Cameron Highlands są stosunkowo łatwo dostępne od strony zachodniej. Nie ma najmniejszego problemu, żeby dostać się tam autobusem ze stolicy lub pobliskiego Ipoh. Jednak będąc po wschodniej stronie Półwyspu Malajskiego mieliśmy utrudnione zadanie. Po przebyciu z Kota Bharu około 200 kilometrów pociągiem na południe, wysiedliśmy na malutkiej stacji kolejowej w miejscowości Gua Musang. Była urokliwie położona wśród wysokich skał. Stąd kierując się w stronę zachodnią chcieliśmy dostać się do naszej destynacji. Tylko jak? - głowiliśmy się cały czas. Już będąc w Kota Bharu dowiedzieliśmy się, że w tych rejonach na autobus szanse są nikłe. Gdy dotarliśmy do Gua Musang, chodząc po miasteczku upewniliśmy się, jak to mamy w zwyczaju, u lokalnych mieszkańców, że faktycznie nie ma połączeń autobusowych. Gwóźdź do trumny przybiła pani z recepcji hotelowej, która zaproponowała nam taksówkę za jakąś astronomiczną kwotę. Byliśmy oddaleni od wzgórz herbacianych o około 120 kilometrów. Zatem tym razem piesza wędrówka nie wchodziła w grę. Więc co? Skoro droga jest, to pewnie czasem ktoś tamtędy przejeżdża. A zatem spróbujemy autostopem. Czytaliśmy, że w Malezji (w przeciwieństwie do innych krajów Azji Południowo-Wschodniej) działa on całkiem sprawnie, więc chcąc nie chcąc, zostaliśmy zmuszeni do wystawienia tego stwierdzenia na próbę.
Naszym kolejnym środkiem transportu był bagażnik pick-upa. Nie było dla nas miejsca w środku, jedyną więc opcją była jazda na pace, która zapewniła nam wrażenia jak na kolejce górskiej. Pędziliśmy ponad 100 km/h. Wiało tak, że z przerażeniem trzymałam plecak jedną ręką, żeby nie odleciał, a drugą ręką poręcz, żeby czasem nie odlecieć razem z bagażem. Ostre słońce, piasek i kurz we włosach do przyjemności nie należały, za to widoki rekompensowały wszystkie niedogodności. Droga wiła się zakręt za zakrętem, a dookoła tylko górzyste tereny porośnięte dziewiczymi lasami. Wiedzieliśmy, że nasz kierowca może nas podwieźć tylko do pewnego miejsca, ale tego, że zapewni nam płynny transfer do kolejnego auta, to się nie spodziewaliśmy. W momencie, gdy zbliżał się do rozstaju dróg, zatrąbił na inne auto. Widzieliśmy, siedząc z tyłu na bagażniku, jak nie zatrzymując się obaj kierowcy krzyczą coś do siebie. Po chwili oba auta się zatrzymały i tym sposobem dalej jechaliśmy już innym autem razem z malezyjską rodzinką. Końcowy odcinek naszej trasy pokonaliśmy z dwoma Pakistańczykami. Ostatnie 2-3 kilometry, żeby nie stracić dobrej formy, pokonaliśmy na piechotę.
Udało się! Dotarliśmy do miejscowości Tanah Rata położnej wśród wzgórz Cameron Highlands. Następne kilka dni mogliśmy spędzić w rześkim, nieco chłodniejszym klimacie. Temperatura spadła do przyjemnych dwudziestu kilku stopni. Będąc w tym miasteczku wybraliśmy się na dwie różne plantacje herbaciane. Widok „puszystych” zielonych wzgórz był naprawdę powalający. Spacerując po uprawach, można poczuć się jak w raju. Podziwialiśmy fantazyjnie ukształtowane góry i pagórki, porośnięte soczyście zielonymi krzaczkami herbaty. Dwa najpiękniejsze momenty, które przeżyliśmy na plantacjach, to spacer tuż po deszczu, który udało nam się przeczekać pod altanką. Zaraz po ulewie widok był naprawdę bajeczny. Wyszło słońce i listki pokryte kropelkami wody, mieniły się w promieniach i wydawały się jeszcze bardziej zielone, a nad uprawami ukazała się tęcza. Kolejny wspaniały moment przeżyliśmy, gdy wdrapaliśmy się na szczyt, który był punktem widokowym i mogliśmy z niego podziwiać zieloną panoramę – coś niesamowitego.
Powrót z Cameron Higlands był nie mniej atrakcyjny. Naszym celem było dotarcie do trasy pociągu, aby złączyć znów tory naszej podróży z torami kolejowymi. Jadąc bardziej na południe, chcieliśmy dotrzeć do stacji kolejowej w Kuala Lipis. Wracając również na stopa, przejechaliśmy dziewięcioma różnymi samochodami, ponad 200 kilometrów. Razem z przerwą na lunch zajęło nam to sześć godzin. Podróżowaliśmy znów na bagażniku pick-upa, ale tym razem tylko krótki odcinek. Poza tym jechaliśmy z piratem drogowym, który chyba bardzo chciał się pochwalić, jak szybko potrafi jeździć. Jednak niezależnie od tego jak szybko jechał, cały czas wskaźnik na liczniku pokazywał bezpieczne 60 km/h. Poznaliśmy też pana z Maroko, który mógł nas podwieźć tylko 800 metrów, ale tak bardzo chciał nas zabrać, że nie potrafiliśmy mu odmówić. Była także ciężarówka, która podwiozła nas „od nikąd do nikąd”, czyli od jednego punktu wycinki drewna do innego.
W drodze powrotnej nie zabrakło też, typowej azjatyckiej uprzejmości. Ach, ci Azjaci! Zawsze wiedzą najlepiej co jest dla nas dobre i nie mogą pozwolić na to, żebyśmy przemęczali się podróżując autostopem. Zabrał nas pewien Chińczyk, specjalista medycyny chińskiej. Przez niego nasza podróż sporo się wydłużyła. Nasz Chińczyk, wiedząc co jest dla nas najlepsze, wywiózł nas, nawet bez zapytania o zdanie, 50 kilometrów w innym kierunku, tylko dlatego, że było tam większe miasto z terminalem autobusowym, skąd mogliśmy złapać autobus dalekobieżny do Kuala Lipis. Gdy tylko wysiedliśmy z jego samochodu, zgodnie stwierdziliśmy, że nie chcemy sobie psuć naszej podróży autostopowej przesiadając się na autobus. Zatem z dworca musieliśmy z powrotem dotrzeć na drogę wylotową z miasta. Dalej podróżowaliśmy z miłą panią z małą córeczką, która poczęstowała nas sokiem z trzciny cukrowej. Do naszej ostatecznej destynacji, czyli pod sam dworzec kolejowy w Kuala Lipis, zawiózł nas policjant po cywilu. W międzyczasie „zaprzyjaźniliśmy się” z grupą rowerzystów, z którymi mijaliśmy się aż trzy razy, ostatecznie im uciekając.
Nasza przygoda autostopowa była niesamowita. Gdy dotarliśmy do stacji kolejowej i wsiedliśmy do pociągu poczuliśmy, że nasz rajski cel wcale nie był najważniejszy. Po drodze poznaliśmy wielu wspaniałych ludzi i kolejny raz mieliśmy okazję zagłębić się w życie codzienne Malezyjczyków. Po udanych podbojach malezyjskich dróg wyruszyliśmy dalej pociągiem w kierunku granicy z Singapurem.
Magda