białasa” kilka razy więcej niż naprawdę się należy. Zresztą i tak nigdy nie korzystamy z ich usług.
Nadal jednak w perspektywie mieliśmy przyjazd do zupełnie nieznanego nam miasta wieczorem z misją niemal niemożliwą do wykonania publicznym transportem. Dojazd do centrum może jeszcze jakoś, zawsze w opcji pozostają własne nogi. Gorzej z dostaniem się kolejnego dnia na autobus. W takich kryzysowych sytuacjach z pomocą przychodzi Couchsurfing. To nie tylko wyszukiwarka ludzi, którzy przyjmą zbłąkaną duszę pod swój dach, ale także cała masa życzliwych lokalnych osób, którzy są gotowi pomóc w każdej sytuacji. Wysłaliśmy kilkanaście prywatnych zapytań o transport publiczny w ich mieście i o autobusy do Bukittinggi. Niektórzy pisali kompletne bzdury, inni trochę bardziej sensownie, ale znalazła się jedna osoba, która w przeddzień naszego przyjazdu do Palembang zdecydowała się nas ugościć w swoim domu i pomóc.
Abrar przyjechał po nas wieczorem na dworzec kolejowy. Zawiózł nas samochodem do swojego domu, zapraszając po drodze na kolację. Następnego dnia zawiózł nas na obwodnicę miasta, gdzie zlokalizowane było biuro transportowe z naszą rezerwacją na autobus. Jego pomoc była nieoceniona. W ostatni dzień przed rozpoczęciem muzułmańskiego Ramadanu wsiedliśmy więc w autobus i wyruszyliśmy nim w długą, około 22-godziną, podróż daleko w głąb Sumatry.
Paweł